Gdy ludzie zaczynają rozmawiać o rodzicielstwie i bezdzietności, często niemal bezwiednie przechodzą na język skrajny. Pełno w nim emfazy, przejaskrawień i uogólnień. Rodzicielskie doświadczenia nabierają cech ezoterycznego wtajemniczenia, brak dziecka skazuje na tantalowe męki i odbiera kobiecość, wątpliwości urastają do rozmiarów greckiej tragedii, a bezdzietność to pusto-stan, w którym przebywa się za karę. Taki karcer udający salon.
Ten specyficzny język nie zna półtonów, niuansów i światłocieni. Wszystko traktuje zero-jedynkowo, również kwestie związane z podejmowaniem decyzji o (nie)dzietności. W powszechnym mniemaniu dzieci się po prostu chce (co jest normalne) albo nie chce (co jest wynaturzeniem). Ale rzeczywistość wymyka się tej dualistycznej, by nie rzec: prostackiej koncepcji. Jest znacznie bardziej skomplikowana, trudna i fascynująca zarazem. I właśnie o tej migotliwej rzeczywistości naszych pragnień (i o wątpliwościach) jest dzisiejszy post.
Skąd się bierze (nie)rodzicielstwo?
Z Biblii wiemy, że wszystko zaczyna się od Słowa, ale akurat (nie)rodzicielstwo bierze początek z wewnętrznego nastawienia. Tak to przynajmniej widzi Mona Chollet, szwajcarska dziennikarka i pisarka, która bezdzietnicom poświęciła jedną ze swoich błyskotliwych książek. Owo nastawienie popychające nas ku rodzicielstwu lub bezdzietności rodzi się, zdaniem autorki, z „tajemnej i złożonej alchemii”. Badacze przyglądający się sprawie dochodzą do podobnych wniosków, choć referują je bardziej precyzyjnym językiem. Mówią o tzw. dyspozycjach rodzicielskich, czyli skłonnościach do pozytywnego lub negatywnego reagowania na rozmaite aspekty posiadania dzieci. Ich źródeł upatrują w biologii i indywidualnym rozwoju jednostki*.
Czyżby to było takie proste – jedni TO (czyli odpowiednie nastawienie/dyspozycje) mają, inni nie? Pozbądźcie się złudzeń! Natura w przeciwieństwie do ludzkiego umysłu nie lubi sztywnych podziałów i zapewne dla fanu rzecz dodatkowo skomplikowała. Owszem, są ludzie, którzy bardzo pragną mieć dzieci, i tacy, którzy daliby sobie połowę wnętrzności wyciąć, by ich nie mieć. Ale pomiędzy tymi jarzącymi się punktami rozpięta jest szeroka skala bardziej wycieniowanych emocji. I gdzieś na tej skali – między bezdyskusyjnym pragnieniem rodzicielstwa a kategorycznym pragnieniem bezdzietności – jest większość z nas.
Władza prokreacyjna i wątpliwości
Ta niejednoznaczność pragnień przysparza nam sporo kłopotów. Gdy tylko prezerwatywa i tabletka antykoncepcyjna wyrwały nas z reżimu płodności, natychmiast popadliśmy w zwątpienie. Czy to już czas na dzieci? Czy będę dobrą matką? Czy nadaję się na ojca? Czy damy radę wychować trzecie? Czy w ogóle chcę mieć dzieci? Ile? Kiedy? Po co? Takie pytania na stałe zagościły w naszym życiu.
(Nie)rodzicielstwo wyzwoliło się z porządku natury i przeszło pod ludzką jurysdykcję. Przyniosło w darze bezcenną swobodę decydowania o sobie, ale również lęki, wątpliwości, wewnętrzne rozdarcie, rozczarowania i niespełnione nadzieje. Współcześni ludzie, zamiast tradycyjnie iść na żywioł, pochylają się nad tabelkami excela i próbują nakreślić swój (nie)rodzicielski los. Ogarnięci wątpliwościami, tworzą listy ZA i PRZECIW rozmnażaniu, rachują, czy stać ich na dziecko i zastanawiają się, na kogo będą mogli liczyć w przyszłości. Przede wszystkim jednak niczym akwanauci skrupulatnie badają swoje wewnętrzne nastawienie.
Podejmowanie autonomicznych decyzji nigdy nie jest łatwe, a przy tak niepewnych danych bywa udręką. Zwracałam na to uwagę choćby w poście o gorzkich żalach i nierozpoznanych pragnieniach:
Pewność co do wyboru postawy prokreacyjnej jest swoistym darem, kto go nie otrzymał, musi zanurzyć się w tym błocku. Potaplać. Pobrodzić. To wyczerpująca szamotanina, zwłaszcza że ostatecznej decyzji – w te albo we wte – nie da się cofnąć. A pułapek jest bez liku!
Wątpliwości – zasób czy uciążliwość?
Ostatnio jednak, przy okazji pracy nad warsztatem, inaczej na to spojrzałam. W wątpliwościach ujrzałam przyjaciół, a nie wrogów. Przede wszystkim dlatego, że są pochodną naszej wewnętrznej prokreacyjnej niedookreśloności. A tę, choć nastręcza kłopotów, powinniśmy traktować jako bezcenny zasób, nie zawsze bowiem dostajemy od życia to, co chcemy.
Co z tego, że bezdyskusyjnie marzę o dziecku, skoro nie mam na to zdrowia, warunków, partnera (niepotrzebne skreślić)? Co z tego, że kategorycznie chcę bezdzietności, jeśli los i bezduszne prawo skazały mnie na macierzyństwo? Gdybyśmy wszyscy okupowali skrajne punkty na skali (nie)rodzicielskich pragnień, ludzkie życie byłoby nie do zniesienia. Los – o czym pisałam wcześniej – to nieprzewidywalne i złośliwe bydlę, za nic mające nasze chcenia i plany. Prokreacyjna niedookreśloność stanowi swoisty środek osłonowy chroniący nas przed niepożądanymi skutkami życiowych wolt i niepowodzeń w tej dziedzinie.
Ba, nasze pragnienia nie tylko lokują się gdzieś między chceniem a niechceniem dzieci. One są też do pewnego stopnia elastyczne. To dlatego w znakomitej większości udaje nam się zaakceptować sytuacje, które zsyła los. Gdy zajdzie taka potrzeba, naciągamy je – a to w stronę rodzicielstwa, a to w stronę bezdzietności. Ta elastyczność ratuje nam skórę! Dzieje się tak wtedy, gdy borykamy się z niepłodnością, gdy tworzymy rodziny patchworkowe, zaliczamy wpadki, spóźniamy się z decyzją, z różnych przyczyn odmawiamy sobie rodzicielstwa, dopasowujemy się do pragnień partnerów lub trafiamy na popaprańców obojga płci, z którymi nie da się wychowywać potomstwa. Gdybyśmy nie umieli „naciągać” swoich pragnień, zostałby nam ino sznur. Oczywiście, jednym takie naginanie się przychodzi łatwiej, innym trudniej, ale zazwyczaj mamy w sobie tę moc. I w sytuacji podbramkowej możemy jej użyć.
Co jest normalne?
W rozmowach o rodzicielstwie i bezdzietności często pada słowo „norma”. Mnóstwo ludzi wychodzi z założenia, że naturalny jest pociąg do rodzicielstwa, a zła rzeczywistość lub wredny charakter ten pociąg wykolejają. Jeżeli jednak spojrzeć na dyspozycje (nie)rodzicielskie jako na kontinuum, łatwo dojść do wniosku, że ów prokreacyjny wzorzec to czysta fatamorgana. Bo który z punktów na opisanej skali miałby być normą?
Owszem, statystyka przekonuje, że „normalne” jest rodzicielstwo. W końcu większość ludzi podąża tą właśnie ścieżką – chce cieszyć się dzieckiem/dziećmi i przekazywać geny następnemu pokoleniu. Ale większość to nie wszyscy. A nawet w obrębie tej statystycznej większości ludzie różnią się natężeniem potrzeb rodzicielskich, w dodatku mogą nimi (do pewnego stopnia) elastycznie zarządzać. Podobnie jak potrzebami nierodzicielskimi. Powtórzę: ten mechanizm jest po to, byśmy marzenia o byciu (nie)rodzicem dopasowywali do sytuacji, jakie niesie los. Korzystajmy z niego i doceniajmy go, a życie stanie się łatwiejsze.
Natura – w przeciwieństwie do człowieka – kocha różnorodność i nie lubi dogmatów.
*Monika Mynarska i Jolanta Rytel: Pomiar motywacji do posiadania dzieci. Polska adaptacja kwestionariusza motywów rodzicielskich.
Foto: Luiza Różycka