Foto: Pexels.com
Macierzyństwo i duma w jednym stoją domu. Po raz pierwszy uświadomiłam to sobie dawno temu, na trasie z Kamiennej Góry do Wałbrzycha. Tak o tym piszę w książce:
Jadę z dzieckiem autobusem. Są lata dziewięćdziesiąte, stary pekaes zawodzi rdzawo, brudne szyby kradną światu i tak blade kolory (…). Mam osiemnaście lat, dziecko niespełna dwa. Przytulam je niezręcznie, uciszam, gdy próbuje popłakiwać i czuję… dumę. Dziecko nie jest moje, więc i duma nie należy do mnie. Dostałam ją wraz z wózkiem i plecakiem wypchanym pieluchami. Choć jej nie chcę i nie rozumiem, raz, dwa rozparła się w moim sercu, rozpanoszyła jak stara bywalczyni…*
To właśnie wtedy odkryłam, że status matki, choćby zastępczy i chwilowy, rodzi przedziwne poczucie wyniosłości. Z brzdącem na kolanach poczułam się ważna i dojrzała. Nagle pasowałam do społecznej układanki jak brakujący puzzel. Moje nastoletnie rozterki, tożsamościowe boje i irytujące poczucie nieprzystosowania w kontakcie z dzieckiem zacierały się szybciej niż wałbrzyski pejzaż za brudną szybą autobusu. Byłam (przez chwilę) matką. Byłam kimś. Kilka epok później blogerka Justyna Basińska napisze tekst pod znamiennym tytułem: „Duma – drugie imię każdej mamy”.
Gdy poszłam na studiach, pewna doktorka polonistyki powiedziała mi, że odkąd urodziła dziecko, wszystkie ulubione książki czyta od nowa, bo teraz – jako świeżo upieczona matka – odnajduje w nich nowe sensy. Dała mi w ten sposób do zrozumienia, że w moim bezdzietnym odbiorze literatury zawsze będzie „martwy kąt”. Mogę kręcić głową i wyginać się jak paragraf, ale i tak pewnych istotnych znaczeń nie dojrzę, póki w moim organizmie nie wzrośnie poziom hormonu beta hCG, a przy piersi nie zakwili niemowlak. Miałam wówczas dwadzieścia parę lat i wiedziałam, że matczyne uniesienia, choćby najbardziej twórcze i rozwijające, są nie dla mnie. Przełknęłam więc przytyk, popiłam tanim winem i sięgnęłam po kolejną książkę, zastanawiając się, ile razy trzeba rodzić, by wyłuskać z niej komplet znaczeń.
Rodzicielskie poczucie dumy
Przez następne trzy dziesięciolecia często zderzałam się z rodzicielskim poczuciem dumy, a niekiedy wręcz – z rodzicielskim zadufaniem. Nie zliczę, ile razy czytałam i słyszałam, że matki są lepiej zorganizowane i zmotywowane do pracy niż kobiety bezdzietne, że macierzyństwo to lokomotywa samorozwoju i wyższa szkoła zarządzania czasem. Że matkom z urzędu powinno się przyznawać koncesje na tworzenie więzi i certyfikaty multitaskingu. Że macierzyństwo rozwija inteligencję (Katherine Ellison) i obdarza nadludzką siłą, a nawet – że rodzice są znacznie mniej skłonni popełnić samobójstwo niż ludzie bezdzietni (Robin Simon). Oczywiście wśród tych opinii nie mogło zabraknąć tych sztandarowych, ukazujących rodzicielstwo jako jedyne źródło sensu, miłości i dojrzałości, a także – jako postawę użyteczną społecznie.
Dopóki w społeczeństwie rodzice stanowili miażdżącą większość, takie tezy nie budziły kontrowersji, zwłaszcza że powtarzano je od stuleci. O tym, że „niewiasta polska w całym swoim majestacie” jest MATKĄ i obywatelką, można było przeczytać na przykład w rozprawie* Kazimierza Wł. Wójcickiego z 1875 roku, ale również usłyszeć na wiejskim weselu, gdzie pan młody śpiewał pannie młodej: „A jak będzies miala syna, będę cię sanował”. Przez stulecia kobiety niewiele znaczyły i niewiele mogły, dopóki nie zostały matkami. Urodzenie dziecka dawało im względne poczucie niezależności i odrobinę władzy, a zatem musiało napawać dumą. Oczywiście przywilejami i poważaniem społecznym mogły cieszyć się jedynie mężatki. Panny z dzieckiem uchodziły za symbol moralnego upadku, a nieślubne macierzyństwo strącało kobietę do piekła społecznego upokorzenia.
Jeszcze całkiem niedawno, na przełomie tysiącleci, badaczki Maria Strykowska i Anna Titkow pisały, że ze wszystkich pełnionych przez kobietę ról polskie społeczeństwo najwyżej ceni te przypisane jej przez biologię i tradycję. Mogłyśmy być genialnymi pisarkami, świetnymi menadżerkami, wybitnymi alpinistkami, duszami towarzystwa czy tytankami pomocy humanitarnej, a i tak oceniane byłyśmy na podstawie tego, ile mamy dzieci i co z nich wyrosło.
W XX wieku, zwłaszcza w jego drugiej połowie, rodzicielskie poczucie wyższości zyskało naukową podbudowę. Zaczęło przybywać tekstów, które dowodziły, że matki i ojcowie są szczęśliwsi, zdrowsi i pełniej realizują ważne cele rozwojowe niż ludzie bezdzietni, a urodzenie potomka wydłuża życie i – uwaga! – poprawia jakość doznań seksualnych. Trudno zliczyć dziedziny, w których rodzice – zdaniem naukowców, publicystów i blogerów – mieli być lepsi od reszty świata. I choć wiele z tych badań zostało ostatecznie zakwestionowanych, poddanych w wątpliwość lub przykrytych innymi danymi, dowodzącymi, że ciąża mocno postarza organizm matki, bezdzietność nie musi spychać na dno rozpaczy, a dziecko to nie prozac, przekaz poszedł w lud. Do dziś bałamutnie zachęca, by wstępować w rodzicielskie szeregi, a przy okazji piętnuje i unieszczęśliwia tych, którzy dzieci mieć nie mogą.
Hegemoniczna kobiecość i psychologiczne głaski
Najmocniej jak zwykle obrywają kobiety, w końcu w tradycyjnej narracji macierzyństwo uchodzi za ostateczne wcielenie kobiecości. Te z nas, które pragną być „zdrowe” i „normalne”, które chcą być dumne z siebie i akceptowane w środowisku, muszą obowiązkowo zostać matkami. Rosemary Gillespie, amerykańska biolożka ewolucyjna, opisując tę sytuację, używa terminu „hegemoniczna kobiecość”. To niestety wciąż powszechny konstrukt, który na niematki każe patrzeć jako na kobiety ułomne, niepełne lub nieprawdziwe. Efekt? Bezdzietnicom z wyboru dynda to i powiewa. Odrzucają nie tylko macierzyństwo, ale także jego ideologiczny background, a zatem nie przejmują się swoją domniemaną ułomnością. Gorzej z kobietami bezdzietnymi mimowolnie. Te bardzo często czują się gorsze, niepełnowartościowe, a samopoczucia – jak dowodzą badania Marii Ziemskiej* – nie jest w stanie poprawić im nawet adopcja. Hegemoniczna kobiecość staje się źródłem cierpienia.
Kolejnym ważnym powodem rodzicielskiej dumy jest wysoka ranga, jaką społeczeństwo przypisuje macierzyństwu i ojcostwu. Naukowcy i publicyści wciąż piszą o „wartości macierzyństwa” (ok. 2 610 000 wyników w przeglądarce Google) oraz… o „problemie bezdzietności”. Na hasło „wartość bezdzietności” przeglądarka na G głupieje. Nie znalazłam ani jednego tekstu naukowego czy publicystycznego, który posługiwałby się tą frazą. Bezdzietność zwykle paruje się z „problemem”, „plagą”, „epidemią”… Nawet w najnowszych publikacjach, na pozór przychylnych niekonwencjonalnym wyborom, wartością jest nie sama bezdzietność, ale prawo do jej wyboru. Tak jakby życie wolne od dzieci nie miało żadnych atrakcyjnych i wartościowych aspektów. Poza jednym, jakże trywialnym – nie trzeba zmieniać pieluch (w domyśle: wybierają je tylko egoiści i śmierdzące leniuszki).
I rzeczywiście! Gdy poczytać publikacje naukowe, można dojść do wniosku, że opcja childfree life jest bezwartościowa zarówno w planie społecznym, jak i indywidualnym. Naród – w zbiorowym mniemaniu – nie ma z nas żadnego pożytku, a nasze życie społeczne – również w zbiorowym mniemaniu – lokuje się na poziomie zdechłego skorupiaka. Inaczej rzecz się ma z rodzicami! Zgodnie z psychologicznym modelem wartości dziecka (Value of Children, VoC) mogą oni liczyć na szereg korzyści, m.in.: certyfikat dorosłości, tożsamość społeczną, poczucie przynależności, symboliczną nieśmiertelność, miłe sercu przekonanie o własnej moralności, poczucie sprawstwa i osiągnięć, a także wysoki status społeczny*. Na te psychologiczne głaski łasi się wielu ludzi. Urodzenie i wychowanie dziecka może wydawać się prostsze niż szukanie tożsamości, przynależności i nieśmiertelności na własną rękę. A że rodzicielstwo to trud, wyzwania i wyrzeczenia… Furda! Instynkt i babcie pomogą!
Macierzyństwo, duma i kulturowy zamęt
Żyjemy jednak w czasach kulturowego zamętu i to, co jeszcze kilkanaście lat temu uchodziło za pewnik, dziś bywa kwestionowane. Na przykład niebotycznie wysokie pozycjonowanie macierzyństwa. Przez lata społecznie dopieszczane, cenione i pożądane, nagle stało się obiektem kpin. Przedmiotem zmasowanej nagonki. Celem hejterskich ataków. Spójrzmy, co się stało z dumnym hasłem„matka Polka”. W obecnych czasach ma zdecydowanie negatywny wydźwięk. Kojarzy się z nieroztropną życiowo cierpiętnicą, która dała się wrobić w pełnoetatowe, zmaltretowane macierzyństwo, nie zabezpieczywszy sobie tyłów. Obrazowo pisze o tym Dagmara Hicks na blogu „Cała reszta”
Kiedy słyszysz słowa Matka Polka, widzisz ją wyraźnie. Widzisz kobietę, na której wisi gromadka dzieci, w tym koniecznie jedno przy cycu, bo przecież musi karmić do momentu, aż wszyscy się od niej odwalą, ciągnie z Biedry ciężkie siaty, obiadki podaje, z domu nie wychodzi, włosów nie myje, nie wie, co to seks, bo przecież ze starym się już dawno poglądowo rozjechali. Od pięciu lat wisi na niej non stop jakieś dziecko, niech przynajmniej on da sobie spokój. Dla rozrywki, liżąc podłogi i krochmaląc śnieżnobiałe obrusy pod niedzielny rosół, pod nosem sobie podśpiewuje „Słodko jest nie myśleć o niczym, się zgubić we własnej spódnicy (…). Lubię być kurą domową, do pralki wrzucić problem wraz z głową.
Rodzicielstwo, a zwłaszcza macierzyństwo bardziej niż z dojrzałością, troską i odpowiedzialnością w czeluściach internetu zestawiane jest z lekkomyślnością, niezaradnością czy postawą roszczeniową. To mocna odpowiedź młodych na zajadły perswazyjny pronatalizm, na grabienie ich z kasy i godności (w iście janosikowym stylu: zabierzemy bezdzietnym, oddamy rodzicom), na wtrącanie się w ich intymne wybory, a także na wszechobecny, histeryczny dzieciocentryzm. Pokolenie dzisiejszych dwudziestolatków wydaje się pierwszym tak odpornym na nachalną promocję „wartości rodzicielskich”. I pierwszym, które tej promocji postawiło tamę. Zrobiło to po swojemu: głośno, wulgarnie i pogardliwie, jakby nałożyło końskie okulary. Nie wszystkim się to podoba, ale trudno nie dostrzec w tym desperackiej próby samoobrony w obliczu miażdżącej przewagi pronatalistów.
W poszukiwaniu bezdzietnej dumy
Ale okładanie rodziców pałą pogardy, choć psychologicznie do wytłumaczenia, jest mało konstruktywne. Potwierdza jedynie negatywny stereotyp bezdzietników jako osób samolubnych, nienormalnych, niedojrzałych, zgorzkniałych i nienawidzących dzieci. Aby z wyboru bezdzietnego życia zdjąć ciążące na nim odium, musimy mówić o bezdzietności bez pronatalistycznych klisz. Potrzebujemy też pozytywnych bezdzietnych narracji, a o to w Polsce trudniej niż o białe trufle. Nikt dziś publicznie nie kwestionuje prawa do bezdzietności, ale pisanie o tym, że jest ona fajna, a nawet fajniejsza od rodzicielstwa wciąż narusza społeczne tabu. Widać to choćby w komentarzach pod postami o szczęśliwym życiu bez dzieci. Społeczna akceptacja wyczerpuje się w sformułowaniu „Każdy ma prawo żyć, jak chce”. Próba przypisania bezdzietności ponętnych atrybutów kończy się zwykle hałaśliwą imbą. Spróbujcie napisać gdziekolwiek: „Jestem szczęśliwa, beztroska i nieuwikłana w zależności. Mam kontrolę nad swoim życiem, czas na przyjemności, nie zżerają mnie rodzicielskie lęki, a pieniądze wydaję tylko na siebie…” Założę się o wszystkie trufle świata, że natychmiast zostaniecie zakrzyczane, nazwane egoistkami i wezwane do cierpienia.
Dopóki nie zrównoważymy pozytywnego obrazu rodzicielstwa pozytywnym obrazem bezdzietności, wybór życia bez dzieci zawsze będzie wydawał się gorszy i ryzykowny. Rodzicielska propaganda od lat żerowała na bezdzietnych, przedstawiając ich jako nieszczęśliwych, ułomnych, samotnych i życiowo niezrealizowanych. Z kolei posiadanie dzieci miało być jedyną drogą wiodącą do dojrzałości, szczęścia, spełnienia, społecznej akceptacji, zdrowia fizycznego i psychicznego oraz do symbolicznej nieśmiertelności. Nic dziwnego, że ludzie, którzy nie mogą mieć potomstwa, czują się tym upokorzeni. Są gotowi ryzykować zdrowiem, majątkiem, a niekiedy nawet życiem, byleby uciec przed tą nieszczęsną, bezwartościową bezdzietnością.
Na usta ciśnie się zatem pytanie, które już w 2003 roku zadała wspomniana wcześniej amerykańska badaczka Rosemary Gillespie: czy ludzie bezdzietni są w stanie rozwinąć pozytywną tożsamość, odrębną od tożsamości rodzicielskiej? Odpowiedź znajdziemy choćby w eseju Mony Chollet „Czarownice. Niezwyciężona siła kobiet”. Rozdział poświęcony odmowie macierzyństwa jest wielkim peanem pochwalnym bezdzietnego życia:
Wybór ten jest jak bomba tlenowa – pisze Chollet – jak róg obfitości. Uprawnia do takich ekscesów jak luksus czasu przeznaczonego wyłącznie dla siebie i swoboda, z jakiej możemy dowolnie korzystać, pławiąc się w niej do utraty tchu, bez obaw, że ich nadużyjemy, ale z poczuciem, że to, co interesujące, zaczyna się tam, gdzie zwykle w zgodzie ze zdrowym rozsądkiem należałoby się zatrzymać. Według mojej logiki nieprzekazywanie życia pozwala cieszyć się nim w pełni.
Francuska eseistka twierdzi, że odrzucając macierzyństwo, nie stajemy się „kobietami niespełnionymi”, lecz dajemy sobie szansę na spełnienie nieograniczone wymogami tradycyjnej kobiecej roli. Z kolei jedna z bohaterek mojej książki „Szczerze o życiu bez dzieci” – żołnierka i lekarka, która z całego serca pragnęła zajść w ciążę, ale po kolejnej nieudanej próbie in vitro powiedziała pas – porównała bezdzietność do wizyty w sklepie z cukierkami:
Myślę, że w życiu trzeba godzić się z pewnymi kosztami. Przeżyłam absolutnie cudowne chwile. Na pewno nie wyjechałabym do Afganistanu, gdybym miała dzieci. Na pewno nie robiłabym mnóstwa tych różnych wariactw. Czasami siedzę i dziękuję Bogu, że moje życie jest tak bogate, tak pełne doświadczeń. Czuję się jak dzieciak w sklepiku ze słodyczami, któremu pozwolono wziąć i zeżreć wszystko. To ma swoją cenę. Tą ceną jest bezdzietność. Czy było warto? Nie mam pojęcia. Ale cukierki są dobre!
Pozytywnych aspektów życia bez dzieci jest dużo więcej. Warto o nie pytać i warto je eksponować, bo bezdzietność to ani problem, ani negatyw rodzicielstwa. Dla tych, którzy jej pragną, jest fundamentem dobrego, wartościowego życia. Może być też źródłem siły, odwagi, wewnętrznej harmonii i psychicznego luzu, a dla społeczeństwa – cenną lekcją inności. Dlatego mam nadzieję, że po wysypie tekstów mówiących o tym, dlaczego ludzie nie chcą mieć dzieci, pojawi się wysyp takich, które odważnie i wbrew społecznemu tabu opiszą bezdzietność jako wartość. A tymczasem nie krępujcie się i w komentarzach piszcie, jak cieszycie się życiem bez dzieci. I jaką ono ma dla was wartość..
*Fragment książki Szczerze o życiu bez dzieci, Edyta Broda, Wydawnictwo Pascal, 2019
*Kazimierz Wł. Wójcicki, Niewiasta polska w początkach naszego stulecia (1800-1830)
*Maria Ziemska, Postawy rodzicielskie, Wiedza powszechna, Warszawa 1973
*Monika Mynarska, Korzyści płynące z rodzicielstwa w perspektywie biegu życia, Wydawnictwo Uniwersytetu Warszawskiego, 2020
49 komentarzy
Cieszę się , że ktoś w końcu głośno mówi o tym aspekcie życia, życia bez dzieci, szczególnie z wyboru, bo ja takiego wyboru dokonałam i widzę same plusy tej decyzji 😉
odpowiem kolokwialnie, ale dziwi mnie to, że w obecnych czasach kogoś jeszcze taka decyzja „dziwi”. Ile jeszcze wody upłynie, zanim inne jednostki zdadzą sobie sprawę, że decyzja o posiadaniu, a w moim przypadku o niepodsiadaniu potomstwa jest świadoma decyzją. Decyzją wynikająca z moich potrzeb lub ich braku. Od kiedy skończyłam 16 lat deklarowałam brak potomstwa. Mam 31 lat i nic się w tej kwestii nie zmieniło. Jestem bardziej dojrzała i tym samym bardziej przekonana , że nie widzę siebie w tej roli i macierzyństwo uczyniłoby mnie nieszczęśliwą i ograniczoną (pod wieloma względami) jednostką.
To trochę smutne z perspektywy mieszkańca tego kraju, ale w normalnych państwach raczej ludzi to nie dziwi, może to być w formie normalnego pytania typu: ,,Lubisz różowy? Nie, to okej. Ja lubię.” ,,Masz/nie masz dzieci? Super, a ja mam/nie mam.” ,,Lubisz psy? Bo ja bardzo/nie za bardzo bo się ich boję.” Polska mentalność (są oczywiście wyjątki) ma to do siebie, że lubi włazić z buciorami w czyjeś życie. Zaczynając od głupich komentarzy pijaczków w sklepie kto ile bułek kupił i po co tyle, poprzez to, co kobieta/mężczyzna ,,powinien” robić a kończąc na takich ważnych kwestiach jak posiadanie albo nieposiadanie dzieci. Taki beton (bez obrazy dla tych normalnych, którzy tego nie robią), niestety. Głupi sposób na dokopanie komuś, kto lubi swoje życie i jest tam szczęśliwy/a + wyładowanie swojej frustracji życiowej. Oraz, moim zdaniem, pewna zakamuflowana forma kontroli (głównie kobiet, ale nie tylko, mężczyznom też się tym obrywa). Kontrola myślenia, PRL i poruskie metody działania tak silnie wrosły w struktury społeczne i mentalność, że większości polskiego społeczeństwa nie przychodzi do głowy, że dorosły człowiek, który robi to co lubi, uczciwie pracuje i nikogo nie krzywdzi jest wolny i ma prawo do decydowania o sobie i sam ponosi odpowiedzialność. Bez ,,dobrych rad” sąsiadki, donoszenia szwagra i włażenia z butami sąsiada. Nie, trzeba innych ,,trzymać za mordę” jak za Leninu w Rosji. I to dotyczy wielu pokoleń, nie tylko ludzi starszych, czy młodych. I zarówno wykształconych jak i mniej, mogłoby się wydawać, że tzw. ogłada od tego uwalnia. A guzik. Sprawdzone.
Pięknie napisane ,mądre wartościowe słowa
Brawo❤️
Dokładnie niektóre osoby nie powinny miedz dzieci. Bo rodzicielstwo to głównie wyrzeczenia. A ludzie zwłaszcza dzisiaj egoistami i nienadają się do opieki nad innymi.
A Pan się kimś opiekuje/opiekował? Tak z ciekawości. Bo, sądząc po Pana poprzednich wpisach (jak to ta sama osoba), lepiej by było dla tej osoby/dziecka, żeby jednak nie, z takim ,,empatycznym” podejściem do innych… 🙂
Świetny tekst jak zawsze!!
Ostatnio zaczęłam głośniej wyrażać moją decyzję o bezdzietności, mam świadomość jak ważne jest żeby to poruszać i żeby nasz głos był słyszalny w społeczeństwie.
Gdy ostatnio jedna para znajomych na zakończenie spotkania odparła, że zobaczymy, może za kilka lat nam się odmieni, jak dojdziemy do etapu w naszym związku, że już wszystko osiągnęliśmy. Ja wtedy tylko w duchu się uśmiechnęłam z entuzjazmem i radością ile wspaniałych rzeczy jeszcze możemy wspólnie zrobić i przeżyć w życiu, i to BEZ dzieci!
Pozdrawiam serdecznie
Przejście z childless na childfree jest w tym kraju bardzo bolesne, co dzień się człowiek dowiaduje, że jego dokonania i ambicje znaczą nic wobec doświadczeń rodzicielstwa. To nie są pojęcia konkurencyjne, a zupełnie odrębne. I nie, rodzicielstwo nie daje monopolu na wiedzę.
Wartość? Bycie prawdziwą. Bez konieczności udawania. Bez obowiązku narzekania. Możliwość bycia sobą w towarzystwie i sam na sam.
To groźby że się rozmnożę powodują właśnie u mnie ataki paniki. Nie chciałabym być czyjąś przyczyną psychoterapii. Nie chciałabym bez sensu na kogoś drzeć się, doprowadzać do łez, i nie ustępować pomimo widoku jego łez. Mam sumienie, nie wyobrażam sobie że mogłabym spać spokojnie, słysząc za ścianą jak ktoś dalej przeze mnie płacze.
Piękne i celne. Brawo 😘
Bardzo się cieszę, że ktoś zaczął zwracać uwagę na negatywne postrzeganie bezdzietności z wyboru. Okazuje się, że jeśli chodzi o społeczny osąd można ją porównać do mniejszości seksualnych. Odkryłam to dopiero kiedy sama zaczęłam sobie zadawać pytania o to czy chcę zostać matką. Ze zdziwieniem odkryłam też, że chociaż nikt na mnie nie wywierał presji, kiedy sama podjęłam decyzję o bezdzietności, miałam wewnętrzne opory i cichy głos we mnie mówił, że powinnam mieć wyrzuty sumienia w związku z tą decyzją. Długo nie mogłam sobie tego wytłumaczyć, aż w końcu (po rozmyślaniach, analizie bardzo wielu za i przeciw) doszłam do wniosku, że to właśnie przemawia głos zakorzenionej we mnie opinii publicznej. I wtedy otrząsnęlam się z letargu dając sobie prawo do bycia szczęśliwa. Straszne to jest jak ustalone schematy i oczekiwania mogą nas tłamsić.
Dodam tylko od siebie, że akurat przytoczone w tekście słowa polonistki, która po tym jak urodziła zaczęła dostrzegać nowe sensy w tekstach, nie oburzają mnie. Raz dlatego, że polonistom zdarza się mówić dziwne rzeczy (bez obrazy, piszę to z sympatią:) ), a dwa, że to naturalne bo każda zmiana w życiu coś wnosi. Czy to żałoba, czy daleka podróż, rozstanie, zakochanie, urodzenie dziecka. Nie widzę w tym nic złego akurat.
Ciekawe spostrzeżenie – szkoda, że moja mama i tata tak nie myśleli… 😉
Dziękuję Edyto, muszę wieczorem przeczytać jeszcze raz żeby podwoić przyjemność.
W całej dyskusji o dzietności czy bezdzietności uderza mnie hipokryzja. Jeśli mężczyzna woli poświęcić się pracy i swoim pasjom wszyscy mu gratulują. Jeśli kobieta tak uczyni społeczeństwo wylewa na nią wiadro pomyj. Mam szczęście mieszkać w Szwajcarii gdzie nikt nikomu w prywatne życie nie zagląda ale mam serdecznie dość komentarzy o tym że jestem gorsza bo nie mam męża i dzieci. Nie mam i co? Mam siedzieć i płakać? Wolę widzieć pozytywy.
W tym roku skończę 33 lata, nie mam dzieci i nigdy nie czułam się smutna, bezwartościowa ani gorsza z tego powodu. Jestem zadowolona ze swojego życia, mogę robić to, co chcę, kiedy i gdzie chcę. Dzięki temu, że nie mam dzieci mogłam nie tylko podróżować swobodnie i podejmować spontaniczne decyzje, ale też mieszkać w różnych krajach, podczas gdy będąc matką taka decyzja o zmianie krajów raczej nie byłaby możliwa. Pobyt zagranicą bardzo dużo mi dał, stałam się dojrzalsza, zweryfikowałam pewne rzeczy, rozwinęłam się „wewnętrznie”, zdobyłam różne potrzebne umiejętności. Nie wiem czy będę miała kiedyś dziecko, ale nie jest to mój priorytet w życiu i dzięki temu jest mi lżej, bo nie czuję presji ani obowiązku. Bardziej niż o dziecku marzę o psie;) Nie słyszę też od mojej rodziny tekstów w stylu kiedy „ułożę sobie życie”, albo czy będę mieć dziecko, więc czuję się naprawdę komfortowo. Zamiast na dziecku chciałabym skupić się na mojej rodzinie, spędzać czas z nimi i moimi przyjaciółmi, rozwijać pasje, spędzać czas z partnerem.
Mamy jakieś schizofreniczne podejście do dzietności kobiet
Z jednej strony to wielka chwała dla matek poświęcających się życiu rodzinnemu, wielki szacunek za trud i znój jaki muszą ponosić a z drugiej strony to szybkie wykluczanie ich z życia społecznego. Skoro zostałaś matką to już nie jesteś ceniona jako kobieta pracownik, kobieta naukowiec. Nie awansujesz bo przecież dziecko może zachorować i oczywiście będziesz musiała się nim zająć (ojciec znika gdzieś w niebycie), ktoś inny będzie musiał wykonywać twoje obowiązki.
Kobiety same sobie to robią. Jak przekraczają rubikon rodzicielstwa, przestają interesować się wcześniejszym hobby, bo dziecko. Tak, wiem, to ważne, ale wciąż jesteś człowiekiem, a nie symbiozą z maluchem. I to nie dziecko stanowi o tym, jakim jesteś człowiekiem.
Z małym dzieckiem nie tak łatwo oddawać się swojemu hobby, o ile nie jest to czytanie – niemowlak śpi w wózku, a ty sobie siedzisz na ławce w parku z książką na kolanach. Jako świeżo upieczona matka (chciałam, planowałam) w ogóle nie rozumiem oburzenia słowami Donalda Tuska, że macierzyństwo bywa udręką. Owszem, daje dużo radości, ale na wiele lat odbiera niezależność. I nie mam tu wcale na myśli robienia wielkiej kariery zawodowej i podróżowania po świecie. Dziecka nie możesz pozostawić bez opieki, więc jeśli ojciec nie pracuje od 8 do 16 to masz mały problem z głupim wyjściem do fryzjera czy lekarza. To jest chyba największa zaleta bycia child-free – Twój czas należy tylko do Ciebie 🙂
Mam na myśli całkowite oddanie się macierzyństwu – bez jakichkolwiek swoich własnych zainteresowań. Swoich planów. Swoich marzeń. Dziecko to odrębna istota i jakkolwiek z pewnością ogranicza człowieka w jego dotychczasowej aktywności…na jakiś czas, nie jest z rodzicem zespolone.
Cześć 🙂 Bardzo lubię Twoje teksty- ubierasz w słowa co czuję i myślę! 🙂 Jestem bezdzietną 33 latką, która cieszy się życiem! Lubię aktywnie spędzać czas- wraz z mężem i psem -wspólnie chodzimy po górach, jeździmy na rowerze i od niedawna uskuteczniamy wyjazdy kampervanem na dziko. Uwielbiamy przebywać na łonie natury, na dziko, nic nas nie goni ani nie ogranicza. Celebrujemy wspólne chwile i ładujemy baterie- bez biegających i krzyczących dzieci 🙂 Nie zamykamy się całkiem na posiadanie dzieci, ale podchodzimy do tego na luzie- będzie co ma być, bez zbędnych starań i spinki. Aczkolwiek przyznam się szczerze, że coraz mniej pociąga mnie wizja rodzicielstwa i rezygnacja, lub w dużej mierze ograniczenie mojej przestrzeni życiowej… a póki co- carpe diem i do przodu 🙂 Pozdrawiam!
Dziękuję za ten tekst. Mówienie o zaletach bezdzietności niestety nie raz spotyka się z naganą ze strony otoczenia (mówienie o zaletach posiadania dziecka jakoś nie). Podobnie jest w sytuacjach, gdy zacznie się przytaczać jakiekolwiek argumenty „za” byciem bezdzietnym – często jest to odbierane jako tłumaczenie się, ale nie jest nim, gdy ktoś mówi, dlaczego chce mieć dziecko. Bardzo podoba mi się przytoczony cytat francuskiej eseistki, ja to widzę podobnie; w żadnym razie nie jestem niespełniona, a wręcz odwrotnie, dzięki bezdzietności mogę spełniać się tak, jak chcę i w czym chcę.
Ja zbliżam się powoli do trzydziestki (28 lat) i przyznam, że naprawdę cieszy mnie to, że zdecydowałam się na brak potomstwa. Co prawda jestem już w wieku, gdzie od ludzi słyszę teksty w stylu „kiedy ty będziesz mieć dzieci…”, ale szczerze – olewam to. Bo mam pewność swojej decyzji, wiem że mój partner – pomimo że jego mama mu naciskała w pewnym momencie – tez nie czułby się dobrze mając dzieci i będąc wiecznie poza domem (ma pracę, gdzie dużo podróżuje). Znam swoje mocne i słabe strony, wiem że jestem cudowną osobą której nie definiuje to, czy kogoś urodziłam czy nie. Mam swoje marzenia i cenię bardzo tę wolność – którą i tak ogranicza dwójka kotków. Niby to nie poziom dziecka, ale przy nich też trzeba się zastanawiać dwa razy, gdzie mamy je przechować na czas wyjazdu 😅.
I jak to wspomniałaś fajnie w artykule – młodsze pokolenia (jak moje) już coraz bardziej mają świadomość, że macierzyństwo to nie brokat i słodycze, ale też ciężka praca, wielki wysiłek finansowo-psychiczno-fizyczny, poświęcasz coś z życia. Młodzi mają doskonale świadomość tego, że taktyka „jakoś to będzie” przy dzisiejszych inflacjach, katastrofie klimatycznej, niezwykle ponurej rzeczywistości gdzie nie masz szansy zdobyć kredytu na zakup przyzwoitego mieszkania – absolutnie nie zadziała i tylko się sprowadzi nieszczęśliwego człowieka na świat, który będzie dorastał w ciężkich warunkach.
Ja jestem tu realistką i powiedziałam nawet wprost mojej rodzinie – nawet jeśli, JEŚLI, chciałabym dziecko, to 1. nie mam gdzie je zadomowić, bo nie mam mieszkania na własność i tylko wynajmuję; 2. zarabiam minimalną, 2400zł na rękę niby ale i tak ciężko jest czasami przeżyć do pierwszego; 3. nie miałabym jak się zaopiekować, bo nie chcę zrezygnować z niezależności finansowej; 4. mój partner cierpiałby bo sam widzi jak w jego pracy kolega cierpi przez to, że widzi dziecko może tydzień na cały miesiąc; itd itp… Cieszę się z tego, co mam, ale wiem że to życie na minimum i dziecko miałoby smutne dzieciństwo, bo nie dalibyśmy rady finansowo i psychicznie.
Pociecha jest taka, że dostałam wprost od mamy błogosławieństwo, które cytuję: „Jak będziesz chciała ślub, to będziesz miała. Jak nie będziesz chciała, to trudno, takie czasy (ale łatwiej byłoby Ci córeczko pod kątem prawnym, wiesz spadki nie spadki, szpitale itp). Jak będziesz chciała dzieci, to będziesz miała, pomogę Ci tak jak mi Wasza babunia pomagała przy Was. Nie będziesz chciała – no i też dobrze, przeraża mnie dzisiejsza młodzież”. Nawiasem mówiąc – dziękuję młodszym rocznikom, nie wiem czym straumatyzowaliście moją mamę nauczycielkę, że już nie chce wnuczków, ale dziękuję Wam 🤣🤣🤣
Kitikatbk – Cudna mama, pozdrów ją! 😀
Pozdrowię, jest kochaną mamą ❤️
To w ogóle ciekawe, jak wielka jest w tych młodych pokoleniach świadomość własnych potrzeb. Z mojej perspektywy – to kosmiczna rewolucja wręcz! Chylę czoła przed młodszymi rocznikami!!!
Mam 32 lata i nie mam dzieci. Dla mnie wartością jest dokładanie swojej cegiełki do tego, aby świat był w jakiś sposób lepszy. Wykonuję zawód związany z pomaganiem ludziom, który jest moją pasją. Udzielam się charytatywnie na miarę swoich możliwości, dbam o środowisko, opiekuję się zwierzęciem. Dbam też w tym wszystkim o swoje potrzeby, żeby nie było, że moje życie składa się tylko z samopoświęcenia 😉 To wszystko daje mi poczucie sensu. Panuje taki stereotyp, że bezdzietne kobiety muszą sobie wypełniać pustkę braku dziecka innymi rzeczami. No więc nie! Moje życie jest pełne, a bycie matką odebrałoby mi to, co je wypełnia, bo musiałabym większość swoich zasobów – zarówno tych emocjonalnych, jak i materialnych – przekierować na tę rolę…
Dzięki, Edyta, za kolejny tekst. Zawsze mnie cieszy, jak coś nowego się tu pojawia 🙂
Bardzo dziękuję za ten bezdzietny głos. I za miłe słowa! Oczywiście kolejne posty już się piszą…
Ja trochę z wątkiem pobocznym, bo o rodzicach był inny wpis, ale tak mi teraz przyszło do głowy coś à propos szkodliwej propagandy pronatalistycznej. Moi rodzice szczęśliwie podchodzą na luzie do mojej bezdzietności (i singielstwa), choć oznacza to brak wnuków, ale twierdzą, że nie czują potrzeby ich piastowania. Mają jedną 35-letnią córkę, która nie chce mieć dzieci, i jednego 34-letniego syna, który trochę marzy o dzieciach ze względu na poznane wzorce społeczne, ale jest autystyczny i powoli akceptuje to, że nie podołałby obowiązkom rodzicielskim (absolutnie nie mówię, że nieneurotypowi nie mogą być rodzicami, po prostu mój brat jest konkretnie taką osobą, która ze względu na rozwój emocjonalny, intelektualny i społeczny nie dałaby rady – i tu też dostrzegam ciekawy aspekt tej propagandy rodzicielstwa, bo to kolejna grupa osób, która nasiąka tymi obrazami i czuje, że może „powinna” założyć rodzinę, a de facto jest to dla niej bardzo trudne lub szkodliwe). No, więc rodzice szczęśliwie jakoś odnajdują się w sytuacji – ale ród nie zginie, bo brat stryjeczny ma trójkę dzieciaków, siostra cioteczna jednego. 😉 Mam też dwóch braci stryjecznych starszych ode mnie: jeden „stary kawaler”, drugi żonaty, ale bez dzieci. Dla każdego jest miejsce, jak widać!
To faktycznie ciekawe spostrzeżenie! Na obrzeżach obrzeży – że tak powiem – ale dziękuję za otwarcie mi oczu i na tę perspektywę!
Pani Edyto, dziękuję za to miejsce. Jedyne takie gdzie spotykam kobiety o podobnych poglądach. Strasznie trudno jest w naszym kraju odstawać od normy. Spróbój się wychylić, a będzie jak w tej piosence: przyjdzie walec i wyrówna. Niche kobiety wspierają kobiety, choćby tak, wirtualnie, bo od rodziny tylko krytyka, a tłumaczyć się przecież nie ma z czego, niech winni się tłumaczą. Przepraszam, że tak mało pozytywnie i czekam na kolejne wpisy 🙂
Dziękuję:) Nowy wpis już się tworzy. A że mało pozytywnie – ja też we wpisach optymizmem nie tryskam. Ale sam fakt, że trafia to do tylu osób jest bardzo optymistyczne:)
Na szczęście (tak, w tym kraju to bardzo trudne i to nie tylko jest krytyka od starszych pokoleń) urodziłam się w super rodzinie pod tym względem. Moi rodzice, czy dziadkowie, nigdy nie wpadliby na pomysł by mi narzucać małżeństwo, czy rodzicielstwo, czy coś sugerować. Taki stan był od zawsze naturalny, od kiedy pamiętam. Nawet żadna ciotka nigdy na żadnym spotkaniu o to nie pytała, co najwyżej w głupawych żartach o chłopakach/mężczyznach ale to takich ,,męskich” tylko w drugą stronę… 😀 Może jeszcze dla tego kraju jest nadzieja na normalność. W młodszych pokoleniach faktycznie ta presja jest zmniejszona (ale nie, że nie ma jej wcale, znam i ludzi 60 + z normalnym podejściem i 20 + z takim betonem mentalnym).
Szczerze się uśmiałam przy tym lepszym seksie rodziców – i to nie jako złośliwa bezdzietnica, ale jako cyniczna matka. Taa, te szalone i szybkie seksy z bobo za ścianą… Albo lepiej – z nastolatkiem za ścianą! 😀
Choć dziś jestem już tylko mentalnie #teambezdzietnica, to stale niezwykle cenię treści, które się tu pojawiają. To bardzo ważne, że kobiety mają taką przestrzeń, w której brak dzieci jest normalną decyzją, a nie wynaturzeniem. Tu każdy wybór jest tak samo wartościowy, więc choć x lat temu wpadłam do szufladki „matka”, to nadal pamiętam, jak to było, gdy jako „stara baba, kupę lat po ślubie, ze stabilną pracą” nie widziałam w swoim życiu żadnego „małego wrzaskuna”, ale za to wszyscy inni widzieli go za mnie bardzo wyraźnie. Pamiętam przytyki, pamiętam irytujące dociekania i swój wqrw zarówno na to ograniczające pojmowanie kobiecości, jak i na publiczne dyskutowanie o sprawności moich narządów rodnych (choć i partner czasem, jednak dużo rzadziej, oberwał jakimś „piaskiem w jajkach”). I nawet jeśli z biegiem czasu na zimno zaplanowałam rewolucję w swoim życiu,
to nie przestałam być sojuszniczką bezdzietnych. Z tego powodu jestem wdzięczna za Twoją robotę i zawsze chętnie wpadam przeczytać kolejne teksty. Oby wreszcie każdy wybór kobiety był normalny!
Pani Edyto, bardzo dziękuję za ten post. Bardzo fajnie jest też przeczytać komentarze innych czytelniczek. Wspaniale, że bezdzietnych z wyboru jest coraz więcej i że potrafimy coraz otwarciej i coraz odwazniej o tym rozmawiać! Mam 41 lat, nie mam dzieci i nie mam zamiaru ich mieć. Moje życie jest bardzo ciekawe i spełnione. Ciągle się uczę czegos nowego i rozwijam na różne sposoby. Mieszkam na stałe w UK, pracuję jako pielęgniarka i od dwóch lat znowu studiuję, zupełnie inny kierunek, rozwijam swoje pasje! Mysle, że do około 30 roku życia temat dzieci zupełnie nie istniał w moim życiu – było duzo zmian, bardzo trudny czas, cała moja energia zyciowa koncentrowała się na przeżyciu mniej lub bardziej spokojnie kolejnego dnia… Później zaczęłam trochę o tym mysleć, i – jak napisała jedna z czytelniczek – doszłam do wniosku, że jesli kiedykolwiek myślałam o potomstwie, jeśli pojawiały się „co by było gdyby” mysli… to tak naprawdę nie były one moje – nie należały do Kasi, należały do opinii społecznej, która mnie uformowała i która na moje zyciowe decyzje miała wpływ, czy zdawałam sobie z tego sprawę, czy nie… Ta realizacja była błogosławieństwem! Nadała zupełnie inny kierunek mojemy życiu i codzienności. Nie chcę mieć dzieci, nie czuję żadnych pragnień w tym kierunku. I po kilku latach tłumaczenia się z tej decyzji każdemu, kto pytał (sam fakt tego, że czułam wewnetrzną potrzebę wytłumaczenia się braku takich pragnień jest dowodem na to, jak społeczeństwo mnie uformowało…), przestałam dawać wyjasnienia. Na pytanie czy mam dzieci, odpowiadam „nie” i idę dalej. Czasami wybitnie irytujący rozmówca ciągnie dalej: „ooooo…..dlaczego?” (tak, tak, prawie ze łzami w oczach, muszę być przecież ogromnie nieszczęśliwa…). Na co ja odpowiadam pytaniem: „A ty, masz dzieci?”…Na co wybitnie-irytujący-rozmówca z reguły odpowiada, że tak (inaczej nie zadałby tego pytania; zdając sobie sprawę ze swojej bytowej wyższości, przypuścił atak, bedąc pewnym wygranej)… I wtedy ja, udając Sokratesa, zadaję kolejne pytanie: „Dlaczego?”… Na które odpowiedzią jest z reguły bardzo dziwna cisza i konwersacja się urywa 🙂
O to to. Bezdzietni są pytani, dlaczego dzieci nie mają, natomiast mało kto pyta rodzica, dlaczego dziecko ma. A przecież to jest równie ważna decyzja. Właśnie, decyzja. Niektórzy mają z wpadki, inni po przemyśleniu, jeszcze inni po latach starań. Ale powiedzieć to na głos…
Pani Edyto, chciałabym bardzo podziękować za to miejsce w sieci. Podziwiam Panią szczerze, że jest Pani szczera w swoich postach i nie przejmuje się opinią (nie bójmy się tego słowa) głupków, którzy wylewają tu swoje frustracje (a takich, płci obu, niestety, też tu widziałam kilku. Nie, nie mam na myśli szczęśliwych rodziców o innej ale kulturalnej opinii, tylko wyzywających i złośliwych frustratów). Cieszę się, że jest w tym smutnym kraju coraz więcej osób, które mówią, że chcą normalnie żyć. Z dziećmi, czy bez. Ciesze się, że nie przejawia Pani w swoich felietonach tak powszechnej u wielu Polaków szydery, nieuzasadnionej złośliwości, nadecia i próby dowalenia komuś po prostu za to, że żyje. Taka kultura jak tu występuje dziś coraz rzadziej z tego co obserwuję. Polacy to strasznie sfrustrowany i zakompleksiony naród, nie mogą pojąć w większości, że inni mogą być szczęśliwi żyjąc inaczej (i nie mam tu na myśli tylko tematu dzieci, czy ich braku). Nie wiem co siedzi w głowach takich jednostek, ale smutno mi się robi, jak się czyta głupie komentarze (nawet od w sumie nic nie znaczących, ograniczonych osób z nadętym ego, które chyba lubią zabłysnąć bo nikt ich nie słucha) – a dlaczego sama teraz piszę niekulturalnie? Cóż, jak ,,Kuba Bogu, tak Bóg Kubie”. Pozdrawiam wszystkich, którzy mierzą się z powszechnym hejtem (z obojętnie jakiej przyczyny, za to, że są) i życzę nam jednak zmiany tej złośliwej i dowalającej mentalności bo nie jest ona zdrowa i normalna. Wszystkim żyło by się lepiej 😉
Bardzo dziękuję za dobre słowo! Cieszę się, że to co jest dla mnie ważne – szacunek dla innych postaw, kultura, ale i zdecydowane wyrażanie swoich racji – znajduje uznanie u tylu osób. To budujące. Pozdrawiam serdecznie!
Gdy dobyłam do 30-stki i rodzina zaczęła mnie podpytywać nachalnie o wnuki, postanowiłam, że za dwa lata pomyślę o dzieciach. I od tego momentu zaczęłam mieć straszne stany lękowe wieczorami, nie mogłam spać, bałam się zostawać sama w mieszkaniu. Trwało to przez około pół roku, kiedy przepracowałam to w sobie i dałam sobie pozwolenie na bezdzietność. Czułam się stara, a teraz odzyskałam młodość, ba! poczułam, że na nowo zaczyna się moje dzieciństwo.
Pierwszą rzecz, jaką zrobiłam, to poprosiłam o roczny urlop bezpłatny i za pieniądze, które chciałam kisić na potomka, podróżuję po świecie, delektuję się przeróżnymi aktywnościami i pozwalam sobie być sobą. Wspaniałe, wyzwalające uczucie. Pytania o dzieci bardzo mnie stresowały, dlatego postanowiłam sprawdzić, jak radzą sobie z tym inne kobiety w moim wieku i trafiłam na ten blog. Przeczytałam do od deski do deski i utwierdziłam w swojej decyzji. A razem z pewnością zyskałam wolność i szczęście. Zniknął ten potworny zegar znad głowy, który każdego dnia krzyczał – jeszcze dwa lata i koniec tego dobrego! Mi już zegar nie tyka <3
Olu mam to samo w tym roku skończyłam 31 lat wcześniej czułam presję że zegar tyka bo wszyscy dookoła mi to przypominali teraz już dali sobie spokój a ja czuję że żyję robię co chce chodzę na siłownię na fitness jeżdżę w góry różne aktywności robię co chcę jestem szczęśliwa jak pomyślę o posiadaniu dzieci to czuję strach niepokój wiek że to nie dla mnie. Pozdrawiam.
Coś jest z tą dumą. Ja dzieci mieć nie chcę. Wiem to od zawsze. Początkowo było to takie wewnętrze uczucie „eee, nie”, takie nieuświadomione uczucie negacji. Zauważyłam to po tym jak mnie ciotka wkręciła w bycie chrzestną jej potomkini. Miałam 15 lat. W ramach ceremoniału musiałam to dziecko ubrać, mieć z nim foteczki i trzymać w kościele. Podczas pierwszego z zadań cała rodzina zachwycała się jak mi ładnie z tym dzieciakiem. Jednak z czasem (po obserwacji, że bardzo staram się być miła i nie krzywić) w kościele trzymał je ktoś inny. W każdym razie to doświadczenie uświadomiło mi, że nie rozumiem co wszyscy widzą zachwycającego w noworodku. Dziwnie pachniał. Strach to dotknąć. Wydawał koszmarne dźwięki. Miałam 15 lat, więc uznałam, że może to kwestia wieku. Dałam sobie czas do 30, bo to ważna decyzja, a w oczach nastolatki 30 lat mają już siwi mędrcy. Poza tym moja mama jest cudowna jako mama. Mam dużo młodsze rodzeństwo i łatwiej mi było obserwować sposób w jaki moja mama mamuje :). Istotnie proces wychowania dziecka jest fascynujący i czasem łapię się na myśli, że spróbowanie byłoby ciekawym doświadczeniem. Dzieci wciąż wzbudzają we mnie te same uczucia co kiedyś z tym, że wiem jak je nazwać. Dlatego jestem przekonana, że myśl „hmm, wydaje mi się, że wychowanie dziecka to interesujący projekt” wskazuje jednoznacznie, że się na matkę nie nadaje. Dziecko to żywy człowiek nie projekcik naukowy z socjologii. Dziecko powinno się mieć dla dziecka, nie żeby się sprawdzić z ciekawości. Nawet jeśli w nagrodę dostałoby się to poczucie dumy, że realizuję projekt i sprawdzam jakby mi wyszło wychowanie dziecka.
PS: trafiłam ostatnio na termin tokofobia i trochę nie wiem jak się z tym czuć. Fobia sugeruje irracjonalny lęk przed czymś. A lęk przed ciążą, porodem i życiem z dzieckiem wydaje mi się zupełnie racjonalny. Odebrałam ten termin jako kolejną odsłonę tego deprocjojujacego sposobu myślenia o babskiej histerii i wymyślania. Jestem ciekawa czy ktoś podziela moje odczucia
Pozdrawiam
Hej. Rzeczywiście lęk przed porodem jest całkowicie racjonalny, miałam go za każdym razem gdy byłam w ciąży. Dlatego też nie rozumiem terminu „tokofobia”. Ale może niektóre kobiety boją się porodu jeszcze bardziej niż pozostałe. Tylko jak to zmierzyć co jest już tokofobią a co jeszcze nie?
No właśnie. Wydaje mi się, że to jest niemierzalne. Poza tym wydaje mi się, że można tego używać (jak ktoś jest oczywiście zainteresowany odbieraniem kobietom praw do decydowania o sobie) jako argumentu zbijającego ewentualne wątpliwościami i uczucia kobiety. „nie chcesz być matka? To dlatego, że masz tokofobie. Ale nie martw się wyleczymy ją”. Jestem w stanie wyobrazić sobie taki przemocowy scenariusz, gdy ktoś próbuje w ten sposób przekonać kobietę do zostania matką, wmawiając jej, że ta niechęć do rodzicielstwie ma podłoże lękowe. Trochę przerażający scenariusz
Hej, wybacz późny komentarz ale jakoś nie mogłam przejść obok tego obojętnie. Wydaje mi się, że tokofobia jest problemem gdy kobieta chce dziecka, ale jednocześnie panicznie boi sie porodu i to tak ekstremalnie, że np. nie może spać albo wymiotuje z tych nerwów. Ja mam np. lęk społeczny i długo upierałam się, że to też jest racjonalne, bo ludzie są źli, nawet przyjaciele mogą ci wbić nóż w plecy itp itd. Leki mnie trochę naprostowały, także w tej kwestii, ale lwem salonowym i duszą towarzystwa to nigdy na pewno nie zostanę. I mam chyba szczęście do psychiatrów, byłam u kilku i żaden nigdy nie kwestionował mojej bezdzietności z wyboru. „Jesteśmy tu, żeby popracować nad pani realnymi problemami żeby pani było po prostu łatwiej w życiu, a nie żeby wpływać na pani wybory życiowe”. Czasami tylko dopytywali czemu mam AŻ tak negatywny obraz macierzyństwa, ale nigdy nawet nie sugerowali żeby to „prostować”. Nie wykluczam, że istnieją mocno pronatalistyczni psychiatrzy, bo dziwne osoby trafiają się wszędzie, ja bym od takiego uciekła z krzykiem i jeszcze wysmarowała mu taką recenzję, żeby splajtował :>
dosłownie przed chwilą czytałam wypowiedzi o tokofobii na grupie fb Żałuję rodzicielstwa. dużo mi uświadomił. nie wiem czy to ok, ale pozwolę sobie wkleić go tutaj.. (anonimowy)
„Nasz głos jest ważny – żeby osoby, które czują podobnie, nie czuły się w tym osamotnione, nie czuły się ,,dziwne”, ,,histeryczne”, ,,niedojrzałe”, ,,inne”…
.
Nigdy nie chciałam mieć dzieci.
.
Nigdy nie posiadałam mitycznego ,,instynktu macierzyńskiego”.
.
Podczas gdy koleżanki roztkliwiały się nad piszczącymi i śliniącymi się w wózkach niemowlakami – ja czułam wyłącznie irytację i obrzydzenie. Nienawidziłam hałasu, który generowały. Może to zabrzmi okrutnie – ale mój mózg nie potrafił kategoryzować ich jako ,,osoby”, dopóki nie zaczynały w miarę zgrabnie posługiwać się mową.
Oczywiście w teorii wiem, że to mali ludzie i nigdy nie zrobiłabym żadnemu krzywdy – chodzi o emocje i postrzeganie, które są poza moją władzą.
.
Mimo to słyszałam ciągle – jak pewnie wiele kobiet – ,,nie dojrzałaś jeszcze do tego”, ,,jak urodzisz, to pokochasz”, ,,zobaczysz swoje własne, to ci się odmieni”, ,,będziesz chciała, jak spotkasz odpowiednią osobę”, ,,jak będziesz w ciąży to zechcesz, InStYnKt I hOrMoNy zrobią swoje”.
.
Nie zrobiły.
.
Pomimo skrupulatnego zabezpieczenia się za każdym razem, zaliczyliśmy z partnerem ,,wpadkę”. Prezerwatywa zsunęła się podczas stosunku.
Zaszłam.
.
Na początku byłam zestresowana, ale myślałam jeszcze: jakoś to będzie. Wiedziałam, że w rodzinie będę miała wsparcie, podobnie w partnerze, pieniądze zdecydowanie miałam, uniwersytet bardzo szedł na rękę ,,przyszłym mamom” (dwie były nawet na moim roku, nigdy nie miały problemów, żeby się ,,dogadać”).
.
Jednak coś we mnie pękło.
Wizja, że niedługo zacznie w moim wnętrzu rosnąć inne, obce ciało, przerażała mnie do granic możliwości. Wszystko wydawało mi się nienaturalne, obrzydliwe. Wyobrażenie charakterystycznego ,,balona” z przodu, rozciągnięcia, przesunięcia narządów, nietrzymania moczu, przyciągania spojrzeń, bezbronności, tego pobłażania.
Ale przede wszystkim właśnie posiadania ,,czegoś” wewnątrz – równie dobrze ktoś mógłby mi powiedzieć, że stałam się inkubatorem dla kosmity, który rozerwie moje wnętrzności. Efekt emocjonalny byłby ten sam.
.
Nie byłam w stanie jeść.
.
Nie byłam w stanie spać.
.
Większość czasu spędzałam siedząc tępo pod prysznicem, płacząc, albo wrzeszcząc histerycznie w poduszkę i trzęsąc się w pozycji embrionalnej.
.
W końcu otrzymałam pomoc.
.
Dostałam tabletki, które przyjęłam jak największe błogosławieństwo.
.
Byłam jedną z tych często pogardzanych przez społeczeństwo osób, które po aborcji miały ochotę skakać ze szczęścia pod sufit, wyprawiać imprezę, były w totalnej euforii.
.
Mimo to później po tym wydarzeniu dalej zostały na mnie ,,rysy”. Długo zajęło mi zaakceptowanie własnego ciała, razem z jego narządami rozrodczymi. Na początku mój strach miewał poziom totalnego absurdu: bałam się kąpać w wannie, bo może partner wcześniej się tam masturbował. Bałam się po stosunku oralnym siadać w pobliżu miejsc, gdzie był odbywany, bo może zajdę. Nawet kiedy nie uprawiałam seksu od poprzedniego okresu – opóźnienie kolejnego napawało mnie grobowym niepokojem.
Kilka lat zajęło mi odzyskanie miłość do siebie i możliwości czerpania przyjemności z seksu – choć o penetracji nie ma mowy. Śledzę strony organizacji pomocowych dla kobiet, nadal zmagam się jednak z tym zwierzęcym strachem, że mogłabym ponownie zajść w ciążę.
I że w naszym ,,pięknym” kraju ktoś przechwyci tabletki, zakaże wyjazdu – i zostanie mi tylko samobójstwo.
.
Dziewczyny – jeżeli podejrzewacie u siebie tokofobię, nie zachodźcie w ciążę przed odbyciem terapii i ewentualnym wspomaganiem farmakologicznym.
.
Nigdy.”
Nigdy nie chciałam mieć dzieci.
.
Nigdy nie posiadałam mitycznego ,,instynktu macierzyńskiego”.
.
Podczas gdy koleżanki roztkliwiały się nad piszczącymi i śliniącymi się w wózkach niemowlakami – ja czułam wyłącznie irytację i obrzydzenie. Nienawidziłam hałasu, który generowały. Może to zabrzmi okrutnie – ale mój mózg nie potrafił kategoryzować ich jako ,,osoby”, dopóki nie zaczynały w miarę zgrabnie posługiwać się mową.
Oczywiście w teorii wiem, że to mali ludzie i nigdy nie zrobiłabym żadnemu krzywdy – chodzi o emocje i postrzeganie, które są poza moją władzą.
.
Mimo to słyszałam ciągle – jak pewnie wiele kobiet – ,,nie dojrzałaś jeszcze do tego”, ,,jak urodzisz, to pokochasz”, ,,zobaczysz swoje własne, to ci się odmieni”, ,,będziesz chciała, jak spotkasz odpowiednią osobę”, ,,jak będziesz w ciąży to zechcesz, InStYnKt I hOrMoNy zrobią swoje”.
.
Nie zrobiły.
.
Pomimo skrupulatnego zabezpieczenia się za każdym razem, zaliczyliśmy z partnerem ,,wpadkę”. Prezerwatywa zsunęła się podczas stosunku.
Zaszłam.
.
Na początku byłam zestresowana, ale myślałam jeszcze: jakoś to będzie. Wiedziałam, że w rodzinie będę miała wsparcie, podobnie w partnerze, pieniądze zdecydowanie miałam, uniwersytet bardzo szedł na rękę ,,przyszłym mamom” (dwie były nawet na moim roku, nigdy nie miały problemów, żeby się ,,dogadać”).
.
Jednak coś we mnie pękło.
Wizja, że niedługo zacznie w moim wnętrzu rosnąć inne, obce ciało, przerażała mnie do granic możliwości. Wszystko wydawało mi się nienaturalne, obrzydliwe. Wyobrażenie charakterystycznego ,,balona” z przodu, rozciągnięcia, przesunięcia narządów, nietrzymania moczu, przyciągania spojrzeń, bezbronności, tego pobłażania.
Ale przede wszystkim właśnie posiadania ,,czegoś” wewnątrz – równie dobrze ktoś mógłby mi powiedzieć, że stałam się inkubatorem dla kosmity, który rozerwie moje wnętrzności. Efekt emocjonalny byłby ten sam.
.
Nie byłam w stanie jeść.
.
Nie byłam w stanie spać.
dosłownie dzisiaj przed chwilą czytałam na grupie fb Żałując rodzicielstwa osoby mówiące o tokofobii.. chciałabym przekleić tu fragmenty, ale chyba blokada przed spamem nie pozwala :((
bardzo mi te słowa dużo uświadomiły… spróbuję może chociaż male cytaty 😉
To jest straszne. Chyba masz jakąś traumę związana z przemocą seksualna, nie wiem. Coś co rosnie w środku? A jak mamy się rozmnazac? Przez wąsy jak truskawki? Wiem że ciaza nie należy do przyjemnych rzeczy ale żeby widzieć w tym „zagrożenie”? Rozumiem gdy jesteś bardzo chora i lekarz odradza ciąże ktoś moze cię zabic..
Naczytałas się za dużo „horrorów” związanych z tym tematem,może widziałaś w filmie jakimś gdy ktoś rodził okrutnie cierpiąc?
Drogie Bezdzietnice, niedługo będę mamą, Dziecko jest upragnione i wyczekane. Odkąd jestem w ciąży, bardziej szanuję osoby które świadomie nie decydują się na dzieci. Nie wnikam czym Wasze decyzje są podyktowane.
Wkurza mnie gdy ktoś czepia się bezdzietnych, tym samym nie widząc obok siebie patologii i krzywdy wyrządzanej dzieciom.
Szczęśliwego rozwiązania!