Czy bezdzietni manifestują moralną wyższość wobec rodziców?
Taką tezę można wysnuć z rozważań Michała A. Wiśniewskiego zawartych w jego najnowszej książce „Zakaz gry w piłkę. Jak Polacy nienawidzą dzieci”. Zanim się do niej odniosę, skrobnę kilka słów o samej książce…
Czy Polacy nienawidzą dzieci?
„Zakaz gry w piłkę” to ciekawa pozycja. Naprawdę! Pod prowokacyjnym tytułem kryje się zbiór migotliwych refleksji na temat naszego podejścia do dzieci. Wbrew pozorom nie jest to książka o złych bezdzietnikach, którzy nienawidzą bachorów. Jej bohaterami (i adresatami) są przede wszystkim rodzice. Ci, którzy krzyczą na dzieci, wymierzają im klapsy, okrutnie z nich żartują, tresują je, zamiast wychowywać, i wrzucają ich zdjęcia do sieci. Ale spokojnie – bezdzietnym też się obrywa.
Wiśniewski przechadza się po Stendhalowskim gościńcu i łapie w narracyjne kadry wszelkie przejawy niewłaściwych – jego zdaniem – zachowań wobec dzieci. Łapie trochę od Sasa do lasa. Oto rodzic opowiada maluchowi niestworzone historie, by się z niego pośmiać. Inny dla zysku publikuje jego zdjęcia na Instagramie. Zdesperowane matki piszą poradnik „Jak nie zatłuc bachora”, Jakaś niewyspana licealistka chce zabrać przedszkolakom leżakowanie i przenieść je do szkoły średniej. Tata wyprowadza córkę z ZOO, bo ta nie przestrzega wymyślonej przez niego reguły. Ktoś narzeka na hałasy dobiegające z placu zabaw…
Wszystkie te przykłady (niekiedy naciągane, jak choćby czepianie się licealistki) Wiśniewski sprowadza do memetycznego hasła „Polacy nienawidzą dzieci”. Jak sam przyznaje: „nienawiść” to mocne słowo, dlatego asekuracyjnie dodaje, że za złym traktowaniem najmłodszych może stać również niechęć, antypatia, nieżyczliwość, nieprzychylność, odraza, wstręt, pogarda i awersja. „Całe spektrum negatywnych uczuć”.
Ja jednak w opisanych przez niego scenkach i przykładach widzę przede wszystkim niewrażliwość, głupotę, desperację, brak umiejętności wychowawczych, niedostatki empatii i uwagi, zmęczenie, frustrację, dbanie o własny komfort, a tylko niekiedy – złą wolę. To oczywiście nie usprawiedliwia krzywdzenia czy lekceważenia dzieci, ale wydobycie tych uczuć na wierzch daje choćby minimalną szansę na przyjrzenie się im i – być może – jakąś zmianę. Wyzywanie Polaków od nienawistników i dzieciofobów sprawi, że zapieką się w złych emocjach jeszcze bardziej. Autor jest tego świadom, mimo to decyduje się jechać po bandzie.
Niemiłe społeczeństwo
Nigdy pewnie nie będziemy tak rodzinni jak Włosi ani tak dzieciolubni jak Skandynawowie, ale może przy odrobinie zacięcia i krzynce edukacji staniemy się trochę bardziej uważni na dziecięce potrzeby. Podkreślam – może! Bo generalnie jesteśmy przecież niemili, nie tylko wobec dzieci, ale również wobec siebie. Dlatego, choć polemizuję z tytułem książki Michała R. Wiśniewskiego, doceniam jej walory edukacyjne (i literackie przy okazji). Owszem, prowokuje, irytuje, stawia w stan oskarżenia, przejaskrawia, ale jednocześnie zmusza do myślenia, inspiruje i rozwija, nawet takie zatwardziałe bezdzietnice jak ja.
Wciąż uważam, że mamy prawo do odczuwania wobec dzieci rezerwy, możemy ich prywatnie nie lubić, ale w przestrzeni publicznej powinniśmy im okazywać życzliwość i szacunek. Zwłaszcza że sami życzliwości i szacunku nieustanie się domagamy (choćby na Bezdzietniku). Pomagajmy zatem zamiast strofować, próbujmy zrozumieć zamiast nieustannie pouczać, śmiejmy się z dziećmi zamiast śmiać się z nich, twórzmy strefy ciszy zamiast stref wykluczenia. Postulat Wiśniewskiego, byśmy gremialnie zajmowali się cudzymi dziećmi, jest pobożnym życzeniem, lecz uściskam każdego, kto zajętej zakupami matce pomoże rozbawić płaczącego wniebogłosy malucha. Ten drobny akt bohaterstwa jest znacznie sensowniejszy niż sztyletowanie nieszczęśnicy wzrokiem.
Postuluję więc za Arturem Andrusem: „Daj się lubić (również dzieciom). Co ci szkodzi?”
Michała R. Wiśniewskiego zmagania z niedzietnością
Jest w książce Wiśniewskiego trochę tez, które budzą mój sprzeciw, ale nie będę ich tutaj omawiać. Kręcą się głównie wokół wychowania dzieci i młodzieży, a to nie jest blog parentingowy. Czy krajowy przychówek jest za mocno dyscyplinowany, czy za słabo – nie moja rzecz. Praktykujący rodzice znaleźliby w niej pewnie wiele pobożno-życzeniowych bzdur. Wezmę za to na warsztat rozdział „Dzieci to ludzie”, ponieważ mówi o niedzietności z wyboru w sposób daleki od rzetelności.
Autor „Zakazu gry w piłkę” ma lewicowe i feministyczne poglądy, nie neguje zatem prawa do wyboru bezdzietnego życia. Ba, twierdzi nawet, że go szanuje, choć najwyraźniej „się nie cieszy”, bo mnoży rozmaite ALE. Przede wszystkim obwinia bezdzietnych z wyboru o przechwycenie narracji. „To temat tabu” – pisze. „Osoby, które z wyboru nie chcą mieć dzieci, zdominowały dyskusję: nie wolno pytać, dlaczego ktoś nie ma dzieci, to prywatna sprawa. Tymczasem wiele osób chce, ale nie może. Albo nie chce mieć dzieci teraz (…)”.
Najwyraźniej Wiśniewskiemu, tak bardzo empatycznemu wobec dzieci, w tym przypadku zabrakło empatii. Wypytywanie ludzi o powody niedzietności uderza głównie w tych, którzy dzieci mieć nie mogą. I to przede wszystkim ze względu na nich warto gryźć się w język. Mało kto ma ochotę publicznie spowiadać się z życiowych fakapów czyniących rodzicielstwo niemożliwym. O nich opowiadają naukowcy i media. Publiczna dyskusja trwa w najlepsze i koncentruje się właśnie na powodach nieposiadania dzieci. Powstają dziesiątki prac naukowych na ten temat, artykuły i analizy idą pewnie w setki. Przyczyny braku dzieci interesują socjologów, psychologów, polityków i dziennikarzy. Wszyscy chcą zrozumieć fenomen współczesnej niedzietności i małodzietności, choćby po to, by wykorzystać tę wiedzę do odwrócenia trendu.
Czy niedzietność może być elementem tożsamości?
Przechwycona rzekomo narracja to niejedyne ALE, jakie zgłasza do niedzietności autor „Zakazu gry w piłkę”. Nie podoba mu się również niedzietność, która staje się elementem tożsamości i stroi się w piórka moralnej wyższości. Te zarzuty padają przy okazji rozważań na temat antynatalizmu, ale w tym kontekście autor przywołuje również niedzietność z wyboru. Pisze m.in.:
„Szanuję decyzję ludzi, którzy nie chcą mieć dzieci, ale jeśli wykorzystują ten fakt do publicznego okazywania swojej moralnej wyższości (w dodatku zerowym kosztem), to niezbyt mi się to podoba”.
I dalej:
„Wreszcie – każda niechęć do rozmnażania pielęgnowana jako ważny element tożsamości prędzej czy później przerodzi się w niechęć do rodziców, dzieciofobię, w podważanie prawa do ich obecności w przestrzeni publicznej i tak dalej”.
Zacznijmy od tożsamości, bo to frapujący wątek. Nie rozumiem, dlaczego rodzicielstwo może być jej ważnym elementem – niekiedy najważniejszym – a bezdzietność nie. Wybór (nie)dzietności należy do najdonioślejszych. Często to właśnie on decyduje o tym, czy uznajemy swoje życie za udane, czy spaprane. To oczywiste, że przypisujemy mu rozmaite sensy i znaczenia. Wiśniewski zdaje się to wiedzieć. Pisze: „Być może to też jest ludzkie: chcemy, aby nasze wybory świadczyły o nas, poświęcamy się, szlachetni!”. Zaraz jednak dodaje: „To jakaś dziwna gra, w której nie chcę uczestniczyć”.
Hola, hola… Rodzice od niepamiętnych czasów uczestniczą w tej „grze”. Wspierają ją również państwo, Kościół katolicki i rozmaici publicyści-moraliści, tacy jak autor omawianej książki. Wszyscy oni biorą udział w grze pod tytułem „Chcę, by mój wybór rodzicielstwa świadczył o mnie, poświęcam się, szlachetny!”. Pisałam o tym w poście „Modlitwa o wschód słońca”. Przywołuję w nim przykład Ewy Kalety, która urodziła dziecko i obwieściła na łamach „Wysokich Obcasów”, że to dobra wiadomość dla świata.
Dlaczego – według Wiśniewskiego – osoba niedzietna nie ma prawa ogłosić z pompą, że jej niedzietność jest również dobrą nowiną dla świata?
Odpowiedź na to pytanie znajdziemy w przytoczonych wyżej cytatach. Jest ryzyko, że niedzietna tożsamość uderzy w rodziców lub dzieci – twierdzi Wiśniewski, lekceważąc fakt, że rodzicielska tożsamość również bywa toksyczna i inwazyjna. I może przerodzić się w niechęć do bezdzietnych, w podważanie ich praw do decydowania o swoim życiu, w zawstydzanie ich, obrażanie i tak dalej… To nie tożsamość jest problemem, ale próby jej narzucania innym.
A co z dzieciofobią? Owszem, bezdzietni bywają dzieciofobiczni, podobnie jak niektórzy rodzice. To kwestia wrażliwości, kultury osobistej, umiejętności panowania nad emocjami czy przywiązania do idei wspólnoty. Warto wytykać i potępiać akty dzieciofobii, jednak sugerowanie, że niedzietność „pielęgnowana jako element tożsamości” wymierzona jest w dzieci to już nadużycie. Nawet ten oślizgły – według Wiśniewskiego – antynatalizm nie jest dzieciofobiczny. Jego ostrze wymierzone jest w zły świat, a nie w złe dzieci.
Pięknie podsumowała to jedna z komentujących tu osób:
Jak człowiek wie, z czego się jego tożsamość składa, umie to nazwać, poczuć, to przestaje odczuwać opór przed rzeczami, które nie są jej elementem.
Czy niedzietni okazują rodzicom moralną wyższość?
Na koniec wisienka na torcie – wyższość moralna niedzietnych. Niestety, autor „Zakazu gry w piłkę” nie precyzuje, jak wygląda jej publiczne okazywanie. Z moich bezdzietnikowych doświadczeń wynika, że w zasadzie każda pochwała bezdzietności może zostać zinterpretowana jako manifestacja moralnej wyższości. Powiedzenie lub napisanie, że niedzietność ma sens, że jest fajna, inspirująca, pożyteczna, prowokuje niektórych do zajadłych ataków. Ba, samo publiczne poruszenie tematu niedzietności jest uznawane za pomniejszanie roli rodziców, wystarczy poczytać sobie komentarze pod postami Fundacji Sexed, która wraz z firmą YES przeprowadziła niedawno kampanię pod hasłem „YES, I Don’t”. Najczęstszy zarzut? „Dlaczego lekceważycie macierzyństwo?”. O tym również pisałam już na Bezdzietniku – w poście o katastrofie klimatycznej:
„Od momentu powstania nowoczesnych narodów, czyli mniej więcej od początku XIX wieku, rodzicielstwo było na wszelkie sposoby oficjalnie dowartościowywane. Zostało powiązane z siłą, zasobnością i pomyślnością państwa, liczbę ciąż przeliczało się na liczbę podatników, robotników, poddanych i żołnierzy. Ludzie się rodzili, państwa bogaciły i rosły w potęgę. I wydawało się, że tak będzie po wsze czasy. Oczywiście wychowywanie dzieci i przekazywanie swoich genów dla większości ludzi jest samo w sobie wartościowe, ale zarówno kościelne, jak i państwowe przekazy wyniosły rodzicielstwo, a zwłaszcza macierzyństwo, do rangi chwalebnego obowiązku. Uczyniły z niego powinność moralną i obywatelską.
Każdy rodzic, powołując na świat dziecko, zyskiwał nie tylko powód do osobistego szczęścia, ale i oficjalny tytuł do dumy. Przez stulecia świat wydawał się prosty jak wykałaczka: posiadanie dzieci było naturalne i dobre; brak dzieci uchodził za niedoskonałość, uszczerbek i patologię. Aż tu nagle… trach! Ten usankcjonowany tradycją i wielowiekowym przyzwyczajeniem pronatalizm zderzył się z czymś nowym, nieznanym i nieoswojonym – z bezdzietnością podyktowaną poczuciem odpowiedzialności za Planetę. I uznał, że to nowe zjawisko jest dwugłową świnią, którą trzeba wyśmiać, a najlepiej rozjechać na miazgę”.
Michał R. Wiśniewski – jak wielu współczesnych badaczy, publicystów i polityków – obawia się świata „bez dzieci”, dlatego do (nie)rodzicielstwa przykłada zero-jedynkową miarkę. Choć toleruje wybór bezdzietności („nic mi do tego”), odmawia mu jakiejkolwiek wartości. Wartościowe może być tylko rodzicielstwo. A przecież w niedzietność wpisane są choćby:
- bezcenna wolność decydowania o sobie,
- szacunek dla inności,
- nowe spojrzenie na świat, który dławi się wzrostem.
Niestety, z tekstu autora „Zakazu gry w piłkę” bije rezerwa, niechęć i nieufność wobec ludzi, którzy nie pragną dzieci. Bo a nuż zechcą je wyśmiać lub odmówić im miejsca w przestrzeni publicznej. A już – nie daj Bóg – okażą wyższość rodzicom.
Swoją drogą, szermowanie argumentem „wyższości moralnej” jest dość zabawne w sytuacji, gdy prezydent odznacza krzyżami zasługi wielodzietne matki.
(Nie)dzietność jest naszym prawem. Mamy prawo mieć lub nie mieć dzieci i żaden z tych wyborów nie powinien stroić się w piórka moralnej wyższości. Drzemią w nas różne pragnienia. Nie jest naszą winą ani zasługą, że z całych sił pragniemy życia z dziećmi lub bez nich. Dziś naprawdę trudno jednoznacznie orzec, która z tych decyzji jest „dobrą wiadomością dla świata”. W obu za to możemy doszukiwać się sensu, wartości i społecznych pożytków. Dlatego nie licytujmy się na zasługi, lecz pozwólmy sobie nawzajem… być sobą.
I oczywiście – dajmy się lubić. Co nam szkodzi?
A książkę Wiśniewskiego przeczytajcie, bo naprawdę warto! Są takie książki, które płyną z nurtem naszych osobistych refleksji. Ta popłynie raczej pod prąd, ale być może na parę rzeczy uwrażliwi.
Zdjęcie: Luiza Różycka
14 komentarzy
Moralna wyższość autora bije w tej książce z wielu miejsc i wydawało mi się to okropnie wkurzające. Trudno przekonać do swojego punktu widzenia tak kaznodziejczym tonem, nie wspominając już o złośliwościach i ironicznych przytykach wobec osób myślących inaczej. Czasem serio nie mogłam powstrzymać irytacji bo to nie jest sposób na dyskusję 😉 co do spojrzenia na temat antynatalizmu i bezdzietności faktycznie bije przekonanie że świat bez dzieci nie może zaistnieć, jako gatunek jeszcze przecież możemy cofnąć co nabroiliśmy na Ziemi (niestety w mojej opinii życzeniowe i naiwne myślenie), a każdy kto wypisuje się z życia bez dzieci dał się “naiwnie nastraszyć”. No bije wyższością wobec wszystkich demokratycznie więc myślę że zirytuje i rodziców i bezdzietnych. 😉
Zgadzam się, mnie ten wyższościowy ton momentami też irytował. Już samo wmawianie Polakom – choć zaznacza, że to memetyczne i prowokacyjne – jest wybitnie irytujące i wielu do książki zniechęca. Choć znalazłam w tej książce sporo rzeczy, które mnie zafrapowały lub zainspirowały – na przykład książkowe polecajki (mam dwoje siostrzeńców). Generalnie, po lekturze doceniłam fakt czytania książek, z którymi się generalnie nie zgadzam. Zwłaszcza jeśli są dobrze napisane, a ta – według mnie jest. Więc mocno mieszane uczucia z niej wyniosłam:)))
Oj ja tak samo! Też staram się patrzeć na tematy z różnych stron żeby wyrobić sobie opinię, ale faktycznie bardzo mi zgrzytała tutaj zgodność z frazą “żyj i daj żyć innym”. Czym innym jest słuszne zwracanie uwagi i potępianie niektórych praktyk wychowawczych, a czym innym generalizowanie że Ci którzy dzieci nie chcą z wyboru są albo przeżarci propagandą antynatalizmu, albo właśnie postrzegają dzieci jako “bachory” (lub przez własny wybór, jak wspomniałaś we wpisie, prędzej czy później tak dzieci postrzegać zaczną). Ja liczyłam na trochę bardziej wnikliwą analizę socjologiczną i psychologiczną, jakie są przyczyny, rozkminę czy współczesne schematy wychowawcze faktycznie pomagają, a może szkodzą? Dlaczego rodzicielstwo bliskości albo “bezstresowe wychowanie” tak bardzo drażni tak wielu ludzi? Dlaczego w ogóle ludzie nie lubią dzieci, skąd się to bierze? Trochę szukałam tych odpowiedzi bo za dziećmi nie przepadam, choć rozumiem i szanuję ich prawo do życia w społeczeństwie. No i nie znalazłam żadnych solidnych informacji na ten temat oprócz jednostronnych przemyśleń autora i okładania po głowie kaznodziejczym młotem, więc trochę zostawił niedosyt 😂
Brak choćby zadania sobie pytania, skąd się bierze niechęć do dzieci – to wielki mankament tej książki. Zresztą, tak jak piszesz, brakuje tej książce wielu pytań. Esej Wiśniewskiego bywa wnikliwy w niektórych punktach (mnie zaintrygowała refleksja o różnicy między buntem a emancypacją, choć uważam, że światu bunt też jest potrzebny, ciekawie było poczytać o rozwoju szkolnictwa czy o „końcu ojców”), głównie stawia jednak tezy, zamiast pytań. I to faktycznie razi.
„każda niechęć do rozmnażania pielęgnowana jako ważny element tożsamości prędzej czy później przerodzi się w niechęć do rodziców, dzieciofobię, w podważanie prawa do ich obecności w przestrzeni publicznej i tak dalej” – a tymczasem jest zupełnie na odwrót. Im dłużej żyję, im dłużej i mocniej brak dzieci staje się integralną częścią mnie, im dłużej nie jest przez otoczenie postrzegany jako stan tymczasowy, tym bardziej staję się przychylna dzieciakom i rodzicom. Jak człowiek wie, z czego się jego tożsamość składa, umie to nazwać, poczuć, to przestaje odczuwać opór przed rzeczami, które nie są jej elementem.
Doskonale napisane! Dzięki, lepiej bym tego nie ujęła!
Pozwoliłam sobie umieścić ostatnią frazę w tekście:)
W artykule wspomniana jest kampania sexed.pl powiązana z firmą biżuteryjną Yes. Ja chciałem dla córki kupić z okazji rozpoczęcia przez nią pierwszej klasy szkoły podstawowej złotą bransoletkę z kwiatkami na pamiątkę rozpoczęcia przez nią długiej drogi edukacji.
Drogi trwającej około 17 lat. Ale kiedy zobaczyłem tę kampanię, to stwierdziłem, że rezygnuję z zakupu. Wszyscy, nawet firmy opowiadają teraz o wartościach. Kreują wartości. No to jak tak to wygląda, to stwierdziłem, że firma YES rozmija się z moimi wartościami. Rodzinnymi i tacierzyńskimi. Kiedyś na to nie zwracałem uwagi. Uważałem, że firmy zajmujące się tworzeniem „piękna” koncentrują się na promocji wartości „piękna”, krzewią kulturę artystyczną wśród narodu, kulturę estetyki, dobrego smaku. Ale zamiast koncentracji na tym widzę, że zajmują się czymś innym. Zamiast spotykać się z firmą YES na płaszczyźnie artystycznej, to oni proponują, w sumie narzucają, spotykanie się na płaszczyźnie innych wartości. I sami o tym mówią. To poszedłem do Apartu, zajmującego się tylko pięknem. Piszę to aby marketing YES widział jak to działa w społeczeństwie, bo tam pracują pewnie bardzo młodzi ludzie, którzy z tego nie zdają sobie sprawy. Z tego jak działają ich pomysły na kampanie.
Proszę zatem pomyśleć o swojej córce za kilkanaście lat. Czy chce pan, by żyła w społeczeństwie, które narzuci jej rolę matki? Czy może życzyłby jej pan swobodnego wyboru własnej drogi życiowej? Być może firma YES nie podziela pana wartości. Ale podziela wartości wielu młodych kobiet, które w swoich rodzinach często słyszą, że „każda kobieta ma dziecko, to naturalne”.
Wie Pani co, ja zostałem wychowany w oparciu o jasną zasadę, że rodzice przekazują mi kapitał kulturowy, symboliczny i społeczny, który moi Rodzice odziedziczyli po swoich rodzicach i naturalnie jestem winny go przekazać dalej (ekonomiczny nie, bo wiadomo jak to wyglądało w Polsce). Tak już się dzieje w naszej Rodzinie od około pięciu wieków. I chciałbym aby córka i syn też to przekazali dalej, czyli mieli swoje dzieci. Tak jak Pani pisze, zgadzam się z tym, że nie chciałbym aby córka i syn musieli to słyszeć w dorosłości. Bo takie teksty, „że muszą i , ze wszyscy” itd. są dziwne wśród dorosłych. Wolę ich tak wychowywać już teraz, aby to czuli w sobie, że warto mieć dzieci. Po prostu że warto. Ale też że mają powinność. Ja uważam, że w życiu człowieka mamy powinności wobec przodków. Ja tak zostałem wychowany, czuję się z tym dobrze, przede mną pokolenia też czują się tym dobrze. Czyli pokolenie, które choćby zazębiło się ze mną na tym świecie – rodzice i dziadkowie i przekazuję to dalej. No czy to źle. Pani może nie podzieli mojej optyki, ale to ma wartość, mimo wszystko.
Oczywiście że to ma wartość – dla Pana i dla wielu osób. Wartość ma przekazywanie ideałów rodzinnych. To jest wg mnie OK. Ale „zobowiązywanie” dzieci do ich powielania to już inna para kaloszy. Takie „zobowiązania”, jeśli nie pokryją się z wewnętrzną potrzebą, będą zatruwać życie. Myślę, ze mądry rodzic – a jestem przekonana, że Pan takim właśnie rodzicem jest – dostrzeże to niebezpieczeństwo i przekazując rodzinne ideały, będzie jednocześnie wychowywał dzieci w poczuciu wolności i odpowiedzialności za swoje życie. Rozumiem Pana gest sprzeciwu wobec kampanii YES – na tym polega demokracja i wolność wyboru, by każdy mógł wyznawać własne zasady i wartości, jeśli nikogo one nie krzywdzą. Ale proszę nie negować jej sensu, bo dla wielu ludzi, którzy czują się za bardzo zobowiązani/stłamszeni przekazem rodzinnym, ona ma walor wyzwalający. Wiem to, bo z takimi ludźmi rozmawiam. Dostrzeżmy i doceńmy tę różnorodność – oboje.
Zgadzam się z tym co Pani pisze w całym poście. Jak najbardziej. Faktycznie sam znam ludzi, którzy stłamszeni przekazem rodzinnym i społecznym bardzo cierpią i latami są w psychoterapiach. I taka kampania ma bardzo ważny sens dla takich ludzi, że widzą, że nie są sami. Że mogą oddychać pełną piersią i mają do tego prawo. Mnie tylko szkoda, że wszelkiej maści kampanie nazwijmy je „społecznymi” nie wyglądają tak jak nasza rozmowa tutaj. Czyli i dwutorowo i dowartościowująco dwie strony. W Polsce wszystko „jedzie na sprzeciwie”. Na unieważnianiu wszystkiego i wszystkich. Taki jest odbiór po mediach widać, że chyba nie tylko mój. Nie wiem jak jest za granicą. Koronny przykład wg mnie to duchowość, która pojechała na śmietnik razem z klerem. Niepotrzebnie złączona. Ja się na tym nie znam, ale jeżeli Pani ma możliwości, niech Pani spróbuje uruchomić w szerokich kręgach temat dowartościowywania każdej ze stron i pchnięcia wszelkiej maści dyskusji i kampanii na dwutorowość. Wtedy wszyscy skorzystają. Tacy jak jak ja i jak Pani. Jak historia pokazuje tylko wspólne połączenie się całego społeczeństwa w rożnych „koncepcjach” i „modelach” i inspirowanie się na wzajem daje postęp cywilizacyjny.
P.S. Może Pani to usunąć z mojego posta, ale trafiłem tu ponieważ często korzystam z działu kuchnia na fakt.pl., zresztą całą rodziną korzystamy z tych przepisów. I wpisując w wyszukiwarkę Pani nazwisko to zamiast spodziewanego bloga kulinarnego wyszła mi ta tematyka, o której piszemy 🙂
O, a to mnie Pan zaskoczył tą nieoczywistą ścieżką, która Pana tutaj doprowadziła. Przyznam, że i mnie bardzo ciekawie się z Panem rozmawia, mimo że jesteśmy trochę z dwóch światów. Gdy zakładałam blog, o niedzietność z wyboru nikt jeszcze nie mówił głośno. To był temat tabu. Dlatego bardzo mi zależało, by wybrzmiał. By wybrzmiał SAM, bez obowiązkowego odwoływania się do rodzicielstwa. By się wyemancypował, można by rzec:) Ale dziś – po sześciu latach pisania o tym – dostrzegam olbrzymią potrzebę koncentrowania się na wspólnocie. Uważam, że od lat cierpimy na chroniczny deficyt wspólnoty. Bardzo bym chciała, by zarówno rodzice, jak i niedzietni umieli ze sobą rozmawiać, wspierać się nawzajem i niczego sobie nie zazdrościć. Brzmi to trochę jak utopia, ale kto wie, może…
Zapraszam od czasu do czasu tutaj i nieustająco do działu kulinarnego Faktu:)
Pozdrawiam!
Odnoszę wrażenie, że „moralna wyższość bezdzietnych” (a raczej, zwykle, samo powiedzenie głośno „nie mam dzieci z wyboru” i walka o uznanie bezdzietności za nie tyle moralną i dobrą, ile w ogóle za godny, normalny i niw nikczemny wybór) to swego rodzaju reakcja na lata przytłaczającej piedestalizacji rodzicielstwa połączonej z piętnowaniem i demonizowaniem samej koncepcji, że nie mieć dzieci w ogóle można. Rozumiem poniekąd oburzenie na słowa jak madka czy gówniak, ale czy język, którym atakowani są bezdzietni, nie jest równie przykry, jeśli nie okrutny? Czemu lambadziara czy jałowa ma być w porządku? Czy bezdzietnica w trudnym momencie może liczyć na ułamek życzliwości, jakiej żąda matka? Nie w porządku wydaje mi się również oczekiwanie, by cały otaczający świat skupiał swoją uwagę na dziecku i pomocy matce, bo z wielu narracji przebija przekonanie, że tylko uświęcone macierzyństwo uprawnia do oczekiwania wsparcia, podczas gdy nieobecność potomka wyłącznie do niesienia tego wsparcia zobowiązuje.
Sytuacja rodziców nie jest łatwa, sam dostęp do żłobków i przedszkoli, kwestie zatrudnienia potrafią spędzać sen z powiek przez wiele nocy -ale czy nie nadaje się dzietnym pozycji moralnie uprzywilejowanej, tej słusznej, bo „budującej przyszłość narodu”? I czy to nie zwrócenie uwagi przez bezdzietnych na ten przywilej nie powoduje reakcji „nienawidzą nas, bo nam wytykają”? Pomyślmy o choćby kocich kawiarniach, które wprowadzają, zazwyczaj z dobrego powodu, zakaz wstępu z dziećmi i oburzeniu na ten zakaz rodziców -jak ktoś śmie nie wpuszczać gdzieś naszego dziecka, potwarz!
Jeśli moi przyjaciele decydują się na dziecko/dzieci, wspieram ich decyzję, ale chcę móc oczekiwać wsparcia dla mojej, by dzieci nie mieć.