Czytałam niedawno książkę jednego z moich ulubionych myślicieli, Tomasza Stawiszyńskiego – „Reguły na czas chaosu” i znalazłam tam krótką wzmiankę o losie. Stawiszyński nazywa go pradawną siłą, o której człowiek Zachodu zapomniał. Z tego krótkiego fragmentu zrodził się dzisiejszy post, rodzicielstwo, bezdzietność i los mają bowiem wiele wspólnego. Wiedzą to zwłaszcza ci, którym wyroki losu pokrzyżowały (nie)rodzicielskie plany.
SPIS TREŚCI:
- Los spersonifikowany i nieprzenikniony
- Kapryśni i okrutni bogowie – sternicy losu
- Los strywializowany i przypadkowy
- Los nieujarzmiony
- (Nie)rodzice wobec wyroków losu
- Dysputa nad umierającymi kobietami
- Między pokora a buntem
- Współczesne rozmowy o nieuchronności
- Czy leci z nami los?
Los spersonifikowany i nieprzenikniony
Los. To pojęcie pochodzi z zamierzchłej przeszłości; z czasów, gdy człowiek był całkowicie bezbronny wobec świata. Doświadczając nieszczęść, chorób, krzywd i strat, próbował przeniknąć ich sens. A ponieważ nie ma rozumienia bez nazywania, ludzkie potyczki z tym, co niewytłumaczalne i nieprzewidywalne, musiały zacząć się od słowotwórstwa. Los, fatum, dola nie chroniły pradawnych ludzi od uderzenia pioruna czy śmierci łóżeczkowej, ale dawały im namiastkę rozumienia. „Taka dola”, mówiła owdowiała za sprawą wyładowania atmosferycznego żona czy osierocona matka i kwestię – choćby najbardziej bolesną – można było zamknąć.
Spersonifikowany los nie należał do łatwych przeciwników. Drwił z człowieka, prześladował go, złośliwie chichotał, ale od czasu do czasu potrafił się też przyjaźnie uśmiechnąć. Rozmaite kasandry odczytywały jego wyroki, a edypowie wszystkich epok próbowali je kwestionować. I choć, sukinkot, rzadko dawał się przebłagać, łatwiej było z nim wytrzymać niż z hałastrą niepojętych sił, które anonimowo igrały ludzkim życiem.
A zatem nasz praprzodek, tworząc koncepcję losu, w pewnym sensie zbuntował się przeciwko niemu. Zapanował nad nim przynajmniej pojęciowo. Zrobił to na właściwą dla swej epoki, mityczną i religijną modłę. W tym pierwotnym ujęciu los był „tajemną siłą, która w sposób konieczny predeterminowała zdarzenia świata, a zarazem wyjaśniała ich sens”*.
Kapryśni i okrutni bogowie – sternicy losu
Losem absolutnie i niepodzielnie sterowali bogowie – według starożytnych mitów i ksiąg Starego Testamentu istoty mściwe, o czarnym poczuciu humoru i sadystycznych skłonnościach. Aby je rozśmieszyć, należało opowiedzieć im o swoich planach; aby rozdrażnić – wystarczył byle pretekst. Boski kodeks karny nie odróżniał przestępstwa nieumyślnego od umyślnego czy zamiaru bezpośredniego od ewentualnego, stosował odpowiedzialność zbiorową i nie szafował prawem łaski. Dlatego los mitycznych i biblijnych bohaterów był często nie do pozazdroszczenia.
Oberwać od wszechwładnej istoty można było za wszystko – okrutne przestępstwo (Kain), niecne uwiedzenie (Lajos), sentyment do rodzinnego miasta (żona Lota) czy skrupulatne przestrzeganie boskich przykazań (Hiob). Nawet znajomość losu (Edyp) nie ratowała nieszczęśników – cokolwiek by uczynili, ten i tak się dopełniał. Kapryśny, okrutny i nieprzewidywalny charakter boskich istot był niezbędny, by wyjaśnić niezrozumiałe plot twisty, w które obfitowało ludzkie życie.
Los strywializowany i przypadkowy
Los jako wytwór rozumu mitycznego wydawał się nieuchronny i nieprzenikniony, tak jak nieprzeniknieni byli bogowie. Odczarowało go dopiero Oświecenie, a właściwie dwóch oświeconych panów – Wolter i Diderot. To oni wyrwali go z rąk bóstw i oddali w ludzkie ręce. Zmiana okazała się doniosła, umożliwiła bowiem wnikliwą refleksję nad naturą losu. Jej początki znajdziemy w „Kandydzie” i „Kubusiu Fataliście”.
Autorzy tych rewolucyjnych dzieł odrzucają koncepcję tajemnej i z góry ukartowanej konieczności rządzącej światem, a za prawdziwego rządcę zdarzeń uznają przypadek*. Ciąg przypadków to już solidny materiał do badania i wyciągania wniosków, na których można budować w miarę przewidywalne życie. Racjonalna rewolta z Kandydem i Kubusiem na szpicy doprowadziła do tego, że zamiast odczytywać z gwiazd wyroki losu, zajęliśmy się uprawianiem własnego – ziemskiego – ogródka. To znaczy: staliśmy się kowalami swojego losu.
Oczywiście nie od razu rzuciliśmy się do kowadeł. Najpierw trzeba było doszlifować nową, racjonalną koncepcję losu. I taki konstrukt filozofowie – wespół w zespół – stworzyli, przeznaczenie i Opatrzność zastępując trywialnym splotem okoliczności. Jak najbardziej racjonalnym, dającym się mierzyć, ważyć i przenikać na wskroś. Filozoficzną dezynwolturę wobec losu dzielnie wspierały nauki ścisłe. Nieprzypadkowo na XVII wiek przypada rozwój rachunku prawdopodobieństwa. Pozwolił on człowiekowi nie tylko szukać reguł w przypadkowości, ale też uniezależnić się od skutków przypadkowych zdarzeń. Ba! Z biegiem czasu naukę zaczęto wykorzystywać do manipulowania losem, np. w ekonomii czy polityce.
Los nieujarzmiony
I tak w ciągu zaledwie kilku stuleci od metafizycznego drżenia przed Opatrznością przeszliśmy do masowego stosowania klasycznej definicji prawdopodobieństwa i modelowania komputerowego. Dzięki temu z wielu dziedzin życia mogliśmy wyeliminować przypadek. A to – jakże po ludzku – wbiło nas w pychę. Współcześni filozofowie (Emerson, Nietzsche) zaczęli nawet doszukiwać się źródła losu w człowieku – w jego charakterze, emocjach czy woli*.
O pradawnej, nieprzeniknionej i nieokiełznanej sile władającej naszym życiem przypominamy sobie w momentach kryzysów, katastrof i kataklizmów. Wtedy, gdy zawodzą czujniki, leki, zabezpieczenia, wzory i modele – wszystko, czym odgrodziliśmy się od losu. Tomasz Stawiszyński w „Regułach na czas chaosu” pisze, że to pradawne pojęcie właściwie zniknęło ze słownika współczesnego człowieka Zachodu, ale nie do końca się z nim zgadzam. Ono wciąż z nami jest i budzi dreszcz przerażenia w tych rzadkich momentach, gdy stajemy oko w oko z nieujarzmionym – z dziką naturą, ludzką potwornością, śmiercią.
(Nie)rodzice wobec wyroków losu
Z losem konfrontujemy się również na poletku prokreacyjnym. Robimy to od zarania dziejów. Ludzie zawsze próbowali zarządzać swoją płodnością, odrzucając to, na co skazywał ich los. Nim odkryto środki antykoncepcyjne, bezpieczną aborcję oraz in vitro, sięgali po zioła, magię i modlitwy. Nieobce im było też dzieciobójstwo. Ich determinacja nie miała ustalonego wektora. Równie zajadle walczyli o dzieci, jak i o ich brak.
Echa tych walk znajdziemy w baśniach, mitach i legendach. Matka Calineczki dostała od czarownicy ziarenko jęczmienia, z którego wykiełkowała malutka dziewczynka. Los bezpłodnej Sary, żony Abrahama, odwrócił Bóg, zsyłając dziewięćdziesięcioletniej kobiecie ciążę. Według Galla Anonima Bolesław Krzywousty przyszedł na świat za sprawą modlitwy do świętego Idziego (hojnie podsypanej złotem). Do tego rzeź niewiniątek zarządzona przez Herodota, Kronos zjadający własne dzieci… Dawne przekazy pełne są niezgodny na to, co przyniósł los w prokreacyjnym worku.
Nasi przodkowie uciekali się do najdziwniejszych metod, by zagwarantować sobie potomstwo. A że nie wszystkich było stać na wizytę u czarownicy czy wstawiennictwo świętego (o boskiej interwencji nie wspominając), walczyli z bezpłodnym losem tradycyjnymi sposobami, np. bylicą, płodziszem, drobnymi rybkami czy krwią pępowinową zmieszaną z wódką. Kobiety, które chciały uniknąć ciąży, sięgały po jeszcze bardziej kuriozalne środki. Wiejskie dziewczyny o wybujałym temperamencie biegały o północy pod drzewko owocowe i skrobiąc korę jabłonki lub wiśni, błagały: „noś za mnie, a ja zakwitnę za ciebie”. Przeciwciążowo – i do tego długofalowo – miały działać również trzy ziarenka prosa wrzucone do studni**.
Jak widać, dawna antykoncepcja sprowadzała się do prymitywnych czynności magicznych. Kobiety jadły też ziarna dzikiej marchwi lub zmielone jądra muła, połykały żywe osy, robiły okłady z pająków i wypijały rtęć. Nieco bardziej racjonalne środki, np. prezerwatywy z jagnięcych jelit, były rzadkie i drogie. Oczywiście od czasów biblijnych popularnością cieszył się coitus interruptus, czyli stosunek przerywany, ale prawdziwa eksplozja antykoncepcji nastąpiła dopiero w XX wieku, wraz z upowszechnieniem się lateksu oraz – nieco później – tabletki hormonalnej.
Dysputy nad umierającymi kobietami
Łatwo się domyślić, że połykanie żywych os czy drapanie kory miało umiarkowany wpływ na układ rozrodczy kobiety. Dlatego te ciężarne i zbuntowane chwytały się przedostatniej i ostatniej deski ratunku – aborcji oraz dzieciobójstwa. Do końca XIX wieku częściej wybierały to drugie rozwiązanie, ponieważ przerywanie ciąży, choć znane, obarczone było olbrzymim ryzykiem zgonu.
Dopiero pod koniec XIX stulecia aborcja stała się bezpieczniejsza i zaczęła zyskiwać na popularności. Ratowały się nią głównie kobiety z niższych warstw – zarówno panny, jak i mężatki; oczywiście pokątnie, przy pomocy sąsiadki albo „baby” zajmującej się leczeniem. Lekarze aborcję zwyczajowo odrzucali i potępiali. Wielu z nich patrzyło niechętnie nawet na te zabiegi, które wykonywano w sytuacji zagrożenia życia. A gdy na przełomie XIX i XX wieku w Niemczech ukazał się pierwszy katalog medycznych wskazań do terminacji ciąży, rozgorzała narodowa dyskusja***. Cóż, nad umierającą kobietą zawsze warto sobie ot tak, sportowo podywagować…
Między pokorą a buntem
Przyszli lub niedoszli rodzice od zarania dziejów brali los w swoje ręce, nie zastanawiając się, co za nim stoi – konieczność, Opatrzność czy przypadek. Można nawet zaryzykować tezę, że w kwestii odczarowywania losu byli prekursorami. Przeciwko jego nieuchronności w sposób praktyczny i życiowy buntowali się znacznie wcześniej niż filozofowie i matematycy. Ale ludzkie relacje z własną płodnością mają też drugą stronę – cichą i pokorną. Najsłynniejsza matka świata – Maryja – na wiadomość o ciąży schyliła głowę i powiedziała: Oto Ja służebnica Pańska, niech Mi się stanie według twego słowa. Żadnego buntu i rozglądania się za fachową „babką”. Karność i potulność – oto cechy dobrej chrześcijanki. Przydają się również dobrej żonie i sumiennej obywatelce.
W czasach gdy najpewniejszym środkiem antykoncepcyjnym była stuprocentowa wstrzemięźliwość, taka pokorna zgoda na rodzicielstwo nie powinna nikogo dziwić. Streszczała się w przysłowiu „Bóg dał dziecko, da i na dziecko”, i pomagała znosić trudy wielodzietnej codzienności. Podobnie rzecz się miała z bezpłodnością – dla wielu była po prostu dopustem Bożym; czymś, co należało pokornie przyjąć i godnie nieść przez życie.
Nasi przodkowie znacznie częściej niż my musieli korzyć się przed innymi – przed wasalem, panem, ekonomem, brygadzistą, mężem, księdzem proboszczem… Praktykowali pokorę na co dzień, więc okazywanie jej wobec losu nie stanowiło aż takiego problemu jak dziś. I nie przynosiło ujmy. Wprost przeciwnie, uchodziło za cnotę. Wyautować poza nawias społeczeństwa mogła postawa rebeliancka, a nie pokorna, czego najlepszym przykładem jest Reymontowska Jagna. Barwna bohaterka „Chłopów”, żyjąc w ultrakonserwatywnej społeczności, nie chciała mieć dzieci i zapewne wielokrotnie skrobała korę jabłonki, skoro przy tak bujnym życiu erotycznym ich nie miała. A jak skończyła? Wiadomo – na stercie gnoju.
Współczesne rozmowy o nieuchronności
Wróćmy jednak do współczesności. Dziś chcemy absolutnie i niepodzielnie panować nad swoim losem, zwłaszcza prokreacyjnym. Rzeczywistość zmieniła się na tyle, że to, co niegdyś było transcendentną siłą, stało się jedną z władz człowieka*. Określanie samego siebie oraz oddziaływanie na przebieg własnego życia jest już nie tylko opcją, ale wręcz obowiązkiem (niekiedy znojnym i upiornym).
Dlatego tak źle w uszach córek brzmią pronatalistyczne napomnienia matek i rozmaitych Ciotek Dobra Rada: „Dzieci się ma, to nie od ciebie zależy”, „Nie ty o tym decydujesz”, „Ja też nie chciałam i mam”. Ciąża jako nieuchronność to wciąż popularna figura w międzypokoleniowych sporach; figura, która młodym kobietom, wychowanym w kulcie planowania i zarządzania, wydaje się czymś nieznośnym. Matki i córki inaczej w tym kontekście definiują odpowiedzialność. Dla starszego pokolenia jej wyrazem jest zgoda na to, co zsyła los; dla młodszego – przejęcie sterów życia.
Inna sprawa, że żyjemy w coraz bardziej horyzontalnym społeczeństwie, a przez to (dzięki temu?) bezpowrotnie tracimy pokorę. Nie musimy już być ulegli wobec rządzących, szefów czy rodziców. Traktujemy ich po partnersku. Dlaczego zatem mielibyśmy ulegać losowi?
Czy leci z nami los?
Można by tę przemianę uznać za triumf ludzkiego rozumu i na dobre wykreślić słowo „los” ze Słownika Współczesnej Polszczyzny, gdyby nie jeden szkopuł. Los wciąż tu jest. Wisi nad nami jak drapieżny ptak, a my pociągamy za sznurek i łudzimy się, że to latawiec. I że mamy go pod kontrolą. O jego okrutnej i nieprzewidywalnej naturze dowiadujemy się zwykle wtedy, gdy zerwie się z uwięzi i zdemoluje nam życie. To uczucie utraty panowania nad losem zna każdy, kto zakosztowała niepłodności lub niechcianej ciąży. Na pewno znacznie łatwiej było to znosić w świecie, który respektował dekrety losu i nie oczekiwał, że będziemy się samo-stanowić.
W naszej ponowoczesnej rzeczywistości ukorzyć się, to przegrać. Przegrać z kretesem. Nam nie wolno się korzyć (ktoś jeszcze pamięta to słowo?). Pod sankcją utraty szacunku do siebie musimy do upadłego walczyć – na przykład o wymarzone dziecko (i o własną sprawczość). Karty kredytowe wykorzystane, nerwy zszargane, małżeństwo jak wydmuszka, ale trzeba wziąć się w garść i reanimować nadzieję. Przecież wszyscy wkoło powtarzają: „Próbujcie, a zajdziecie”. Mama czeka na wnuka, mąż na syna, lekarz czeka z pipetą…
Niektórzy zatracają się w tej walce, zapominając bądź nie przyjmując do wiadomości, że choć współczesna nauka jest w stanie zniszczyć świat, nie zawsze umie połączyć jajeczko z plemnikiem tak, by powstało życie. Bezsilność – podobnie jak pokora – wydaje się przynależeć do innej epoki. Pasuje do gorsetów i powozów, foluszy i soch, ale nie do drukarek 3D i mikroprocesorów. Nikt nas nie uczy, jak z nią wytrzymać. Nikt nas nie uczy odpuszczać. Ba, odpuszczanie jest faux paux, tak jak dłubanie w nosie czy rozpoczynanie mejla od „Witam”. A przecież – pisze Tomasz Stawiszyński – „nie jesteśmy w stanie zrealizować wszystkich opcji i możliwości, nie jesteśmy w stanie spełnić wszystkich swoich pragnień. Ba – niekiedy życie prowadzi nas w kierunkach, które z tymi pragnieniami nie mają zgoła nic wspólnego”****.
Czy to kwestia naszych niedopatrzeń, niedostatków charakteru albo pozytywnego myślenia? Nie! Po prostu na naszej drodze stanął los. Ten pradawny – nieprzenikniony i nieuchronny. Pochodzący Bóg wie skąd. Niedający się sprowadzić do rachunku prawdopodobieństwa. Zaakceptowanie go jest trudne, niemodne i niefotogeniczne, kiepsko wygląda na Instagramie, ale ma uwalniającą moc. Nie musimy w tytanicznym trudzie realizować swoich najlepszych wersji. Nie musimy – a wręcz nie możemy – mieć wszystkiego. Wprost przeciwnie! Warto, byśmy wbrew tej niezbyt mądrej epoce do życiowego przybornika na powrót wrzucili umiejętność godzenia się z ograniczeniami, a zamiast na warsztaty z odkrywania wewnętrznych mocy udali się na kurs pokory. Bo los nam nie odpuści. Zawsze będzie drapieżnie krążył nad naszymi głową, nawet jeśli my widzimy tam kolorowy latawiec.
Umiejętność godzenia się z wyrokami losu może być naszą siłą!
Pisząc ten tekst, korzystałam z książek:
* Hanna Buczyńska-Garewicz: Człowiek wobec losu
** Barbara Ogrodowska: Polskie tradycje i obyczaje rodzinne
*** Dariusz Łukasiewicz: Zło niechrześcijańskie i nieludzkie
**** Tomasz Stawiszyński: Reguły na czas chaosu
4 komentarze
Ależ gniot o niczym. Niech pani już nie płodzi tych tekstów,albo zmieni sposób i styl pisania.
Nie mam dobrych wieści. Właśnie płodzę kolejny:) Ale zawsze można po prostu nie wchodzić i nie czytać.
🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤦♀️🤦♀️🤦♀️🤦♀️🤦♀️polecam radę autorki bloga , i nie zapomnij zamknąć za sobą drzwi
Kultura aż piszczy Pani Katarzyno…