Dziś kilka słów o luce dzietnościowej – dla wielu jest dowodem na to, że w naszym społeczeństwie drzemią olbrzymie pokłady niezrealizowanych potrzeb rodzicielskich. Dla mnie to po prostu dowód na rozmijanie się życia z gdybaniem. Gdybać jest łatwo i przyjemnie, ale to nie znaczy, że wszystkie nasze fantazje chcemy – i powinniśmy – realizować w rzeczywistości. Czy warto zatem przykładać wagę do takich gdybań?
Czytam ostatnio sporo o demografii i co krok potykam się o coś, co nazywa się „luką dzietnościową”. Jest to różnica między wymarzoną a rzeczywistą liczbą potomstwa. W rozmaitych badaniach Polacy (i inni Europejczycy) zapewniają gremialnie, że chcieliby mieć dwoje lub troje dzieci, ale decydują się najczęściej na jedno albo całkowicie rezygnują z prokreacji. W tych wynikach większość komentatorów dostrzega olbrzymi potencjał do kreowania wzrostu demograficznego (np. szef Instytutu Pokolenia Michał Kot, czy bloger Łukasz Sakowski). W końcu wystarczy zdefiniować i usunąć przeszkody, aby ludzie spragnieni potomstwa zaczęli wreszcie realizować swoje ambitne plany.
Ale jest pewien szkopuł. Luka dzietnościowa dotyczy wszystkich europejskich krajów – niezależnie od prowadzonej tam polityki prorodzinnej, kontekstu kulturowego czy klimatu społecznego. Trudno uwierzyć, że w bogatej, opiekuńczej i stosunkowo bezpiecznej Europie istnieje tak wiele nieprzekraczalnych barier prokreacyjnych – barier, które unieszczęśliwiają tak wielu ludzi. Dziwi to tym bardziej, że osoby autentycznie spragnione potomstwa, na przykład niepłodne, potrafią o nie zajadle walczyć, poświęcając temu czas, majątek i zdrowie. Czyżby bariery ekonomiczne lub społeczne były większą przeszkodą od tych biologicznych?
W dodatku ta paskudna luka uporczywie się utrzymuje pomimo urozmaiconych (i kosztownych) terapii – nie działają dopłaty, ulgi, rozbudowany system państwowej opieki, skrojone pod rodziców prawo pracy, intensywna promocja rodziny ani wspieranie partnerstwa w związkach. Owszem, tu czy tam wskaźniki niekiedy drgną, wzruszeni demografowie ogłoszą cud – francuski, szwedzki albo czeski – po czym cud się kończy, a słupki opadają do wartości przeciętnych. W Czechach w ubiegłym roku wskaźnik dzietności z 1,8 spadł do 1,6, a w tym roku nie przekroczy 1,5. Dzietność maleje nawet w stawianej za wzór Francji. Może zamiast rytualnie zastanawiać się, dlaczego ludzie mają mniej dzieci niżby chcieli, zapytać – dlaczego mówią, że chcieliby więcej. Dlaczego twierdzą, że chcą tworzyć duże rodziny, a w rzeczywistości z trudem decydują się na jedno lub dwoje dzieci? Z tego co wiem, nikt jeszcze nie ugryzł tego zagadnienia od tej strony. To ja może podrzucę kilka tropów…
Dlaczego ludzie mówią co innego, niż robią?
Podejrzewam, że za takimi deklaracjami stoi przede wszystkim głęboko wpojony nam wszystkim odruch afirmacji rodziny i płodności. Otwarte mówienie, że się nie chce mieć dzieci, to współczesny wynalazek, który wciąż budzi sporo negatywnych emocji. Aby się o tym przekonać, wystarczy poczytać komentarze pod zamieszczanymi w sieci tekstami o bezdzietności z wyboru. Odżegnywanie się od rodzicielstwa jeszcze do niedawna uchodziło za rzecz sprzeczną z naturą, religią i zdrowym rozsądkiem. Było niebezpieczne i wywrotowe. Przez wieki żyliśmy w pronatalistycznej kulturze, która suflowała nam, że dzieci chcieć po prostu trzeba. Z braku instynktu opiekuńczego szczególnie ostro rozliczano kobiety, dlatego nawet dziś młode Polki nie zawsze potrafią głośno przyznać, że perspektywa macierzyństwa (pierwszego lub kolejnego) je odstręcza. Znacznie chętniej niż w realu dzielą się takimi odczuciami w internecie – na anonimowych forach i anonimowych grupach wsparcia.
Podejrzewam ponadto, że podejmując realne decyzje prokreacyjne, ludzie biorą pod uwagę całokształt swoich potrzeb i możliwości. Uwzględniają w tym rachunku wszystkie przewidywane zyski i straty, uciechy i troski. A tych ostatnich rodzicielstwo przysparza zawsze, nawet w najbardziej prorodzinnych i pronatalistycznych krajach. Natomiast w gdybaniach macierzyństwo i ojcostwo niewiele kosztują i oferuja wyłącznie miłe doznania. W końcu od tego gdybania są – by przenosić nas w lepszy, prostszy i piękniejszy świat. Jeżeli nałożyć na to atawistyczny odruch afirmacji płodności, o którym wspominałam wcześniej, otrzymujemy co? Oczywiście lukę dzietnościową, która tak bardzo mąci w głowach pronatalistycznie nastawionym demografom i komentatorom. Trzymają się jej jak tonący brzytwy, by wbrew kilkudziesięcioletnim doświadczeniom zachować wiarę w to, że spektakularne odbicie demograficzne jest możliwe. To samobójcza strategia, bo topi siły i środki w walce o przegraną sprawę.
Niski przyrost naturalny generuje problemy społeczne i ekonomiczne – to fakt. Oczywiste jest również to, że państwo powinno wspierać tych, którzy chcą mieć dzieci. Ale nachalne promowanie rodzicielstwa czy usilne nakłanianie do niego za pomocą instrumentów ekonomicznych ociera się już o manipulowanie naszymi decyzjami prokreacyjnymi. A te mamy prawo podejmować samodzielnie – bez przymusu, dyskryminacji i przemocy. Gwarantuje to nam Konstytucja, Powszechna Deklaracja Praw Człowieka i parę innych ciekawych dokumentów.
Jak zatem wybrnąć z demograficznego impasu? Przede wszystkim należy odrzucić mrzonki o powrocie do tego, co było. Dyktat wzrostu – również demograficznego – na naszych oczach się kompromituje. Zamiast kurczowego trzymania się starych wzorców i starych recept potrzebujemy śmiałych innowacji. Nie poradzimy sobie z obciążeniami emerytalnymi, brakiem rąk do pracy, niewydolną służbą zdrowia, jeśli wszystko, co mamy, będziemy inwestować w nieskuteczne pompowanie wskaźników demograficznych. A nowatorskich pomysłów nie brakuje. Koncentrują się one głównie wokół polityki migracyjnej i senioralnej, nowych zjawisk społecznych oraz nowych technologii, ale o tym napiszę w kolejnym poście. Ten natomiast podsumuję krótko: luka dzietnościowa nie jest lekarstwem na wzrost demograficzny. Raczej środkiem zamulającym, który uniemożliwia trzeźwe myślenie o przyszłości.
16 komentarzy
Bardzo trafnie, szkoda, że krótko. Prawdopodobnie ludzie mają w tej chwili dokładnie tyle dzieci ile chcą. Liczba narodzin nie jest pompowana przez brak skutecznych metod antykoncepcyjnych, dostępności aborcji (ale nie w naszym kraju), dużo bardziej restrykcyjnych niż dziś norm społecznych. W obecnych czasach kobiety (i mężczyźni też) mają dostęp do nowoczesnych metod zapobiegania ciąży*, a rodzicielstwo w bardzo wielu środowiskach przestaje być postrzegane jako ostateczne spełnienie i inicjacja w dorosłość. Ludzie planując sobie życie biorą pod uwagę takie czynniki jak: warunki ekonomiczne, swoje zdrowie, przychylność państwa, zadają sobie pytania; czy poradzę sobie jeśli moje dziecko nie będzie normatywne, zdrowe i neurotypowe – bo żyjemy w kraju, w którym inność i choroba oznaczają wykluczenie i dyskryminację. Ludzie zaczynają też zdawać sobie sprawę z tego, że sam fakt poczęcia i urodzenia człowieka nie daje nikomu +100 do bycia dobrym rodzicem. Ludzie po przemyśleniu sobie wszystkich tych kwestii stwierdzają mam warunki/nie mam warunków. I dopiero wtedy pojawia się odrębna kwestia tego czy w ogóle chcę, bo naprawdę „jak się urodzi to się wychowa” nie jest na Zachodzie jedyną dostępną opcją. Możemy nie chcieć i nie mieć warunków, ale możemy też nie chcieć i warunki mieć. Te dwie grupy rozmnażać się nie będą. Z osób, które chcą, prokreację wybiorą te, które mają warunki (i nikt nie da gwarancji, że to półtora dziecka to nie jest maks oczekiwań ludzi rozmnażających sie). Rządy powinny więc uświadomić sobie, że mówią w swoich kampaniach tylko do części populacji i nigdy już nie wrócimy do przeszłości, w której kobiety musiały zachodzić w ciążę bo nie istniała antykoncepcja. A źle prowadzona polityka prokreacyjna, taka jak w Polsce, przynosi skutki odwrotne od oczekiwanych. Nie rozumiem, że kogoś naprawdę dziwi, że w tym kraju rodzi się coraz mniej dzieci
* nie wszyscy i nie wszędzie niestety
No właśnie mam wrażenie, że ostatnio rozpisywałam się zanadto:) Teraz będę rozbijała te moje wpisy – mnie łatwiej taki krótki tekścik napisać, a czytelnikom – mam nadzieję – łatwiej będzie je czytać. A jak złożyć wszystko do kupy, to wyjdzie monografia:)) Dzięki za uzupełnienie mojego tekstu!
Myślę, że spokojnie z tych świetnych wpisów powstałaby nie jedna 🙂 czekam na nie zawsze z niecierpliwością.
Jeszcze mnie naszła taka myśl, że dzieci będą miały dwie grupy społeczne, jeśli dalej to będzie tak wyglądać, bardzo bogaci, których stać na ewentualne koszty leczenia/rehabilitacji i prywatne kliniki, gdzie się dba o matkę i bardzo biedni, którzy nie mają dostępu do takich zasobów, ani do zasobów osób pomiędzy, które stać na skuteczną antykoncepcję czy aborcję, ale już nie na prywatną służbę zdrowia dla siebie i dziecka.
Młode kobiety na szczęście coraz śmielej mówią o tym, że nie chcą mieć dzieci bo są im się nie chce. Osobiście bardzo szanuję taką postawę. Sama mam dziecko, planowane i chciane. Jest to opieka non stop, nawet gdy dziecko jest mało wymagające. Gdy ktoś zaczyna śpiewkę o wygodnym młodym pokoleniu to zazwyczaj zamyka gębę wobec moich argumentów o chorej sytuacji mieszkaniowej, polityce prorodzinnej tylko z nazwy itd.
Bardzo fajny blog , trafiłam tutaj po rozmowie z moją mamą która nie może zaakceptowć tego że nie chce mieć dzieci. Dzięki ciekawym historiom kobiet które z różnych przyczyn nie chcą mieć dzieci czuję się mniej winna 😉
Cieszę się, że tu trafiłaś i znalazłaś coś dla siebie. Mam nadzieję, że z czasem całkowicie pozbędziesz się poczucia winy – masz prawo decydować o tym, czy chcesz, czy nie chcesz mieć dzieci, kierując się jedynie własnym odczuciem/potrzebą/kalkulacją. To bywa bolesne dla rodziców, ale oni swoje decyzje już podjęli. Powodzenia!
Walcz z poczuciem winy! Wiem, co mówię. Moja mama wpędziła mnie w tak ogromne poczucie winy, ze przeze mnie nie zostanie babcią, że przez kilka lat nie było odwiedzin domu rodzinnego, z których nie wracałbym z płaczem. Wyszło na to, że mam dziecko urodzić wyłącznie po to by moja mama spełniła się w roli babci. Wnuk sensem życia. Nie dlatego, że ja chciałabym zostać matką tylko po to by zaspokoić innych. Stawiaj granice.
Dzięki za prowadzenie tego blogu o takiej tematyce. Jako facet, który nie chce mieć dzieci, i mając już te 40-coś na karku, to nadal trafiają się kobiety, które na siłę nadal chcą („przypadkowe” „wpadki” – cudzysłowy w nadmiarze zamierzone). Wiem, że odbiór kobiet bezdzietnych może być niekorzystny w niektórych środowiskach, ale zaręczam, że u facetów też nie bywa kolorowo – „nie może?”, „nie może znaleźć?”, „dzieci nie ma, żony nie ma, może jest gejem?” (bo jak ma mieć żonę albo stałą partnerkę jak każda chce dzieci). No i na koniec, poczucie winy też jest – bezsensowne bo bezsensowne, ale jest (bo w końcu „przecież to nie ja będę rodził, najwyżej wychowaniem się zajmie matka”).
Dziękuję za twoją perspektywę. Wiem, że presja dotyczy również mężczyzn i cieszę się, że mężczyźni tu trafiają. Nawet jeśli z innych źródeł ta prasja wynika, to jej skutki mogą być dokładnie takie same. Dlatego wcale się nie dziwię twojemu poczuciu winy. Wpadaj tu i łap dystans:) Pozdrawiam!
Dużo bym postawiła na prawdziwość twierdzenia, że ludzie mają w dzisiejszych czasach tyle dzieci ile chcą (oczywiście wyłączając poza nawias tych, którzy cierpią na bezpłodność lub tych, którzy mają problem ze znalezieniem partnera).
Jak widać, polityka skupiona na wspieraniu rodziny, nastawiona na transfery pieniężne, wydłużanie urlopów macierzyńskich, tacierzyńskich, itp. w żaden istotny sposób nie pomogła w poprawieniu statystyk, które zdaje się szorują po samym dnie. O my niewdzięczni obywatele i zapijaczone od 25 roku życia kobiety!!! Mimo hojności jaśnie panujących, dzieci nie robimy.
A może by tak sypnąć kasy na in vitro…, zamiast waloryzować świadczenie 500+.
Nawet, twierdzenia o tym, że „gdyby było więcej mieszkań, gdybym miała umowę o pracę a nie umowę śmieciową,”, można między bajki włożyć bo historia dowodzi, że najwięcej dzieci rodziło się w czasach kryzysowych (okres powojenny, PRL). Im społeczeństwu lepiej, tym mniej dzieci się rodzi i to jest po prostu fakt.
Otaczam się rodzinami 2+1 i osoby te mówią wprost, że nie chce się im drugiego dziecka bo tak jest po prostu wygodnie. Mają daleko gdzieś presję rodziny (w tym wiercenie w brzuchu: a kiedy rodzeństwo????), mamy wróciły do pracy, z roku na rok ze starszym jedynakiem można pozwolić sobie na dalsze wyjazdy, mieszkanie nie jest zbyt ciasne itp). Rodzicielstwo przestało być naturalną koleją rzeczy (antykoncepcja) jest po prostu świadomą decyzją. Zyskaliśmy jako społeczeństwo sprawczość w tym zakresie, stąd tezy, o tym że polityką społeczną (i to jeszcze nastawioną na transfery) można zmienić nastawienie jest mocnym nadużyciem, o ile nie bzdurą. Nie wszystko da się kupić.
Odpowiadając Chwatko na Twoje tytułowe pytanie – bajka. Nawet jeśli, część par nie decyduje się na pierwsze lub kolejne dziecko z przyczyn obiektywnych (decydują rozumem a nie sercem), to jest to odsetek w granicach błędu statystycznego.
Około 10 procent ludzi w wieku 40 lat wybrało świadomie bezdzietność. U reszty były inne powody. Na przykład brak odpowiedniego partnera czy brak stabilności finansowej lub wsparcia w rodzinie.
Dlatego jest to jeden z powodów i warto o tym mówić, ale nie jest powód główny.
Tylko Ty mówisz o rodzinach, które już mają dzieci. Tutaj pełna zgoda. Jedno dziecko jest czasem wyborem. W przypadku ludzi, którzy dzieci nie mają wcale to w 90 procent przypadków nie jest wybór, tylko inne czynniki wchodziły w grę.
Oczywiście sypanie kasy nie jest rozwiązaniem problemu. Każdy człowiek powinien mieć godne warunki do życia, czy to rodzic czy nie rodzic. I to by rozwiązało problem.
Emilio, pełna zgoda. Tekst Chwatki jest ogólnie o luce, a zjawisko trzeba odnieść do tych co, by dzieci chcieli a nie mają bo… no właśnie: bo co? I gdyby to coś przewalczyć (zamienić mieszkanie na większe, doczekać się mieszkania od miasta, dostać podwyżkę, dostać wsparcie w rodzinie), to czy te dzieci rzeczywiście by się urodziły. Czy to tylko takie gdybanie. Boom przypadł przecież w czasach, gdzie rosły powoli bloki z wielkiej płyty, a po malucha i papier toaletowy stało się w kolejce.
Obserwuje też na bieżąco dwie koleżanki, które są w trakcie procedury in vitro, no i wyciągam taki wniosek, że jeżeli ktoś naprawdę dzieci chce to wyda na to każde pieniądze, a kobieta poświęci swoje zdrowie, bo widzę ile to moje koleżanki kosztuje wysiłku.
Dlatego rodzi mi się w głowie taka teza, że ludzi mają co do zasady, tyle dzieci ile chcą, bo gdyby była w nich tak wielka potrzeba, wynikającą z tego mitycznego instynktu, to by te dzieci mieli choćby ledwo starczało do pierwszego, a kolejne maluchy trzeba by kłaść na łóżkach piętrowych (wiem co mówię bo ja na takim spałam:)).
https://noizz.pl/spoleczenstwo/fomo-a-rodzicielstwo-moze-odgrywac-duza-role/e0kvn3t
Podrzucam tutaj może kogoś zainteresuje
Dzięki, Rose, puściłam dalej na FB:)
Ludzie mają coraz mniej dzieci, bo jest antykoncepcja i można dzieci nie mieć. To czego piewcy dzietności nie chcą przyjąć do fakt, że wysoka dzietność to były wpadki niekoniecznie mile witane. Dzieci się pojawiały i trzeba było się nimi zająć co nie znaczy że były chciane i kochane. Natomiast prawda jest taka, że dzisiaj są wysokie wymagania wobec rodziców i ludzi to odrzuca. Także dzieci trzeba wozić na milion zajęć poza lekcjami. Po prostu ludzie nie mają dzieci bo mogą decydować czy chcą je mieć i ile.