Ten wpis dedykuję wszystkim tym, którzy nie potrafią przejść obok bezdzietnika, nie rzuciwszy z pogardą: „Nie miej sobie dzieci, ale nie dorabiaj do tego ideologii”. O jaką ideologię chodzi? Co to znaczy „dorabiać ideologię”? I przede wszystkim – dlaczego akurat bezdzietność ma być od niej wolna, podczas gdy do rodzicielstwa przez stulecia dorabiano najbardziej fantastyczne ideologie? Żeby odpowiedzieć na te pytania, muszę najpierw popatrzeć w słońce…
Wiele lat temu, jeszcze na studiach, przeczytałam o pewnym indiańskim plemieniu, które czuło się odpowiedzialne za wszystkie zmierzchy i poranki świata. Indianie wierzyli, że są dziećmi Słońca i codziennie swoimi modlitwami muszą pomagać mu wznieść się ponad horyzont i spokojnie wędrować po niebie. Cóż za fantastyczna motywacja do życia! Jeśli nie wstaniesz o świcie i nie pomodlisz się, świat przestanie istnieć – taka groźba, potraktowana poważnie, poderwie na nogi największego śpiocha i najbardziej zblazowanego dekadenta. Trochę zazdrościłam tym indiańskim rannym ptaszkom, bo mnie w tamtych czasach mało co podrywało na nogi przed południem, a słowo „odpowiedzialność” znałam jedynie z literatury. Nie miałam nawet kota, którego mogłabym zamorzyć głodem! Niby fajnie, ale nie do końca. Moje życie przybrało kształt trójkąta, którego wierzchołki wyznaczały uczelnia, stancja i modne wówczas we Wrocławiu Kazamaty. Gdybym któregoś dnia nie wstała, nad tym trójkątem nadal wschodziłoby słońce, profesor Miodek z gawędziarską swadą tłumaczyłby kolejnym pierwszoroczniakom, czym jest lingwistyka strukturalna, pani Ziuta przyjęłaby nowego lokatora, a w Kazamatach wciąż katowano by moje ulubione kawałki. Istnienie świata w żaden sposób nie wiązało się z moim istnieniem. Nie byłam jego częścią. Mogłabym się na świat wypiąć, a on by tego nawet nie zauważył. Uświadomili mi to właśnie amerykańscy Indianie, bohaterowie jakiegoś obowiązkowego na polonistyce, choć dziś już zapomnianego eseju.
Zabolało.
Jak się dorabia ideologię?
Wszyscy pragniemy, by nasze życie było wartościowe, sensowne i ważne, dlatego potrzebujemy mitów i symboli. Tak jak amerykańscy Indianie chcemy mieć poczucie, że jesteśmy aktorami uniwersalnego dramatu; że spoczywa na nas boska odpowiedzialność za świat, a choćby za ten kawałek świata, który potrafimy zakreślić wyobraźnią. To dlatego do swoich życiowych wyborów „dorabiamy ideologię”, czyli – mówiąc po ludzku – nadajemy im uniwersalne znaczenie.
Świat nie przetrwa, jeśli nie pomodlę się do Słońca.
Przyszłość nie nadejdzie, jeśli nie zrezygnuję z plastiku.
Społeczeństwo się rozpadnie, jeżeli zgodzę się na małżeństwa gejów.
Ludzkość wymrze, jeśli nie będę mieć dzieci.
Oto przykłady myślenia symbolicznego. Myślenia, które od zarania dziejów pomaga nam wierzyć, że nasze życie to coś więcej niż kaprys ślepego losu, a to, co robimy i o co walczymy, ma znaczenie nie tylko dla nas, ale także dla innych. Dla potomnych.
Dorabianie ideologii do macierzyństwa
Doskonałą ilustracją takiego myślenia jest opublikowany niedawno w „Wysokich Obcasach” felieton Ewy Kalety. Autorka przed czterema miesiącami urodziła dziecko i na przekór rozmaitym katastrofistom chce nadać temu wydarzeniu uniwersalną wartość. Pisze między innymi: „Więc oto mam w domu, na brzoskwiniowym kocyku, największe zaprzeczenie śmierci. Odpornego na wirusa symbolicznego wojownika o nowe, o więcej, o dostęp do świata (…)”. Macierzyństwo nazywa „ocaleniem”, a dziecko nieco egzaltowanie „emanacją życia” i „rozpędzoną maszyną rozwoju”.
Dlaczego rodzimy dzieci – PYTA – kiedy świat tak bardzo nas niepokoi, kiedy płonie Australia, topnieją lodowce i kiedy szerzy się epidemia? Z tego samego powodu, dlaczego we Włoszech objętych kwarantanną na balkonach ludzie tańczą i śpiewają. To właśnie chcemy robić, to nam przychodzi do głowy – w obliczu zwątpienia i strachu szukamy nadziei i żyjemy na przekór.
Komentarz narzuca się sam: Ewa Kaleta urodziła dziecko i dorabia do tego ideologię. Nie wystarczy jej lakoniczna konstatacja „mam dziecko, bo mam”, „urodziłam, bo urodziłam”. Nie! Jak każdy człowiek szuka dla swojego wyboru sensów i znaczeń – zarówno tych indywidualnych, jak i wspólnotowych. Pisze: „Niemowlęta do dobra wiadomość dla świata”. Miejscami można by podejrzewać nawet, że broni swojego wyboru przed jakimś enigmatycznym trybunałem:
Kiedy zaczęłam czytać pierwsze doniesienia o koronawirusie, było już pewnie po północy, początek lutego, jedna z moich bezsennych nocy. Spojrzałam na śpiącego obok mnie męża i czteromiesięczną córkę. Przypomniały mi się słowa moich koleżanek i znajomych – nie mam dzieci przez kryzys klimatyczny, nie mam dzieci, bo system jest niewydolny, nie mam dzieci, bo świat chyli się ku upadkowi, a ludzi jest już i tak dużo, nie mam dzieci, bo chcę zajmować się sobą. Wtedy w myślach przyznałam im rację (…)
Ostatecznie jednak w felietonie Kalety życie triumfuje nad śmiercią, a macierzyństwo nad bezdzietnością. Słońce po raz kolejny pojawia się nad horyzontem…
Bezdzietność bez znaczenia?
Rodzice od stuleci „dorabiają ideologię” do swojego rodzicielstwa, czyli po prostu zastanawiają się, dlaczego posiadanie dzieci jest dla nich ważne. Jedni chcą mieć kogoś do kochania, inni widzą w tym szansę na symboliczną nieśmiertelność. Miłośnicy rodzinnych sag dziećmi regulują dług zaciągnięty u przodków, a piewcy narodu wierzą, że swoją progeniturą budują „wielką, katolicką Polskę”. Dzieci rodzi się z lęku przed samotnością albo z tęsknoty za przynależnością. Przede wszystkim jednak dzieci symbolizują nadzieję. Są jak powerbanki podłączone do rodzicielskich ciał i umysłów – dają energię do walki o nowy dzień i lepsze jutro. Gdyby poszperać w tekstach kultury, znalazłoby się jeszcze wiele sensów i znaczeń przypisywanych macierzyństwu i ojcostwu. Co innego bezdzietność! Ta nie ma prawa upominać się o jakiekolwiek znaczenie. „Nie chcesz mieć dzieci, to ich nie miej – słyszę co krok – ale nie dorabiaj do tego ideologii”. Co w swobodnym tłumaczeniu znaczy: „Bądź sobie bezdzietna, ale twój wybór jest bezsensowny i bezwartościowy”. Gdybym chciała uzasadnić swą bezdzietność w oczach społeczeństwa, musiałabym wstąpić do klasztoru, a to – zgodzicie się ze mną – dość sadystyczny wymóg.
Nie dziwcie się więc, gdy przeglądając współczesną prasę dla kobiet, znajdziecie po raz tysięczny „dorabianie ideologii” do macierzyństwa, ale żadnego „dorabiania ideologii” do bezdzietności. Zgodnie z niepisaną zasadą kobiecych redakcji, o życiu bez dzieci, owszem, można rozwodzić się, ale pod żadnym pozorem nie wolno nadawać mu uniwersalnego znaczenia. Dlatego nie znajdziecie w „Wysokich Obcasach” felietonu o tym, jak wzniosłą i szlachetną rzeczą jest niepowoływanie dziecka na świat, choć w oczach wielu to właśnie odmowa macierzyństwa ma głęboki społeczny sens. Nie przeczytacie w „Vogue’u”, że „człowiek jest wszędzie i że już nie ma miejsca na świerszcze”*. Nie natkniecie się w „Pani” na artykuł o wyzwalającej mocy bezdzietności, mimo że dla całkiem sporej grupy kobiet to właśnie bezdzietność jest warunkiem pełnego i wartościowego życia. Poczytacie co najwyżej o tym, że każdy ma prawo żyć po swojemu, wszystkie powinnyśmy się szanować i nikt nikomu nie ma prawa zaglądać pod kołdrę. Tak wygląda akceptacja bezdzietności po polsku. Bądź sobie bezdzietna, ALE to dziwaczne i nic nie znaczy. Polskie media traktują bezdzietnice jak obce i dziwne plemię, które trzeba pokazać publiczności, tak jak pokazuje się kobiety z Padaung z długaśnymi szyjami albo Chinki o skrępowanych stopach. Patrzcie i dziwcie się, kochane matki Polki, a jak się już napatrzycie i nadziwicie, to wrócimy do rytualnego uświęcania macierzyństwa, bo tego wszak od nas oczekujecie – umacniania w wierze, że tylko dzięki wam, matkom, słońce codziennie wschodzi i zachodzi, światło wygrywa z ciemnością, a niewinne dziecię z pandemią. Czego najlepszą ilustracją jest okładka najnowszego „ Vogue’a”
Dlatego – moje kochane bezdzietnice – dorabiajcie do swojego wyboru ideologię! Dorabiajcie ją radośnie i w hurtowych ilościach. Doszukujcie się w nim indywidualnych i społecznych znaczeń. Pomyślcie, że dzięki waszemu wyborowi znów wstanie słońce. Jeśli społeczeństwo rzeczywiście jest gotowe zaakceptować bezdzietność jako pełnoprawny wybór, nie może odmówić mu sensu i znaczenia. No, nie może!
Szach-mat!
Zdjęcia: https://pixabay.com, materiały prasowe
* Cytat za: Albert Camus
98 komentarzy
Uwielbiam Cię czytać 🙂 Zawsze tęsknię za Twoimi słowami. Ok, to teraz idę dorobić sobie jakąś ideologię do swojej bezdzietności 😀
Bardzo miło mi to czytać. Dzięki wielkie. Niech ci ideologia bezdzietności lekką i przyjemną będzie??
Witam,
dla mnie to, że nie mam dzieci jest tak samo 'naturalne’ i 'wytłumaczalne’ jak to, że większość społeczeństwa ma dzieci. Nigdy nie chciałam mieć potomstwa, mam instynkt macierzyński, chętnie opiekuję się siostrzeńcami i dzieciakami koleżanek. Myślę, że mam dosyć dobry z nimi kontakt. Jestem szczęśliwa. I to jest dla niektórych fenomen. ? „Nie chce mieć dzieci, a ma instynkt macierzyński – przecież to się wyklucza!” Miesza to ludziom w głowach. Taka się urodziłam. ?
Jestem (i pewnie nie tylko ja) wyjątkiem…tylko od jakiej reguły?
Pozdrawiam.
W świecie nauki istnienie tzw. instynktu macierzyńskiego jest podważane, zatem mieścisz się w normie. 😉
Jestem chyba podobnym wyjatkiem 🙂 Nie wiem, czy mozna to nazwac instynjtem macierzynskim, ale z cala pewnoscia lubie dzieci, lubie sie nimi zajmowac, uwazam ze sa slodkie i urocze (jak nie rycza 😀 ), ale za nic w swiecie nie chcialabym miec wlasnych 😛 takiej potrzeby nie czuje zupelnie, ale zabawa z dziecmi znajomych jak najbardziej 🙂
Piękny tekst, jak zawsze przeczytałam z przyjemnością. Patosu z felietonu można Ewy Kalety można usprawiedliwić najsilniejszym instynktem na świecie podsycanym przez hormony i wiem o czym mówię. Świeża mama czuje się tak, jakby ona pierwsza urodziła dziecko i był to cud nadprzyrodzony. Jakoś trzeba sobie uwznioślić 9 koszmarnych miesięcy, tortury nieprzespanych nocy i brak czasu na prysznic. Poczucie lepszości nad innymi wynika z totalnej zmiany w życiu. Ona jeszcze nie wie, że to zmiana na gorsze, że zanim naprawdę odzyska swoje życie minie ponad 20 lat. Ale tak naprawdę nigdy nie odzyska.
Ideologia dla bezdzietnych, albo takich, które są wtórnie bezdzietne na pewno jest pozbawiona patosu i ckliwości, za to pełno w niej wolności, radości i czasu dla siebie. Bezdzietne nigdy nie poczują goryczy odsunięcia i niewdzięczności. Bo to co najpiękniejsze trwa chwilę, a pamięta się całe życie, czas, kiedy mały człowiek widzi w nas boga. Bardzo krótka chwila i za wysoka cena.
Też sobie pomyślałam, że za tym patosem i ckliwością pewnie stoją hormony, dlatego – choć to tekst z WO, które jednak powinny trzymać poziom – przymknęła na niego oko. Choć fakt, że opiniotwórcza kobieca Gazeta z upodobaniem puszcza takie teksty, napawa mnie smutkiem.
„Tak wygląda akceptacja bezdzietności po polsku” – w zasadzie tak wygląda „akceptacja”(ekhm, ekhm) czegokolwiek po polsku. Czegokolwiek, co choć trochę odbiega od skostniałej normy. O LGBT też ciągle słychać „no niech już sobie będą, ale PO CO SIĘ Z TYM AFISZOWAĆ”. I zawsze się tym afiszowaniem dostanie po głowie. Zastanawiam się, z czego to wynika. Skąd ten strach?
Fakt, takie postawy plenią się u nas jak chwasty. Skąd się biorą? Z upodobania do społecznej urawniłowki? Z niepewności? Kompleksów? Strachu przed innością?
Ogólnie mówiąc, z katolickiego imprintingu i zaściankowości. Nie zapominajmy, że niegdyś większą część społeczeństwa stanowili niewykształceni chłopi, poddani Kościołowi katolickiemu.
Pięknie powiedziane (a raczej: napisane). Niestety, macierzyństwo gloryfikuje się wniebogłosy. Wszędzie słyszy się o głębokim sensie tegoż. A bezdzietni? Cóż… Jakaś tam fanaberia, dziwne widzimisię. Ileż to razy usłyszałam od kogoś, że nie potrafi pojąć takiego podejścia do życia: „No jak to, nie chcesz mieć dzieci? Prawie 30 lat masz i nie masz instynktu? Nie rozumiem…”. Może nie warto dorabiać ideologii do żadnej z decyzji: ani tej o macierzyństwie, ani tej o bezdzietności. Cudownie byłoby, gdyby ludzie rozumieli, że to po prostu wybór danego człowieka albo okoliczności, które sprawiły, że akurat tak ma. I wówczas nikt nie musiałby się tłumaczyć czy szukać głębszych powodów :).
To prawda, macierzynstwo obroslo juz w cala mitologie nawet 🙂 Nie neguje tego absolutnie, szanuje cudze wybory dopoki ten szacunek jest zwrotny. Mam dopiero co prawda 26 lat, wiec potencjalnie mam jeszcze kilkanascie lat na podjecie decyzji o dziecku, ale nie widze tego kompletnie juz teraz. Mam wrazenie, ze ludzie, ktorzy chca posiadac dziecko, spelniaja bardzo czesto swoje bardzo egoistyczne pobudki. Bo ja wtedy stane sie matka, pelnowartosciowa kobieta, bo bede inaczej postrzegana, bo ludzie beda bardziej mnie doceniac, bo rodzina sie w koncu odczepi.. Jest to przykre, dlatego, ze pojawia sie ten maly czlowiek i niestety bardzo czesto ludzie nie sa kompletnie przygotowani na wychowanie dziecka. Trzeba byc bardzo spojnym wewnetrznie i przede wszystkim spelnionym zyciowo, zeby miec cos madrego do przekazania dziecku. I tu pojawia sie problem, bo okazuje sie, ze dziecko samo w sobie jest po prostu uwienczeniem tzw. doroslosci. Bo mam kredyt, mam dom, mam prace, partnera, to dziecko bedzie zwienczeniem i wisienka na torcie mojego doroslego zycia, teraz to juz w ogole pokaze, jaki samodzielny i dorosly i samodzielny jestem. Okej, nie wtracam sie w decyzje innych ludzi, obserwuje sobie tylko moich znajomych, ktorzy zostali rodzicami i niestety sa to smutne obserwacje. Nie wiem czy jestem w stanie podac choc jedna matke, ktora jest w 100 % usatysfakcjonowana. Raczej czesciej pojawia sie obraz srustrowanej kobiety, ktora w ciagu sekundy zostala pozbawiona wolnego czasu, realizacji wlasnych celow, snu itp. Nie mowiac jaki wplyw ma to na zwiazek z partnerem. Kiedys uslyszalam albo przeczytalam bardzo madra rzecz. Na pierwszym miejscu jestes zona/mezem/partnerem a dopiero pozniej rodzicem. Bo zeby na swiecie pojawilo sie dziecko, potrzebny jest dobry, trwaly, silny zwiazek, jako budulec rodziny. I dlaczego najpierw mamy byc meczennicami w trudzie macierzynstwa, a dopiero pozniej przyjaciolka, kochanka, partnerka? To jest uderzajace i o tym sie nie mowi, jak wiele zwiazkow rozpada sie albo przynajmniej jest powaznie nadszarpnietych, przez macierzysntwo. Nieprzespane noce, braku czasu dla siebie plus oczywiste zmiany w ciele kobiety, w jej psychice, jak to wplywa na partnerstwo. Nie mam zamiaru nikogo naklaniac do takich czy innych decyzji, sama nie wiem, co moje zycie przyniesie i jak bede myslec za 2 czy 5 lat. Ale na pewno jestem 100% przekonana, ze w calym przekazie dotyczacym macierzynstwa powinna nastapic konkretna zmiana. Mianowicie, niech te macierzynstwo w koncu zostanie realnie przedstawione. Rozumiem, ze myslenie kobiety sie zmienia, ze doswidacza pieknych, niesamowitych emocji, ktorych nigdy wczesniej nie doswiadczala. Ze pojawia sie poczucie obowiazku, odpowiedzialnosci, ze przestawia sie myslenie. Natomiast chce widziec w mainstreamowych mediach relacje z tego, jak faktycznie wyglada to wychowywanie malego czlowieka. Jak wyglada polog, jak wyglada bol, jak kobiety nie moga sobie radzic ze skarjnymi emocjami. Jak siada psychika. Dopiero kiedy w swiadomosci ludzi zacznie funkcjonowac pelny obraz tego, jak faktycznie wyglada misja: macierzynstwo, mozemy powiedziec o swiadomych wyborach za lub przeciw. Bo jak narzie onserwuje ludzi, kobiety zwlaszcza, ktore dokonuja naprawde wywazonych i madrych wyborow o bezdzietnosci na rzecz kobiet, ktore w hura oprymizem wpakowaly sie w sytuacje posiadania dzieci bez odwrotu.
A widzisz w mainstreamie niezafałszowany obraz ciała, kariery czy czegokolwiek innego? Media przede wszystkim nakręcają nasz konsumpcjonizm, ich misją nie jest głoszenie prawdy o życiu 😀 Bo co by było, gdyby okazało się, że aby być rodzicem, zamiast designerskich ubranek i gadżetów oraz uroczego pokoiku, w którym będzie słodko drzemać Twoja idealna latorośl, potrzebujesz zdrowego rozsądku, poczucia własnej wartości i zdrowego egoizmu? Ludzie dają się wkręcać aż miło, tak fajnie ogląda się sielskie obrazki, doklejając do nich w wyobraźni samego siebie. Trudno mi było uwierzyć, że istnieją dorosłe kobiety, które liczą na to, że macierzyństwo wygląda tak jak na zdjęciach na Insta, a jednak spotkałam już wiele takich na swojej drodze i każda z nich zaliczyła bardzo twarde lądowanie po konfrontacji z rzeczywistością, wiele ucierpiało z powodu depresji połączonej z przekonaniem, że nie kochają swoich dzieci. Mądrze napisane o tym, że trzeba być samemu spójnym wewnętrznie, żeby móc wychowywać dziecko. Ja dodam jeszcze, że trzeba najpierw samemu dużo dostać od swojej rodziny, żeby potem coś z siebie dać (w sensie emocjonalnym). Wiara w to, że dziecko załata nasze dziury emocjonalne jest nie tylko naiwna, ale wręcz niebezpieczna, bo grozi sprowadzeniem na ten świat człowieka, którego będzie się krzywdzić, czasem w najlepszej intencji. Podobnie ze związkiem – liczenie na to, że dziecko naprawi związek, to jak nadzieja na śnieg w środku lata. Zdecydowanie wyidealizowany obraz macierzyństwa robi ludziom dużo złego. No ale w takim świecie żyjemy. Chcemy oglądać to, co ładne, estetyczne, co sprowadza życie do poziomu obrazka z katalogu lalek Barbie. A potem mamy wielkie rozczarowanie, gdy okazuje się, że istnieją ból, smutek, cierpienie, choroba, starość, bieda. I że tak też jest dobrze, bo to też jest życie.
Jak cudnie Cię czytać! Tekst w punkt! Nagminna sytuacja „ach mam dziecko bo co innego w życiu po nas pozostanie?” Reakcja świata: brawo brawo
„Nie chcę mieć dzieci na świecie jest za dużo ludzi a mnie leży na sercu dobro planety” reakcja świata: co za bzdury?! Jesteś wygodna po prostu.
Przyznam że mnie akurat koło miotły lata czy ktoś uważa że wolno mi dorabiać ideologię czy nie- bo jak zawsze, robie jak uważam 😀
Pozdrawiam ciepło Edyto i wszystkie Bezdzietnice i Bezdzietników (Panowie jesteście tu jacyś?)
Hej, Kama! Dzięki:) Mnie to też lata koło miotły (kradnę powiedzenie), ale fajniej żyłoby mi się w świecie, gdzie zarówno macierzyństwu, jak i bezdzietności można głośno nadać sens, podzielić się refleksją o ich znaczeniu. To, co dziś mamy, to oczywiście o wiele więcej niż miały nasze matki i babki, ale z prawdziwą akceptacją bezdzietności ma niewiele wspólnego. To raczej taka wymuszona i obwarowana warunkami chłodna tolerancja:)
Pozdrawiam!
No to, dziewczyny, do dzieła! 😀
Moja bezdzietność ma ważny i wzniosły cel. Nie rozmnażam się, ponieważ zajmuję czymś innym.
Obecnie opiekuję się bliską osobą chorą. W przyszłości planuję, poza własnymi pasjami, prowadzić działalność dla ludzi, niesienie miłości.
Nie mam zielonego pojęcia, co to będzie. Wiem tylko, że poddaję się Bogu i to zawsze było moim ogromnym pragnieniem, CELEM ŻYCIA: bliskie poznanie Jezusa oraz współpraca z Duchem Świętym – działanie według woli Bożej.
Co to mogłoby być? Nie wiem! Chciałabym, żeby to było coś takiego, jak bycie wśród ludzi i sama obecność Boga sprawiałaby, że ludzie nagle odzyskiwaliby pełnię zdrowia fizycznego i psychicznego. Nawracaliby się i Duch Święty sprawiałby, że ich serca stawałyby się dobre. Wszyscy dotknięci zostaliby zbawieni.
Taaa… To wydaje się niemożliwe. Utopia… Może to na zawsze pozostanie tylko marzeniem.
Ale będę sobie marzyć i dążyć do marzeń. Jeśli się spełnią – na pewno absolutnie inaczej niż sobie to wyobrażam.
Jeśli się nie spełnią – trudno.
Jedna póki człowiek marzy, póty ma nadzieję. A nadzieja daje siłę do życia.
Masz rację, wszystko w naszych bezdzietnych rękach! Jeśli będziemy dorabiać ideologie i mówić o tym to reszta świata w końcu się z tym pogodzi. No bo jakie ma wyjście? Z roku na rok bezdzietnych z wyboru przybywa- przynajmniej ja tak obserwuję swoje otoczenie, co oznacza, że nasz głos rośnie w siłę. Fantastycznego dnia 😉
Bardzo dobre wyzwanie, Ari! W sumie sama jestem ciekawa, jakie sensy i znaczenia przypisujecie swojej bezdzietności. Czym ona dla was jest? Z ciekawością czekam na kolejne wpisy:) Pozdrawiam i życzę spełnienia marzeń!
Czym jest dla mnie bezdzietność? Szansą na własne życie. Formą samorealizacji. Możliwością spełnienia w czymś innym. Świadomie podjętą w wieku lat 30 decyzją, której nie żałowałam ani chwili (a mam już blisko 70-tkę). Nie jestem samotna, nie jestem nieszczęśliwa, nie mam poczucia bezsensu i wypalenia. I zupełnie mnie nie interesuje, czy pozostawię jakiś ślad po sobie. Zresztą po co? Żyjmy…
I o to chodzi! Brawo!
Oj, aj, ale mi się podoba ten wpis, Chwatka Niematko. Serio, nigdy nie dorabiałam ideologii do swojej bezdzietności, po prostu macierzyństwo do mnie nie przemówiło, a natura pozbawiła instynktu. Ale masz rację, będę uwznioślać swój wybór. Dzięki mnie planeta będzie odrobinę (bo już nie przesadzajmy z tą megalomanią) mniej zanieczyszczona, a świerszcze (i sarny) zyskają ciut więcej miejsca.
No powiem Ci, że czuję ekstra.
A tak już całkiem na poważnie, świetnie o mitach, symbolach, ideologiach (w tym religii) nadających naszemu życiu sens, którego tak rozpaczliwie szukamy, pisze Yuval Noah Harari we wszystkich swoich książkach. Tak wyewoluowaliśmy. W sumie nie nasza wina… Chyba.
Hej, Moniko! Dzięki za podrzucenie nazwiska. Nie znam, nie czytałam, lecę googlać, czy są e-booki! Co ja bym bez was i bez bloga czytała?! Ostatnio albo czytam – bo chcę o czymś napisać. Albo napisałam i czytam, bo coś fajnego mi podrzuciłyście. Jedynie Buddenbrocków łykam teraz zupełnie bezinteresowanie, ale okazuje się, że kwestia posiadania dzieci w tej dziewiętnastowiecznej mieszczańskiej rodzinie też jest całkiem interesująca. Czyżby materiał na kolejny post?:) Zobaczymy!
Zgadzam się z Monika. Książki Youvala Harariego zmieniły moje postrzeganie świata i również utwierdziły w przekonaniu, że nieposiadanie dzieci to dobra decyzja.
A ja własnie jestem za tym, żeby nie dorabiać ideologii do zwykłego wyboru człowieka. I tak jak walczę z dorabianiem ideologii do urodzenia dziecka, ciąży itp., tak nie mam zamiaru dorabiać ideologii do swojego wyboru. Nie chcę i już, dla mnie to ma sens i wartośc, a dla innych nie musi.
Ależ ja właśnie piszę o tych indywidualnych sensach i wartościach. To dla nas ma coś znaczyć, nie dla innych.
Świetny tekst, dziękuję za nowe spojrzenie i za tą nutę przekory. Czytam Cię od niedawna, ale bardzo dziękuje że stworzyłaś takie miejsce w sieci. Tak sobie jednak myślę, że dorabianie ideologi jednemu czy drugiemu wyborowi to w z zasadzie usprawiedliwianie się. Ja tam wolę, jak patrzą na moją bezdzietność i podziwiają 😉 Kompletnie nie rozumiem tego etosu rodzicielstwa, czy nasze mamy też tak piały na nami i samym faktem zdecydowania się na rodzicielstwo jako misji życiowej niczym wyprawa na Marsa, czy po prostu nie było kanałów, internetu by to światu obwieścić. Teraz jest jest moda na dorabianie ideologii do wszystkiego co robisz, a wystarczy po prostu być. Bezdzietnym, a szczęśliwym i wolnym od konwenansów i idei. Buziaki!
Hej, dzięki! No właśnie o to mi chodzi – że to tak zwane dorabianie ideologii to bzdura. Rzucają tym w twarz wszystkim „innym” – bezdzietnym, osobom nieheteronormatywnym, rodzinom tęczowym… Po to, by zamknąć im buzie. Mają być sobie, ale wstydliwie milczeć. Niektórzy lubią milczeć o tym, co dla nich ważne, inni nie. I to jest jak najbardziej OK. Ale nie podoba mi się świat, w którym jedynie heteronormatywne pary z dziećmi mogą mieć poczucie sensu i znaczenia. Mogą pisać w gazetach, jakie to ważne dla ludzkości, że wybrali tak, a nie inaczej. Z kolei jeśli ty uważasz, że twoja bezdzietność jest ważna, sensowna, znacząca, niezbędna do życia – dla ciebie, dla twoich bliskich, a choćby i dla świata, to masz siedzieć cicho. Masz „nie dorabiać ideologii”. To jest forma dyskryminacji. Nie twierdzę, że teraz wszyscy mamy usiąść z piórem/laptopem w ręce i wymyślać sobie sensy bezdzietności. Jedni znajdą ich wiele, dla innych to będzie wybór tak naturalny, że w ogóle się nad nim nie pochylają. Irytuje mnie jedynie powierzchowne i dyskryminujące podejście do tego wyboru. I ten knebel „ideologii”. Nawet w komentarzach na fejsbuku bezdzietni piszą, że „nie potrzebują żadnej ideologii”. A ja wiem, że potrzebują, tylko nie o „ideologię” chodzi, ale poczucie, że ten wybór jest sensowny i wartościowy. Czytam w różnych miejscach, że dla nich jest ważne niepowoływanie na świat dzieci, z góry skazanych na niepewną przyszłość. Że ważna dla nich jest odmowa rodzicielstwa z powodów politycznych, ekologicznych, psychologicznych… Ale zaraz usłyszą, że nie powinni o tym głośno mówić, bo „dorabiają ideologię”. Bo bezdzietni mają – wg wielu – odpowiadać: „nie, bo nie”, „bo nie mam instynktu”. To jeszcze samozwańczy strażnicy Bóg wie czego są w stanie przełknąć. Ale etycznych wątpliwości powoływania dziecka na świat już nie, bo to uderza w ich postawę życiową. Stąd tekst – „nie dorabiajcie ideologii” i pozamiatane.
Uf, rozpisałam się:)
Pozdrawiam!
Masz rację, bo przyznać się przed społeczeństwem, że nie chcesz mieć dzieci, a do tego zrobić to bez ideologii to już wogole status nie do przyjęcia, bo wygodnicka. Z ideologią – też wygodnicka! To już czasem lepiej powiedzieć, że nie możesz mieć dzieci, a to tak! – usprawiedliwiona, ale zaraz zaraz: wygodnicka! bo przecież są adopcje… Pozdrawiam wygodnickich ?
Swietny tekst. Dorzuce, ze jest o wiele wieksza spoleczna akceptacja bezdzietnej ideologii w wykonaniu mezczyzn (’nie mial dzieci by moc poswiecic sie nauce/polityce/tworczosci) niz kobiet. Oomimo ze tak mezczyzni jak i kobiety maja 'ekwipunek’ do producji dzieci, jednak przekonanie ze posiadanie tej czesci ciala jakos inaczej oddzialuje na psychike kobiet niz mezczyzn ma sie bardzo dobrze. Ja na pewno popieram ideologie bezdzietnosci z powodow ekologicznych – kocham przebywac wsrod przyrody wiecej niz wsrod ludzi, wiec idea ze moje nieposiadanie dzieci przyczynia sie do ochrony tej przyrody poprzez zmniejszenie ludzkiej populacji bardzo mi pasuje. Mysle, ze jedna trudnosc z dorabianiem bezdzietniczych ideologii moze byc taka, ze zawsze mozna powiedziec: przeciez mozesz zrobic to/doswiadczyc tego/wiesc tego tymu zycie I JESZCZE NA DODATEK miec dzieci (w domysle: jesli nie jestes w stanie byc wybitna badaczka naukowa/kompozytorka/pisarka i miec dzieci to tylko twoja wina bo zle rozporzadzasz czasem). Dlatego, ze zakladamy ze posiadanie dzieci jest doswiadczeniem wyjatkowym i ponad wszystkie inne, wybory zycia 'bez’ sa zawsze widziane jako ulomne..
Hej! Dzięki za obserwację dotyczącą mężczyzn. Masz rację, ich życie zawsze jest niesłychanie-ważne-dla-społeczeństwa, niezależnie od tego, czy mają dzieci, czy nie. To cenne spostrzeżenie:)
Nie wiem czy to już dorabianie ideologii czy nie, ale ja po prostu uwielbiam swoją bezdzietność. Codziennie dziękuję sobie samej za to, że nigdy nie uległam presji społecznej i nie zdecydowałam się na dziecko. Że nigdy nie umieściłam cudzych oczekiwań ponad swoje własne pragnienia. Zawsze czułam się wolna, ale do czasu pandemii traktowałam tę wolność bardziej przyziemnie – jako możliwość wyjścia z domu w dowolnym momencie, robienia tego co chcę, nie będąc uwiązaną do dziecka. Ale teraz, gdy świat stanął na głowie, a poczucie niepewności sięgnęło zenitu, moja „wolność” nabrała w mojej głowie zupełnie innego znaczenia. Znacznie szerszego i wznioślejszego. Jest w tym moim poczuciu wolności coś nieuchwytnego, czego nie potrafię opisać. To jakby ktoś przyczepił mi skrzydła i pozwolił latać. Pomimo tego, że tak jak wszyscy, jestem ofiarą pandemii i mniej lub więcej na niej stracę, to ta wolność od obezwładniającego lęku o przyszłość i teraźniejszość jest dla mnie wynagrodzeniem wszelkich trosk. Nawet nie chcę sobie wyobrażać co muszą czuć ludzie mający dzieci, w obliczu tego co się dzieje. Widzę po przyjaciołach, znajomych i znajomych znajomych, ze są wykończeni. Ciągle niepewni, żyjący w chaosie, próbujący połączyć pracę (jeśli jeszcze ją mają) ze szkołą swoich dzieci. Bojący się wrócić do pracy, bo przecież dziecko w domu. Bojący się myśleć co będzie jak pandemia powróci na jesieni. Przerażeni widmem utraty pracy lub już bez pracy, zastanawiający za co będą żyć i w jakim stanie ich dziecko wyjdzie z izolacji. To bardzo często ludzie w wiecznym stresie, niedoczasie, chaosie. Skonfliktowani z partnerami, wrzeszczący na dzieci, niemający własnej przestrzeni na 50 m2. Zniewoleni potrzebami dzieci i totalnie uzależnieni od decyzji rządzących. Z niewielkim wpływem na rzeczywistość i minimalnym polem życiowego manewru.
Pandemia się skończy albo ucichnie, ale nie skończą się problemy psychiczne dzieci, ich depresje i uzależnienia. Nie skończy się degradacja klimatu, która doprowadzi do braku wody, wojen, milionowego uchodźstwa klimatycznego, huraganów, powodzi i braku żywności. Oraz nie skończy się moje bardzo silne przeczucie, że obecne dzieci i ci, którzy jeszcze się nie urodzili nie będą mieć nawet w połowie tak spokojnego życia, na jakie my mieliśmy szansę.
Wolność od tych trosk, wolność decydowania o sobie: swojej pracy, emigracji, wolność od bycia niewolnikiem potrzeb dziecka i wreszcie wolność od ciągłego lęku o kogoś totalnie uzależnionego ode mnie – oto moje małe szczęście. I będę o tym głośno krzyczeć, a co!
Mini, dzięki za ten hymn na cześć wolności! Podpisuję się pod nim obiema łapkami. Od zawsze w bezdzietności ceniłam sobie to, co teraz daje mi poczucie wolności – pole manewru. Wiem, że rodzice mogą na to patrzeć inaczej. Moja siostra, w momencie gdy waliły jej się na głowę finanse, powiedziała mi tak „z trzewi”, w przypływie rozpaczliwej szczerości, że w tej trudnej sytuacji jedyne, co ją ratuje, to dzieci. Wierzę, że tak może być, że w obliczu niebezpieczeństwa rodzice są w stanie tak się sprężyć, napiąć i zmobilizować, że pokonają nawet najgorszą zarazę i najgłębszy kryzys. Ale ja wolę mieć po prostu szerokie pole manewru i nie doświadczać aż tak wielkiego stresu i tak wielkiej mobilizacji. Wolę podejmować wyzwania z wewnętrznej potrzeby, a nie przymuszona okolicznościami, tym, że trzeba dzieciom dać jeść…
To taka ulga, że też czasem mam ochotę krzyczeć z radości:)
Oo tak, ja też w pandemii błogosławię swoją bezdzietność. Nawet kot mnie czasem potrafi rozdrażnić swoim marudzeniem, dziecka bym nie zniosła. A jeszcze co ze szkołą, pracą, nawet nie chcę sobie tego wyobrażać. Jednocześnie jestem prawie pewna, że jeszcze za naszego życia będziemy wspominać koronawirusa z łezką w oku, bo zamiast o papier toaletowy będziemy walczyć o wodę pitną. I już będzie trochę mniej zabawnie. Ale mnie to nie obchodzi, jak patrzę co się wyprawia w tym kraju i na świecie to nawet się cieszę, że dane mi będzie zobaczyć koniec gatunku, który jest sapiens tylko z nazwy. Nie mam dzieci, którym musiałabym się tłumaczyć i nie muszę się o nie martwić. Przepraszam za dość mroczny komentarz, ale to jest moja ideologia bezdzietności – z lekka nihilistyczna 😀
W dość mrocznych czasach żyjemy, to i nasze myśli krążą wokół mrocznych spraw. Gdy dziś usłyszałam o nowym szefie SN z Ordo Juris i o przyznaniu jakiegoś medalu działaczce pro-life za uniemożliwienie aborcji, to dopadły mnie dużo mroczniejsze wizje…
No właśnie między innymi to miałam na myśli. Kilka razy sprawdzałam, czy aby na pewno nie jest dzisiaj 1-szy kwietnia, bo to przecież musi być (bardzo ponury) żart…
Wspaniały tekst i wspaniałe komentarze. Jestem już emerytką. I rozwiedzioną, bezdzietną singielką bez najbliższej rodziny (nad cyzm specjalnie nie boleję, bo widzę, co się dzieje u innych). Nie oznacza to, że jestem świecką zakonnicą: mam partnera o podobnych upodobaniach, ale żyjemy w układzie LAT, co ma swoje zalety (przede wszystkim nie zszarzejemy we własnych oczach). Wszystko (no, może oprócz emerytury) było moim wyborem. Mąż nie pił i nie bił. Ale to było coś w rodzaju powolnego umierania przed telewizorem, w uwikłaniu w rodzinne obiadki i presję na posiadanie dzieci. Było, jak u Jasnorzewskiej: „łoże, stół, łoże, stół, długie życie zgięte wpół; stół, łoże, stół, łoże, o Boże!”.Nigdy nie czułam potrzeby rodzicielstwa i trudno mi było zrozumieć, dlaczego próbuje mi się narzucać coś, czego nie chcę. W końcu się rozwiodłam. Ciężko pracowałam, aby mój były miał się gdzie wyprowadzić, by wyremontować moje, nareszcie moje mieszkanie, gdzie jestem panią siebie i własnego życia, domu. Praca zawsze dawała mi dużo radości i pozwalała na samorealizację. Świat dokoła mnie był i jest wspaniały: przyjaciele, piękne wschody i zachody słońca, książki, wędrówki po Polsce i świecie. Samotne, tak można wspaniale włóczyć się samopas. Jak chcę,. idę do kina, teatru czy na koncert. Sama. Jak chcę, zapraszam sama siebie do dobrej restauracji (ale fajnie też iść z przyjaciółmi). Udzielam się na rzecz zwierząt, świata i innych ludzi. Moje życie daje mi poczucie spełnienia jako człowiek. Nie poprzez macierzyństwo i pełnienie funkcji służebnych wobec własnej rodziny. Bo taką funkcję próbuje się nam narzucać. Najpierw mamy rodzić i służyć własnemu mężowi i dzieciom. A jak już nie możemy rodzić, bo zaliczyłyśmy klimakter, stajemy się niewidzialne i sens naszemu życiu ma nadawać babciowanie i bycie darmową służącą u dzieci. Przecież tak właśnie argumentowano wcześniejszą emeryturę kobiet. Popatrzcie, co się robi ze starszymi kobietami: mają się ubierać w szare worki, siedzieć w domu, i myć podłogę w kościele. Jeśli zachowujesz sie inaczej, spotykasz się ze wściekłym hejtem. Przede wszystkim ze strony innych kobiet, które hejtując ciebie, rozpaczliwie próbują nadać sens własnej egzystencji. Którą im narzucono poprzez wdrukowanie w umysły jednej tylko wizji życia: służebnej innym. A nie miały siły czy odwagi, by ją podważać. Więc próbują bronić poczucia sensu tego, co im narzucono, indoktrynując, że tylko tą drogą kobieta osiągnie spełnienie, poczucie sensu życia i szczęście. I zbezpieczenie na stare lata. Bo niby ktoś będzie się troszczył i przynosił świeże bułeczki. Kłamstwo nad kłamstwem. Na starość czekają nas ośrodki opiekuńcze, gdyż żadna współczesna rodzina nie jets ww stanie zaopiekować się seniorami rodu. Nie mogą, nie chcą, nie potrafią. Poza tym dzieci przyzwyczajone, że one są najwazniejsze a babcie i dziadkowie mają tylko wartość użytkową, przede wszystkim zaś mają przekazać im dorobek swego życia, zamiast się nim cieszyć we własnej osobie, nie będą kwapiły się do pełnej wyrzeczeń i obciążeń opieki. Znajdą ośrodek opiekuńczy, by jak najprędzej zagospodarować pozostawione konta i mieszkania. I to przesłanie jest głównym przekazem adresowanym do seniorów. Możecie się przekonać, pisząc, że nie macie zamiaru niczego dawać w spadku swoim krewnym. Hejt od Bałtyku do Tatr. My, kobiety liczymy się tu tylko jako reproduktorki, służące i dawcy. I to ma być nasze szczęście i spełnienie. Ja to widzę inaczej. I brawo wszystkim dziewczynom w każdym wieku głośno up[ominającym się o prawa do własnej drogi w życiu. Drogi bez dzieci.
Życzyłabym sobie, żeby Twój komentarz przeczytali ci wszyscy wścibscy recenzenci naszego życia, którzy wróżą nam, że skończymy jako stare, zgorzkniałe, samotne nie-babcie, zdane na łaskę i niełaskę cudzych dzieci, przepełnione żalem nad własnym losem, podczas gdy oni będą pławić się w luksusie rodzinnego życia i radości z wnuków.
Jesteś żywym dowodem na to, że szczęście to życie w zgodzie ze sobą i w szacunku do samej siebie.
Pozdrawiam serdecznie
Nie muszą czytać naszych komentarzy. Wystarczy, żeby widzieli. Wychodze z domu uśmiechnięta i zadbana. Mam swoje życie i swoje pasje. Wiatr we włosach i poczucie wolności. To każdej kobiecie nadaje błysku w oku i lekkości bytu. I za to własnie nas nienawidzą ci, co nie mieli odwagi pójść własną drogą.
Wartości rodzinne to czyta indoktrynacja. A rodzina to przreklamowany wynalazek. Większość aktów przemocy, molestowania dzieci, okrucieństwa ma miejsce w najbliższej rodzinie. Do tej pory jest ona oparta na wyzysku i podporzadkowaniu. Tylko hierarchie się zmieniają. Raz na górze jest Pan i Władca w postaci Mężczyzny, a raz w postaci Dziecka. Kobieta ma służyć i milczeć. Poprzez indokrtynację od małego (ach, te laleczki udające słodkie bobaski!) wdrukowuje, że mamy naturalny instynkt poświecania się i to własnie jest nasza największa cnota. Wspomnijcie JPII – u niego takie teksty pojawiały się prawie non-stop (swoją drogą ciekawe, ile tez on się napoświęcał, bo jakoś nie zauważyłam żadnych oznak, tylko parcie na medialność). A nasze poświecanie ma być jednokierunkowe (czyli nic wzamian, bo nasze dzieci podobno oddadzą to dopiero swoim dzieciom, ale za to będziemy mogły znowu poświęcać się dla wnucząt). Cała kultura: literatura, film, teksty piosenek ocieka gloryfikacją poświęcenia kobiety na ołtarzu Rodziny. Czysta kontynuacja Biblii, tyle, że zamiast ofiarnego baranka, okrutnemu bóstwo składa się kobietę. Najpierw się ją wychowuje w przeświadczeniu, że o nicyzm innym nie marzy, potem wabi ślubnymi strojami i ceremoniami (przecież ona jest tu najważniejsza!), a potem dokonuje się powolnego całopalenia jej potrzeb, aspiracji, osobowości. Bo przecież „ma naturalny instynkt poświecania się”. Czyli od tego jest, bo ktoś musi. A najwyższym bóstwem jest Dziecko (nic nie wywołuje bardziej wściekłego hejtu, niż głośne stwierdzenie, że nie lubisz dzieci – spróbujcie same). Kult macierzyństwa jest w istocie swej kultem poświęcania kobiety. Najpierw dla Ukochanego Mężczyzny (swoja drogą, niby dlaczego mamy kochać kogoś, kto nas tak traktuje?). Potem dla Ukochanych Dzieci (które tego wcale mnie doceniają i przyjmują za oczywiste i należne). Aż stajemy się przedstawicielkami sławetnej „sandwich generation” – pokolenia kanapki, gdzie zostajemy ściśnięte (aż do braku tchu) pomiędzy obowiązek pomagania dorosłym dzieciom i niańczenia wnucząt, a konieczność zapewnienia opieki niedołężnym już rodzicom. I tu mamy Wielki Finał Rodzinnej Orkiestry. Gdy tylko eufemistycznie nazwani seniorami zbędni już staruszkowie stają się niedołężni i potrzebują opieki , chór krewnych zaczyna „Pieśń o międzypokoleniowym długu i poświeceniu”. Sęk w tym, że wszyscy patrzą tylko w jedną stronę: ktoś się musi poświęcić. I tym kimś jest Ona – Córka. Bo przecież córki tak mają, że się poświęcają. Taka ich natura. I zaczyna się znana nam z dzieciństwa zabawa w „pałka, zapałka dwa kije, kto się nie schowa, ten kryje”. Czyli na niego spada zmiana pampersów, karmienie i leczenie odleżyn pod czujnym, kontrolującym okiem reszty Rodziny nieustannie dającej pouczenia, co to powinniśmy i jak to należy robić. Cała reszta się dobrze schowała: synuś pracuje lub spracowany i ciągle chory (już jego żona zadba, żeby do niczego się nie zobowiązywał, no, może czasem kupi jakieś drobne zakupy typu bułeczki i mleko), wnusie mają własne życie. Tylko ty nie masz nic, oprócz obowiązku obciążającego cię ponad siły. I presji moralnej wzmaganej przez telefony bliższych i dalszych krewnych niby mających dodawać ci sił, w gruncie rzeczy jednak utrwalających pułapkę, w którą cię wpakowali (pytają co i jak robisz, dadzą ci sto zbędnych rad, czy aby czegoś nei zaniedbałaś, ale jakoś nikt cię nie zapyta, w czym cię może odciążyć lub przynajmniej dołożyć sie finansowo). Bo ty masz przecież naturalną potrzebę poświęcania się. Aż wreszcie jest Naprawdę Wieki Finał, czyli po pogrzebie Ukochanego Seniora rzucą sie sobie wszyscy do gardeł walcząc o najbardziej mizerne strzępy dóbr doczesnych zmarłego. Przetrwają tylko ci o najostrzejszych kłach. i wtedy musisz je mieć, aby nie wylądowac na ulicy. Bo przeciez dla zapewnienia seniorowi opieki musiałaś się do niego przeprowadzić. Jeśli ich nie pokażesz, zostaniesz sama, śmiertelnie zmęczona, wypalona psychicznie, obdarta ze wszystkiego, ze zniszczonym kręgosłupem i pozrywanymi mięśniami, ciężką nerwicą i kredytem do spłacania. Twoje dzieci nadal będą zajęte sobą i walką o mieszkanie po dziadku, Twoje rodzeństwo okaże się Twoim najgorszym wrogiem. A reszta rodziny stwierdzi, że ich rozczarowałaś. I taki będzie koniec tych, co się poświęcają, nie pamiętając o sobie. Jak to mówią Amerykanie: jak ktoś sie lubi poświęcać, niech się nie dziwi, że do niego strzelają”. Czyli: doceniajmy zdolność poświęcania się dla innych, to wielka wartość, ale nie może być tak, że ceduje się to tylko jedną osobę, uwalniając pozostałych. Należy raz na zawsze skończyć z Etyką Poświęcenia (Innych) na rzecz Etyki Współodpowiedzialności i Dzielenia się Obowiazkami. Ale to zależy tylko od nas> Jeśli pozwalamy sobie coś narzucić, to tak będziemy miały.
Dokladnie tak bylo w mojej rodzinie… nawet jeszcze dramatyczniej, bo moja mama wpadla w straszna depresje (od tego uslugiwania mezowi, synowi i jego kobiecie z pierworodnym oraz schorowanym rodzicom), az sie dobrowolnie „wylogowala” z tego swiata…
Ja jako 18 letnia corka (najmlodsza w tej rodzinnej sielance) mialam przejac role opiekunki – niewolnika…
Ucieklam za granice, przezylam, niczego mi nie brakuje, a w mym tzw „domu” trwa wojna o spadek… Zalosne!!!
P.S. Jestem szczesliwa, bez rodziny!!!
Niech się pławią w tej rodzinności. Już to widzę. Ludzie żyją iluzją reklam sprzedawców nieruchomości i amerykańskich filmów. W życiu jest zupełnie inaczej. Wartości rodzinne to tylko mit. Na pewno cudownie mieć dobrą rodzinę i udane życie rodzinne. Ale w swojej długiej karierze życiowej czegoś takiego jeszcze nie spotkałam. Prawda jest niestety, brutalna. I tragiczna dla kobiet. Najbardziej bezwzględni bywają członkowie najbliższej rodziny. Mój partner jest właśnie wypychany przez własne dzieci z letniego domu, który sam zbudował i utrzymywał przez wiele lat. Z domu jego marzeń. Na razie pod pretekstem wymiany mebli wyrzuciły stamtąd jego łóżko (jakoś zapomniały, że on tam mieszka, w miejsce jego łóżka synowa wstawiła kanapę, dwa fotele i stolik kawowy). A teraz zanosi się na ostry konflikt o teren. Tatuś zrobił swoje i tatuś może sobie już iść. Wróć, najpierw niech jeszcze przekaże prawo własności następcom tronu. Co pewnie i zrobi, bo boi się, że dzieciaczki się obrażą. Poza tym żyje iluzją rodziny z reklam i amerykańskich filmów. Mnie to nie grozi. Ja się będę pławić w wygodach osobiście wybranego ośrodka dla seniorów. Ponieważ nie mam żadnych dzieci i wnuczków, którym musiałabym zostawiać dorobek swojego życia, moja emerytura, działka i mieszkanie zapewnią mi niezłe warunki. A pozostali krewni mogą sami zaspokajać swoje potrzeby. Na razie nie zauważyłam, aby ktokolwiek się mną przejmował. Każdy z nich za to mniej lub bardziej subtelnie pytał, czy spisałam testament, a jeśli tak, to na czyją korzyść. Bo przecież są różni „młodzi”, którzy mają swoje potrzeby… Bardzo sie denerwowali, gdy mówiłam, że nie jestem Św. Mikołajem i mój dorobek jest moim zabezpieczeniem na czas, gdy będę potrzebowała opieki. Tak właśnie wyglądają te sławetne wartości rodzinne. Są bardzo wymierne. Zatem nie dawajcie się ,Dziewczyny! Żyjcie życie pełnym i radosnym, realizując własną drogę przez świat. I jasno patrząc w przyszłość. O swoje mleko i przysłowiowe bułeczki potrafimy zatroszczyć się same!
BRAWO. Rzeczowo, realistycznie, mądrze, odważnie. Rzadko spotykana odwaga!
Pani Justyno, dziękuję za realistyczny i życiowo mądry komentarz. Tak niestety wygląda ta rodzinna sielanka…
Jak to mówią, jak sam o siebie nie zadbasz, nikt o ciebie nie zadba.
WIELKIE dzięki za rewelacyjny wpis! Przypomniała mi się sytuacja zaistniała na krótko przed epidemią, kiedy to podczas spotkania znajoma osoba najwyraźniej chcąca mi wetknąć szpilę zaczęła prawić o osiągnięciach. W sensie, że ona ma dziecko, a ja nie. Dumni rodzice tej młodej kobiety zaczęli przytakiwać, że jakim to ona jest super nad-człowiekiem, bo ma dziecko. W ogóle cud-miód, a ja to co ?! Żeby było jasne: szanuję rodziców, matki i dzieci, ale jak ktoś próbuje mnie umniejszać jako człowieka z powodu dokonanego przeze mnie wyboru, to nie ma zmiłuj. Po krótce, moja odpowiedź była taka, że chyba się nie rozumiemy. W końcu mówimy o osiągnięciach. Wiadomo, że nawet najprymitywniejszy organizm potrafi się rozmnożyć, poza tym na naszej biednej planecie jest straszne przeludnienie, więc mówienie o – jakby nie było – funkcji biologicznej w kategorii osiągnięcia jest orwellowskim zaklinaniem rzeczywistości i poważnym nieporozumieniem. Osiągnięciem są odkrycia bezdzietnego Kopernika, dzieła Chopina, czy Leonarda da Vinci. Nie będę się tu rozpisywać o swoich osiągnięciach, bo nie o to tu chodzi, ale jak obserwuję wspaniałych bezdzietnych, którzy tak wiele robią dla środowiska naturalnego, zwierząt i ludzi, to aż serce rośnie i bezdzietność – moim skromnym zdaniem – broni się sama. Co nie znaczy, że nie powinniśmy o niej mówić śmiało, głośno i gdzie się da. Czasami odnoszę wrażenie, że ta cała ideologia wokół macierzyństwa jest zagłuszaniem jakiegoś wewnętrznego bólu. No bo jak to? W umysłach niektórych osób rozmnożenie się to taka wielka rzecz, a skomponować „Rondo Vivace”, dokonać epokowego odkrycia astronomicznego czy namalować taką Monę Lizę, to przecież każdy głupi potrafi. Pozdrawiam wszystkich bezdzietnych.
Amen! Dodam jedynie, że rodzicielstwo ubiera się w rozmaite znaczenia, to może być osiągnięcie, ale też spłata pokoleniowego długo, wypełnienie powinności, przysługa oddana światu, walka życia ze śmiercią i przemijaniem… I ja nawet tego nie krytykuję. Jeżeli dla kogoś to osiągnięcie, kontynuacja życia/rodzinnych tradycji albo przysługa – to OK. Czasami zajście w ciążę, po wieloletnich próbach i staraniach, to rzeczywiście wielki sukces i wtedy szczerze gratuluję. Ale rozliczanie innych z takich osiągnięć jest słabe. Reszta znaczeń przypisywana macierzyństwu jest dla mnie wątpliwa, bo zwykle opiera się na wypełnianiu jakiegoś wyimaginowanego obowiązku albo spełnianiu oczekiwań innych, a to dla mnie – w dzisiejszej rzeczywistości – jest czymś niepojętym. Muszę jednak zaznaczyć, że to nie jest krytyka rodziców – to ich sprawa, jaki nadają sens swojemu rodzicielstwu. Nie zamierzam tego oceniać. Piszę jedynie o sensach i wartościach przypisywanych rodzicielstwu przez kulturę. Wygodnych kulturowych skryptach, po które zwykle się sięga, chcąc przyłożyć bezdzietnym lub oceniać ich życie. Uf! Miało być krótko:) Pozdrawiam!
Bardzo mądry komentarz, tylko że:
Mikołaj Kopernik był duchownym, więc nie mógł założyć oficjalnej rodziny.
Chopin marzył o własnej rodzinie, tylko gruźlica przekreśliła jego szanse na jej założenie.
A Leonardo da Vinci prawdopodobnie miał jakieś zaburzenie ze spektrum autyzmu.
Leonardo da Vinci był homoseksualistą. Zaburzenia ponoć również jakieś miał, ale uważam, że jednak homoseksualizm wpłynął na to, iż nie założył rodziny.
A wszyscy rodzice sa, idealnie zdrowi i cudowni 😉
Tylko dlaczego tylu np. alkoholikow albo psychopatow ma dzieci?
Do rozsądna: Dlaczego alkoholicy i psychopaci mają dzieci? Bo są nieodpowiedzialni i bezrefleksyjnie wydają nowych ludzi na świat, a później ich unieszczęśliwiają. Gdyby wszyscy refleksyjni i świadomi bezdzietni tu się udzielający mieli jednak jakieś dzieci, byliby wspaniałymi rodzicami, a świat byłby lepszym miejscem.
Moje prawie trzydziestoletnie życie nie ma zdaje się ideologii… opieram się macierzyństwu, bo zburzyłoby mój rytm, bo ja nie chcę być odpowiedzialna za żadnego małego człowieka, nie mam cierpliwości uczuć kogoś życia, zwłaszcza z uwagi na fakt, że wiele zasad życia we wspólnocie wg mnie jest bezwartościowa, jak więc uczyć ich innego człowieka? Lubię moje leniwe poranki, pustkę w kalendarzu, wieczory, których rytm wyznaczam sama. Lubię małe cele, typu nauczę się czegoś, pojadę gdzieś, kupię coś, nie chcę celu nadrzędnego dla mojego życia. Sensem mojego życia jestem ja i moi bliscy, ci, z którymi lubię spędzać czas. Nie potrzebuję, nie rozumiem co miałbym zrobić, z jakimś sense wyższym. Te wszystkie drobne czynności, malutkie problemy, to wszystko jest wspaniałe i absorbujące. Nie potrzebuję mieć misji życiowej. Dobrze, że są ludzir, którzy mają jakąś misję jednak, bo z moim podejściem pewnie żylibyśmy nadal w jakichś szałasach czy jaskiniach, haha ?
Pięknie napisane❤️
W wieku 25 czy 30 lat trudno według mnie opowiadać o bezdzietności jako o życiowym wyborze, bo wszystko jeszcze moze się zdarzyć, nawet i czwórka dzieci ? dopiero dobrze po czterdziestce można powiedzieć, że klamka zapadła i ze swoim wyborem zostanę do końca życia i nie będę mogła go zmienić.
Nie rozumiem? Nie można podjąć w wieku 25 czy 30 lat decyzji o bezdzietności? Nawet jak się ta decyzja w wieku 35 lat zmieni i kobieta urodzi dziecko, to nadal – w wieku 25, czy 30 lat była bezdzietna z wyboru ??♀️. Poza tym, to co mówisz dalej, że dopiero po 40 „klamka zapadła”, to właśnie wyklucza decyzję! Jak już masz tylko opcję A, to czy można mówić o jej wyborze? Niebardzo. Maksymalnie upraszczam, bo wiadomo, w wieku 40 lat można mieć dzieci biologiczne albo adoptowane, itd, ale chyba rozumiesz… Twój komentarz to takie „młoda jesteś, odmieni ci się” ubrane w inne słowa.
Barasia – ludzie są różni. Znam kobiety,które też deklarowały,że nigdy nie zostaną matkami dopóki nie urodziły.
Muszę powiedzieć, że teraz, w dobie pandemii, naprawdę żal mi rodziców. Nie mają lekko. Pracuję zdalnie i często jestem w kontakcie z dzieciatą koleżanką, która również tak pracuje. Musi jednak czekać na męża, który wraca z pracy (aby mógł zająć sie dziećmi) lub na wieczór, kiedy dzieci śpią.
Często konsultujemy się przez telefon i słyszę, co ona przeżywa. Do 13.00 robi z dziećmi lekcje (przedszkole i zerówka – karty pracy, budowanie rakiety z butelki, uczenie piosenki itd.), a potem wychodzi z nimi na dwór. Wtedy rozmawiamy. I przyznam, że po półgodzinnej rozmowie jestem wykończona nadamiarem bodźców dochodzących z słuchawki. Prawda jest tak, że dzieci cały czas czegoś chcą – coś mówią, wyrażają różne potrzeby, trzeba ich pilnować, żeby nic sobie nie zrobiły, żeby nie wbiegły pod rower, samochód, trzeba nosić za nimi wszystkie zabawki, które postanowiły wziąć z domu, ale już wracać z nimi maluchom się nie chce. Dzieci chcą pić, jeść, sikać, iść gdzie indziej, iść do sklepu, loda, pączka, banana, hulajnogę…
Potem następuje powrót do domu. Czasami wtedy też rozmawiam z koleżanką. Po powrocie dzieci trzeba umyć, nakarmić, napoić, zabawić, nakłonić do postrzątania. I cały czas trzeba rozwiązywać ich problemy, odpowiadać na pytania, łagodzić spory…
Kiedyś myślałam, że dzieci moich koleżanek robią to specjalnie – kiedy mamy rozmawiają przez telefon, one zawsze czegoś chcą. A potem zrozumiałam, że one po prostu zawsze czegoś chcą, tylko akurat podczas rozmowy bardziej to doskwiera. Nie winię dzieci, żeby była jasność. To normalne zachowanie – taki symbiotyczny związek i zależność od rodziców. Trudno, żeby maluchy były niezależne.
Nie dziwię się, że rodzice są sfrustrowani, wykończeni. I że szukają winnych. Czasem nas – bo my nie musimy się z tym wszystkim borykać.
Tak mnie naszło, żeby opisać to z drugiej strony.
Musimy być teraz wyrozumiali dla rodziców. Mają ciężko.
Dzieci należałoby wychowywać. W kochających się rodzinach, gdzie dzieciom wiele się tłumaczy i dużo rozmawia nie ma takich sytuacji. Rodzice nie są od „animacji czasu wolnego”. Zwyczajnie wielu ludziom brakuje kompetencji, umiejętności i chęci. Mają te dzieci, bo mieli mieć. Ci, co chcieli mieć takich problemów, jak opisywane, z reguły nie mają. Obserwuję to niemal codziennie – te różnice w wychowaniu i „wychowaniu”. Nie wiem czy musimy być na to wyrozumiali. Chyba bardziej adekwatnie byłoby pomóc, niekoniecznie osobiście, ale chociaż poradzić, że tak to nie powinno wyglądać i, że można podnieść swoje kompetencje rodzicielskie. Nawet małe dziecko może być niezależne w pewnym stopniu od rodziców. Na pewnych etapach rozwojowych należałoby pewnych rzeczy wręcz wymagać, bo brak samodzielności dziecka jest powodem do zmartwień.
To się może z Twojej perspektywy wydawać proste. Ja pracuję z dziećmi od wielu lat i obserwuję, jak mimo ogromnego wysiłku rodziców, niektóre z nich są, mówiąc delikatnie, trudne, podczas gdy inne nie sprawiają żadnych problemów, chociaż rodzice niespecjalnie się starają.
Uważam, że wychowanie to 50 procent sukcesu (lub porażki), czyli tego, kim staje się człowiek, a reszta to szczęście (lub pech) – geny, towarzystwo i inne.
Poza tym nie ma szkół dla rodziców. Starają się, ale wiadomo, że popełniają masę błedów. Jak my wszyscy. Ja nad psem czasem nie panuję.
I szczerze, nie wiem co poradzić matce, bo moje rady są najczęściej mocno teoretyczne. Praktyka pozkazuje co innego.
Mój komentarz wynika z praktyki. Nie wiem co dokładniej pokazuje Twoja. Wiem, że nie znasz bliżej mojej perspektywy, bo nigdy o niej nie pisałam, i rozumiem, że mimo to uważasz, że coś mi się z mojej perspektywy może wydawać proste. Z tym, że ja nie uważam, że to proste. Tylko, że jest i można próbować coś z tym robić.
Radzenie rodzicom, jak mają wychowywać dzieci, gdy w życiu nie miało się do czynienia z dzieckiem dłużej niż porę chwil, jest kompletnie chybionym pomysłem. Żaden rodzic nie weźmie na serio takich rad, a tym bardziej się do nich nie zastosuje. My, którzy nie mamy dzieci, lubimy wyobrażać je sobie jako żywe roboty. Dobrze je zaprogramujesz, a będą działać jak szwajcarski zegarek. Niestety, to jest znacznie bardziej skomplikowane, choćby dlatego, że na zachowanie dzieci wpływ mają nie tylko rodzice, ale i pierdyriald czynników zewnętrznych – od genów przez środowisko społeczne po środowisko naturalne. To tylko z daleka wygląda tak nieskomplikowanie. Tak jak z daleka wioski wyglądają na sielskie…
Nie widzę nic złego w poradzeniu komukolwiek, że może próbować uporać się ze swoimi problemami. Nie wiedziałam, że są osoby bezdzietne, określające siebie i innych bezdzietnych, jako osoby lubiące sobie wyobrażać dzieci jako żywe roboty do zaprogramowania itd.. Ja takich fantazji nie mam. Wszystko zależy od tego kto i jakie wioski widział…
<>
Myślenie życzeniowe.
<>
Eche… Bądź jak ksiądz prowadzący nauki przedmałżeńskie tudzież Zuzanna Wiewiórka, obrończyni płodów.
Moralizatorstwo od siedmiu boleści.
<>
Kim ty jesteś, do cholery, że poczuwasz się do udzielania reprymend innym?
Aleksandra: Porady rodzicielskie od osoby bezdzietnej są tak samo wk*rwiające i bezsensowne, jak pytania do bezdzietnych z wybory „kiedy dziecko?”. Chwatka Niematka, Monika S: Dziękuję i kłaniam się nisko. Matka
Zaglądam na Twojego bloga od pewnego już czasu, trafiłam tutaj kiedy po raz kolejny usłyszałam w odpowiedzi na to, że nie chcę mieć dzieci, że „dojrzeję i mi się odmieni”. Nie rozumiem dlaczego ludzie, którzy dzieci mają z uporem godnym maniaka starają się weprzeć tym, którzy inaczej widzą swoje życie – bez dzieci – że brak takich planów to jedynie chwilowy wymysł i oznaka braku dojrzałości. Podobnie nie rozumiem dlaczego do posiadania dzieci, zakładania rodziny w tak oczywisty sposób przychodzi dorabianie ideologii, uzasadnienia, nadawania temu przymiotu oczywistości, ale w drugą stronę to już nie działa. Czasami odnoszę wrażenie, że osoby będące rodzicami nie chcą żeby inni mieli życie ciekawsze od nich, że sami nie do końca są tak bardzo zadowoleni ze swoich wyborów ale społeczne stereotypy są dla nich istotniejsze niż to jak faktycznie chcieli by pokierować swoim życiem. Nie neguję osób, które chcą mieć dużą rodzinę i dzieci i chciałabym jedynie tego, żeby działało to także w drugą stronę, żeby wybór osób które nie chcą ich mieć również był akceptowany a nie negowany czy wręcz wyśmiewany i poczytywany za oznakę braku dojrzałości. W moim przypadku decyzja o braku dzieci podyktowana jest tym, że nie chcę przemeblowywać całego swojego życia tylko dlatego żeby mieć dziecko, kocham swoją niezależność i to że mogę spakować się w jedną walizkę i pojechać gdziekolwiek (no może teraz nie do końca ;-)) nie przewracając małemu człowiekowi życia do góry nogami kolejnymi przeprowadzkami czy nie poświęcaniem takiej ilości czasu jaka byłaby odpowiednia dla dziecka. Czy faktycznie podjęcie takiej decyzji z przeświadczeniem, że nie byłabym gotowa poświęcić dziecku tyle czasu i uwagi ile trzeba, bo lubię swoje życie takie jakie jest, jest oznaką skrajnej nieodpowiedzialności dalej idącej aniżeli mamy, które choć dziecko mają o przy każdej możliwej okazji podrzucają je do cioci, babci, czy kogokolwiek innego? Bardzo się cieszę, że piszesz tego bloga i że napisałaś również ten właśnie wpis, jakże prawdziwy! Pozdrawiam i liczę na kolejne wpisy 🙂
Hej! Każdy ma prawo układać sobie życie po swojemu, i nie ma to nic wspólnego z egoizmem. Jako bezdzietna pewnie jeszcze długo będziesz wysłuchiwała takich tekstów, jedyną rzeczą, jaką można w tej sytuacji zrobić, prostą i skuteczną, to się na nie uodpornić:))
Cieszę się, że Bezdzietnik odzwierciedla nie tylko moje myśli, ale znajduje również szerszy oddźwięk. Zapraszam ponownie i pozdrawiam!
Desmond Morris w jednej z jego genialnych książek The Naked Man, w ost. rozdziale The Preferences, pisze że wszyscy którzy nie rozmnażają się są darem dla życia, dla przetrwania życia na przeludnionej Ziemi. Nadal jednak homoseksualiści w wielu krajach są okrutnie karani, również śmiercią, bo wymykają się schematowi. W Islamie mają wybór: zginać przez zrzucenie z wysokości, zasypanie żywcem lub przepołowienie mieczem. Książka jest z 2008, wiec może cos się poprawiło tam?
W grupie wolontariuszy angielskich: nature conservation wyrywaliśmy chwasty. Każdy musiał był w kasku. Jeden facet miał mi za złe że pozwalam sobie być bez kasku, gdy wszyscy muszą go mieć na głowie, że się wychylam. Dlaczego? Z powodu tabliczki z napisem: terenu budowy /constuction site. Z powodu tabliczki wszyscy umówili się by robić dobrą minę do złej gry. Z małym wyjątkiem… Widzę po wpisach że nie jestem sama, bezdzietna z wyboru, nie zakonnica jednak.
Zagłosuję na Biedronia. On jeden poza Boy –Żeleńskim ujmował się za kobietami. Jakieś 100 lat temu. Znamienne.
Bardzo dobrze napisane. Dorabianie ideologii to chyba w pewnym sensie nasz sposób na walkę z depresją i bezsensem istnienia. Jak to, to moje czyny miałyby nie mieć większego znaczenia? Jestem tylko jednym z wielu a moje życie ma być ważne tylko dla mnie? Ludzie mają z tym problem, każdy chce się czuć jak reżyser wielkiego hollywoodzkiego filmu ze sobą w roli głównej. It’s just a ride, jak mawiał Bill Hicks. Losy świata nie ważą się ilością bądź brakiem spłodzonego potomstwa. Albo faktem, że odnosimy sukcesy zawodowe. Że wyrzeźbimy sobie ciało. No one cares. Zyjmy po swojemu, nie oceniajmy życia innych ex catedra i nie wpychajmy swojego stylu życia innym do gardła.
Pozdrawiam!
Hej! O tym właśnie myślałam, pisząc tego posta. Nie jesteśmy reżyserami spektaklu na miarę Hollywood, ale łatwiej nam żyć, wierząc, że nasze czyny się liczą. To chroni przed rezygnacją i depresją. Nawet gdy wiemy, że nasze czyny za życia nie zabrzmią echem w przyszłości:) Pozdrawiam!
Pozdrawiam współimiennika. Jest nas dwóch Michałów 🙂
Tak już mamy, że lubimy dorabiać ideologię do naszych poczynań, jakie by one nie były. Dzięki temu mamy się czym dzielić z innymi i czujemy się bardziej wartościowi. Promocja macierzyństwa oraz związanej z nią ideologii odbywa się na każdym kroku: w telewizji, na Instagramie, Facebooku – cały ten świat zgodnie prezentuje pełnię życia rodzinnego, spełnienie kobiet, które w końcu zaszły w ciążę, rozkwitają i po raz pierwszy czują się prawdziwymi kobietami, zgodne rozczulanie się nad brakiem wolnego czasu i możliwości kontemplacji chwili, czy poczytania w spokoju książki. Koleżanki i koledzy w pracy, przyjaciółki z dzieciństwa, rodzina która zakłada nową rodzinę – czuję że w moim otoczeniu każdy w kółko przewala ten sam temat i nad nim się rozczula. Nieco mnie to przytłacza, dlatego ogromnie żałuję ze brakuje w mediach miejsca na prezentację życia osób bezdzietnych i ich wartości. Jakby nie były ciekawe.. A może bezdzietni nie chcą się tym chwalić, bo brak na to „społecznego przyzwolenia”? Jaka by nie była to przyczyna, wielka szkoda, bez tego człowiek czuje się bardziej odosobniony i troszkę na uboczu, odczuwa dużą presję. W końcu nie łatwo być takim w pewnym sensie odmieńcem. Szkoda również dlatego, że sama jestem czasem ciekawa jak wygląda życie innych bezdzietnikow, co lubią robić, jak spędzają czas, jakie pomysły na przyszłość im się w głowach kotłują, co ich martwi, co weseli, gdzie znajdują spelnienie (skoro nie w bąbelkach), czy też czasem ich to przygniata? Tyle jest ciekawych tematów do rozmów, poza małymi brzdącami. Dlatego dobrze że wróciłaś Edyta i dziękuję ci za to co robisz, dzięki tobie można poczuć się mniejszym freakiem i odetchnąć przy miłej lekturze twoich naprawdę dobrych wpisów 🙂
Można mówić o bezdzietności pod tym warunkiem, że mówi się żle.
J w ogóle nie rozumiem, dlaczego ktoś ma oceniac moje decyzje, a ja mam mu się tłumaczyć. Jedni mają dzieci – OK. Inni – nie. I też OK. Moje bezdzietne życie nie jest mniej ciekawe ani mniej wartościowe, niż byłoby jako dzietne. Mam cudowne juz blisko 60-letnie życie. I ze smutkiem obserwuję, jak moje dzietne przyjaciółki ostro pikują w dół. Jak ptaki, którym podcięto skrzydła i stały się nielotami. Najpierw, po wyjściu zamąż, przeszły w układ „tylko ja i mój mąż – zawsze razem”. Zrezygnowały z siebie jako indywiduum. Po urodzeniu dzieci zamkęły się w pieluszkach, kupkach, zupkach i chorobach wieku dzieciecego. Zaczęły zameczać otoczenie zdjęciami i opowieściami o swoich, skądinąd sympatycznych, potomkach. I tak było przez kolejne dzisiatki lat. Wyjazdy wakacyjne: tylko w układzie „pojechaliśmy w dwie rodziny”. A potem te dwie rodziny odcinają się od innych, zero kontaktów z otoczeniem. Izolacja lepsza, niż teraz. I ciągłe międlenie tego samego tematu: dzieci, mężowie i kuchnia. Ładne niegdyś dziewcyzny szarzały, tyły i stawały się zapuszczonymi fizycznie i psychicznie zmęczonymi matronami. Zrzędzącymi i kłócącymi się o byle co, bo jakoś trzeba dać ujście poczuciu życiowej frustracji. A gdy dzieci już podrosły, zamieniły się w ich wiecznie zmęczone, uharowane służące, wstają rano, by dojechac na czas do wnuków, posprzątać, ugotować, wyprać, wyprasować, bo przecież dzieci tak ciężko pracują i trzeba im pomóc. Biorą kredyty z banków, bo dzieciom potrzeba na to i owo. A wnusiowi trzeba kupić quada. Oddają własny samochód, bo jakoś się obejdą, a młodzi mają swoje potrzeby. I często dorabiają, bo „trzeba dzieciom pomóc”. Jak porównam Polki z Amerykankami, widzę niesamowita różnicę. Tamte na emeryturze odżywają, nasze – zaczynają umierać. Najpierw społecznie (niewidzialne, zdegradowane), potem psychicznie, wreszcie – fizycznie. Pewnego dnia przepisują wszystko na dzieci. I kończą w DPSach, czekając, az dzieci lub ukochane wnunie znajdą czas, by zajrzeć na pół godziny.
Hej! Co wy z tym „tłumaczeniem się”. Naprawdę jesteśmy tak zaszczuci i zastraszeni, że każde mówienie o bezdzietności traktujemy jako przymus tłumaczenia się? „Dorabianie ideologii”, czyli w przełożeniu na zwyczajny język – nadawanie wyborowi bezdzietności sensu i znaczenia (indywidualnego lub uniwersalnego), nie jest tłumaczeniem się. Niektórzy nie chcą dzieci, bo nie, a dla innych bezdzietność ma głęboki życiowy sens. Odzyskajmy prawo do sensów! Dlaczego tylko matki mogą mówić, jak ważny jest dla nich wybór macierzyństwa?
Ciesze się, że trafiła na biezdzietnik. Wspaniale dziewczyny piszecie. I nareszcie dyskusja na poziomie. A ja pozwolę sobie dodać tylko mały komentarz: ta promująca macierzyństwo pani na okładce VOGUEa jest jakaś smutna. Nie widać zapowiadanej bliskości. Raczej poczucie przegranej. Niechęć, chłód wieje na odległość. Moim zdaniem ona karmi to dziecko, bo tego od niej oczekują, ale wcale na to nie ma ochoty. Język ciała mówi: wolałabym być gdzie indziej i robić coś zupelnie innego. Ale muszę pokazywać to „plastikowe szczęście”. Biedna istota.
Miałam dokładnie to samo wrażenie jak po raz pierwszy zobaczyłam to zdjęcie. W tym numerze Vouge jest w ogóle więcej zdjęć Moniki Jagaciak, która pozuje na elegancką, zadbaną mamę, ale w rzeczywistości na tych zdjęciach jest widoczne tylko znudzenie, zniechęcenie i żal. Wydawca powiedział tak: „Zdjęcie Moniki z dzieckiem przy piersi wydało się nam najstosowniejsze na okładkę. I bardzo aktualne. To opowieść o bliskości mimo ograniczeń”, ale jedyna bliskość jaka jest na tym zdjęciu widoczna to ta wynikająca z fizjologii. Ten obraz to przeciwieństwo tego, czym macierzyństwo z założenia ma być
Dorabianie sensu i ideologii? A po co? Decyzja o tym, czy chcę, czy nie chcę mieć dzieci jest moja. I nie potrzebuję jej uzasadniać. To moje życie. A te lęki, co po nas zostanie? A niby dlaczego ma pozostawać? Zyjmy, nadając linii naszego życia indywidualny, własny sens zgodny z naszymi poglądami i potrzebami. Mamy prawo być sobą. Nie musimy być aktorem oczekującym oklasków od widowni. I natężającym sie , aby jak najlepiej spełnić swoja rolę. Po prostu trzeba się wsłuchać w siebie i odpowiedzieć na pytanie: czego chcę w życiu?
Pisałam, o co chodzi z tą „ideologią”. Jeśli osoba bezdzietna chce nadać swemu wyborowi sens – choćby w obliczu zmian klimatycznych – to ma do tego prawo. Po prostu.
Moja ideologia: nie mam dzieci, bo obecnie nie chcę mieć dzieci, ot co. 🙂
Nigdy nie komentowałam wpisów na blogu, choć czytam go od samego początku. Pomyślałam jednak, że to trochę nie w porządku, bo tylko biorę, nie dając nic od siebie 🙂
Bardzo dziękuję za ten wpis. Każde słowo to po prostu złoto! Komentarze to również skarbnica wiedzy i dyskusja na poziomie. Cudownie byłoby się spotkać na żywo i porozmawiać, nie musząc się tłumaczyć czy wysłuchiwać głupich pytań i komentarzy… Ale cóż, narazie musi nam wystarczyć internet.
Co do wpisu – jestem dumną 30-letnią bezdzietnicą i nie zamierzam się z tego powodu wstydzić. Mam prawo dorabiać sobie ideologię do mojej bezdzietności jak mi się tylko podoba, tak samo jak dzietni mają prawo dorabiać sobie ideologię do rodzicielstwa. Boli tylko fakt, że my, bezdzietni, nadal jesteśmy za nasze poglądy piętnowani, a to przecież wybór jak każdy inny i należy nam się taki sam szacunek jak rodzicom. Czy w ogóle dożyjemy takich czasów?
PS. Zamówiłam właśnie Pani książkę i z niecierpliwością wyglądam kuriera 🙂
Hej, hej! Przede wszystkim – wielkie dzięki za komentarz! Dzięki nim wiem, że blog żyje, nawet gdy ja jestem trochę zdechła:) Przede wszystkim jednak fajnie, że się tu poznajemy i odnajdujemy. Już druga osoba od wczoraj pisze mi, że tęskni za spotkaniami na żywo. Gdy minie pandemia, może pomyślimy o reaktywowaniu bezdzietnikowych zlotów? Kto wie… Wszyscy jesteśmy spragnieni kontaktu z żywymi ludźmi, teraz pewnie bardziej niż kiedykolwiek.
PS> Dożyjemy, jestem o tym przekonana:)))))
Przynajmniej wtedy, gdy mam dobry humor…
PS2: niech się książka dobrze czyta, niech uskrzydla i daje frajdę!
Czy dorabiam ideologie do swojej bezdzietnosci (niestety, w moim przypadku, niechcianej I nad ktora caly czas pracuje)? Jasne, tak samo jak nadawalabym sens posiadaniu dzieci, gdybym je miala. To chyba zupelnie naturalne. Czemu chce mieć dzieci? Wiadomo, gdzieś tam czuję, że nada to mojemu życiu glebszy sens, ale tak generalnie to po prostu myślę, że jesteśmy z moim partnerem bardzo fajnymi ludzmi i moglibyśmy wychować innych fajnych ludzi;) Jesli jednak okaże sie, ze nie uda nam się zostać rodzicami, to pewnie zracjonalizuję tę sytuację tym, że dobrze sie stało, bo (I szczerze w to wierze) jednak kolejny człowiek na pewno naszej planecie nie pomoże, a i samo życie na niej wobec nieuchronnego kryzysu klimatycznego raczej nie będzie pozytywna perspektywa. Czy moja ideologia bedzie gorsza od ideologii rodzicow, ale też od tych bezdzietnikow, ktorzy z tego powodu na dzieci sie sami nie zdecydowali, tylko dlatego, ze u mnie była to nie przyczyna a postracjonalizacja? Mam nadzieję, że nie:) pozdrawiam ciepło wszystkie bezdzietniczki i rodzicielki z ideologiami, dlaczego żyja tak a nie inaczej! 🙂
Hej! Dzięki za ten głos z nieco innej strony niemacierzyńskiego doświadczenia. Tu zwykle podkreślamy wagę, wartość i sens bezdzietności. Ale pragnienie dziecka – póki jest nadzieja na jego spełnienie – jest tak samo ważne, wartościowe i sensowne. Mam nadzieję, że ci się zrealizować to pragnienie. A jeśli nie – bądź szczęśliwą bezdzietnicą:) Pozdrawiam!
Cześć, jestem mamą dwójki, więc może nie jestem tu mile widziana, ale chciałam napisać, że lubię Twoje wpisy, bo mam wrażenie, że czegoś szukasz. Na pewno zadajesz różne pytania (w tym egzystencjalne), na które dzieciaci nie mają lub nie chcą mieć czasu. Te pytania po urodzeniu dzieci wcale nie znikają. Dla mnie bezdzietność jest ok z każdego powodu. To wybór drogi życiowej, do którego każdy wolny człowiek ma prawo. Za decyzją o dzieciach często rzeczywiście stoi lęk przed śmiercią. Potem okazuje się, że nie tyle co życie wygrywa, ile że wygrywa prosty sens bycia razem, małych chwil. To akurat ja odnalazłam, ale każdy ma inne doświadczenia.
Hej! Nikt nie jest tu niemile widziany! Zdarzały mi się spięcia z rodzicami, ale nigdy dlatego, że są rodzicami:) Raczej chodziło o styl i treść komentarzy, z którymi trudno było mi się pogodzić tu, na blogu dla bezdzietnych. Ale cieszę się, że zaglądają tu rodzice. Rzeczywiście, w swoich postach szukam odpowiedzi – o sens rodzicielstwa, bezdzietności, przyglądam się zmieniającym trendom, próbuję nieśmiało zaglądać w przyszłość. Bardzo to lubię. Po to między innymi prowadzę bloga. Nie jestem psychologiem, nie umiem „psychologizować”, zaglądać w duszę… Raczej ciągnie mnie do filozofii, socjologii, patrzenia bardziej ogólnego, niż szczegółowego. Taka natura:) Wbrew pozorom, pisanie o bezdzietności to świetny pretekst, żeby tak sobie filozoficznie i futurologicznie pobłądzić myślami:) Jeśli komuś to jeszcze sprawia radość – jestem przeszczęśliwa:)
Cieszę się też, gdy rodzice tu wchodzą i piszą o swoich pozytywnych doświadczeniach. Mało tu takich głosów, ale są potrzebne, bo zdaję sobie sprawę, że pisząc o bezdzietności i uciekaniu od dzieci, opisuję świat tylko z jednej strony. Nastawiam się raczej na szukanie pułapek, przekłamań, niebezpieczeństw w oficjalnych macierzyńskich narracjach. Uważam, że taka krytyczna i demistyfikacyjna robota jest potrzebna. Ale zaglądają tu nie tylko bezdzietni. Również ci, którzy wciąż jeszcze się zastanawiają, wahają… Powinni mieć jak najpełniejszy obraz – i rodzicielstwa, i bezdzietności. Głos zadowolonych rodziców jest bardzo cenny.
Dlatego dziękuję za komentarz, serdecznie zapraszam i pozdrawiam!
Bezdzietność jest dla mnie wolnym wyborem. Radością z każdej chwili i każdego dnia spędzonego w zgodzie ze sobą. Możliwością spełnienia własnych marzeń i pragnień. Spokojem. Możliwością spotkania kogoś kto będzie mnie kochał i szanował, komu będę mogła dać miłość i szacunek. Tym, że nie odłożę swojego życia na później.
Witam, bardzo się cieszę że trafiłam na ten blog. Coraz częściej myślę o bezdzietności jako o drodze, którą wyznaczył mi los. Od kilku lat razem z mężem staraliśmy się o dziecko,ale wciąż bezskutecznie. Zadałam sobie pytanie – dlaczego tak usilnie się staramy? Bo co rodzina powie? Co teściowie powiedzą? Bo niewygodne pytania, naciski i nieustanne tłumaczenie się? Szczerze powiedziawszy odpuściłam temat macierzyństwa bo po prostu nie chce mi się tracić czasu ani życia na zastanawianie, co jest nie tak. Teraz podchodzę do tego tematu zupełnie inaczej. Na dzień dzisiejszy jestem szczęśliwa! Mam dobrą pracę,mieszkanie, męża, mam czas na podróże, wyjścia na kolacje i to chcę doceniać przede wszystkim! To co daje mi los. I oczywiście wyobrażam sobie życie bez dzieci. A sformułowania typu „kto ci na starość szklankę wody poda…” A kto może wiedzieć co będzie jutro,za tydzień, za pięć lat, za 40 lat? Życie pisze różne scenariusze, więc chwytamy to co nam daje los, a i tak będzie pięknie. Nie uszczęśliwiajmy siebie i innych na siłę! W moim przypadku, mając dziecko, uszczęśliwiła bym rodzinę i dziadków, ale nie siebie.
Hej! Witaj na Bezdzietniku:) Dzięki za ten wpis. Gratuluje samowiedzy i życzę dużo, dużo szczęścia w życiu! Pozdrawiam:)
Pani Edyto, bardzo dziękuję za świetnie prowadzony blog. Od kilku już dni nie mogę się od niego oderwać. Porusza ważne kwestie, a i komentarze są często bezkonkurencyjne ? Fajnie popatrzeć na świat i życie oczami innych ludzi.
Ja napiszę może coś dziwnego i niespotykanego, ale jako ok. 7-letnia dziewczynka zapytałam swoją Mamę, po co mnie w ogóle urodziła skoro świat jest taki zły… Bawiąc się na dywanie zawsze kątem oka spogladalam na wiadomości, i jak to w takich serwisach informacyjnych głównie mówi się o wojnach, wypadkach, kataklizmach etc.
Dorosłam, wyszłam za mąż, a to pytanie wiele razy do mnie wracało. Nie jest też spowodowane tym, że nie wiem co zrobić ze swoim życiem, po prostu wciąż niezmiennie uważam że życie jest trudne, okrutne i niesprawiedliwie, a piękne bywają tylko chwile – wystarczy mi więc że ja się czasami muszę męczyć na tym świecie…
Najgorsze dla mnie byłoby dokładnie takie samo pytanie mojego dziecka „po co mnie urodzilaś, ja tu nie chcę być”. W końcu niedaleko pada jabłko od jabłoni ?
Mialam dobre i szczęśliwe dzieciństwo, a Rodzice dbali o mnie jak umieli, dlatego uważam, że dzięki tej długiej beztrosce jaką mialam zaszlam w życiu tak daleko i jestem zadowolona ze swoich wyborów, a także osiągnięć.
Lubię swoją niezależność, swobodę i wolność. Jak chcę gotuję obiad, jak nie chcę to nie, tylko ukladam się z ksiażką na kanapie. To samo z praniem, prasowaniem czy sprzątaniem. Niemniej jednak kocham porządek w swoim domu, a przy dzieciach wszelka praca to syzyfowa praca. Dlatego zawsze z wielką ulgą wychodzę od dzieciatych, zmęczonych koleżanek, bo wtedy naocznie widzę, że to nie moja bajka i lubię swoje życie, takim jakim jest.
Kiedyś przeczytalam fajną myśl osoby bezdzietnej: „Nie będę poświęcała swojego życia dla cudzego życia”. Myślę tak samo!
A jeśli komuś przeszkadza moje ciekawe i wygodne życie, to nie mój problem. Każdy ma wybór…
Tak! Nasze życie jest równie wartościowe jak to, które dopiero mogłoby powstać, więc nie widzę sensu w poświęcaniu się na siłę lub „bo tak trzeba/wypada”. Wszyscy mamy prawo dokonywać własnych wyborów, wbrew temu, co próbują nam wbić do głowy politycy.
I ja też się czasem zastanawiam po co w ogóle znalazłam się na tym świecie, skoro dzieje się tu tyle zła i działo się od zawsze. Pewnie powodem było to, że „taka jest kolej rzeczy”. Albo ta upiorna szklanka wody, której ja jakoś nie mam ochoty podawać ze względu na różne zaszłości z dzieciństwa i nie tylko. To tylko dowodzi, że takie powody do posiadania potomstwa nie mają racji bytu.
Pozdrawiam wszystkie Bezdzietnice i Bezdzietników! 🙂
Hej, Fidelio! Trochę późno, ale witam serdecznie na blogu. Dzięki za ciekawe komentarze. Myślę, że już od dawna największą wartość tego bloga stanowią właśnie refleksje i opowieści jego czytelników, dlatego dziękuję, że podzieliłaś się swoją drogą do bezdzietności. Dzięki temu mamy czarno na białym, że ludzie bezdzietni to nie chochoł zrobiony ze stereotypów, ale żywi ludzie z bardzo rożnymi doświadczeniami i odmiennymi „powodami bezdzietności”. Pozdrawiam serdecznie i do zobaczenia pod kolejnymi postami:)
Bardzo dobrze powiedziane, każdy chce żeby jego życie czy wybór znaczyło coś więcej, stad te wszystkie egzaltowane słowa i „dorabiane ideologie” , a wg mnie wszystko jest dużo prostsze, w tym wszystkim chodzi tylko o przetrwanie gatunku. Czym człowiek inteligentniejszy tym więcej ma wątpliwości ,które własnie staja się ideologie i dotyczy to zarówno tych co maja dzieci jak i tych bezdzietnych.
p.s.zaczynam dopiero przygodne z tym blogiem, niestety z powodu narastającej frustracji tym co widzę na godzien.
Hej! Ciekawe spostrzeżenie i myślę, że bardzo prawdziwe – „ideologia” zwykle wyrasta z wątpliwości, z refleksji, z zastanawiania się „po co to wszystko”. Zarówno ta rodzicielska, jak i macierzyńska. Niepokoją mnie ludzie, którzy się nad tym nie zastanawiają. Pozdrawiam i życzę udanej przygodny z blogiem!
Każdy chce żeby jego życie czy wybór znaczyło coś więcej, stad te wszystkie egzaltowane słowa i „dorabiane ideologie” , a wg mnie wszystko jest dużo prostsze, w tym wszystkim chodzi tylko o przetrwanie gatunku. Czym człowiek inteligentniejszy tym więcej ma wątpliwości ,które własnie staja się ideologie i dotyczy to zarówno tych co maja dzieci jak i tych bezdzietnych.
p.s.zaczynam dopiero przygodne z tym blogiem, niestety z powodu narastającej frustracji tym co widzę na godzien.
Ja w takich komentarzach, żeby nie dorabiać ideologii do faktu nieposiadania dziecka, widzę jakiś lęk, nieświadomą obawę, że taka „ideologia” mogłaby zburzyć komuś jego własny obraz świata albo że więcej osób mogłoby zacząć kierować się tą „ideologią”, co też, znowu, byłoby źródłem jakiegoś dysonansu poznawczego. Tak to sobie tłumaczę, co nie zmienia faktu, że stykanie się z takimi komentarzami jest męczące. Dzięki za ten wpis, jakoś tak lżej, gdy wiem, że więcej osób dostrzega ten problem…
Też podzielę się tutaj swoim własnym poczuciem sensu związanym z wyborem bezdzietności. Do tej pory myślałam o niej w kontekście braku potrzeby, braku instynku macierzyńskiego. No właśnie, znowu jakiś „brak”. A ja właśnie nie odczuwam braku, tylko raczej mam poczucie, że to społeczeństwo próbuje mi go wmówić. Podoba mi się więc pomysł, który pojawił się tu w komentarzach, żeby zamienić języku braku na język sensu i sądzę, że jest to jak najbardziej na miejscu.
W moim życiu jest dużo miłości. Kocham swojego partnera życiowego i kocham zwierzęta. Ważne są dla mnie też relacje z innymi ludźmi. Gdybym miała w swoim sercu znaleźć przestrzeń na miłość do dziecka, na bycie mamą, sądzę, że musiałabym coś zabrać z tych innych części. Moje życie jest już pełne. Wiem też, że wiele razy jeszcze usłyszę złośliwe, wszechwiedzące komentarze na temat rzekomego zastępowania sobie dzieci zwierzętami, ale nie zgadzam się z takim punktem widzenia, bo zwierzę nie jest dzieckiem, a dziecko nie jest zwierzęciem.
Mam 30 lat i przez parę najbliższych lat może się coś jeszcze we mnie zmienić, ale wypatruję tej zmiany w sobie już od dawna i jakoś nic nie zmierza w tym kierunku.
Pozdrawiam Autorkę mojego ulubionego bloga i wszystkich, którzy nie odmawiają innym prawa do własnych źródeł sensu 😉
Hej, Lila! Dzięki za wpis i refleksję o bezdzietności! Mam podobne intuicje co do obaw przed „ideologią bezdzietności”. Też myślę, że kryje się za tym lęk przed alternatywną hierarchią wartości, która może zburzyć znany i bezpieczny obraz świata. Wiedząc to, jakoś łatwiej znosić te nieszczęsne komentarze. Pozdrawiam serdecznie i życzę wszystkiego najlepszego!
To ja przekornie napiszę, że w jakiś wywiadzie Maria Peszek stwierdziła, że nie ma dzieci, bo coś tam przeczytała u Houellebecqa. Cały filozoficzny wywód miała na ten temat…
Hej! Trafiłam tu pokrętnymi internetowymi ścieżkami i pozwolę sobie dodać swój głos do dyskusji, choć w grupę docelową bloga nie wpisuję się na pewno, bo nie tylko jestem mamą dwójki, ale też po prostu od zawsze wiedziałam, że dzieci chcę mieć i nawet duże obciążenie opieką nad młodszym rodzeństwem nie zniechęciło mnie do założenia rodziny. Tyle tylko, że nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby dorabiać do tego ideologię. Zaciekawiły mnie więc wymienione przez Ciebie, Edyto, kulturowe skrypty, które nadpisuje się nad posiadaniem dzieci. Wydaje mi się, że w dużej mierze to właśnie one odpowiadają za nieustanne ścieranie się tych dwóch biegunów: dzietności i bezdzietności. No bo jeśli dzietność jest czymś świętym, pięknym, wzniosłym i ludzkości niezbędnym to rezygnowanie z tego musi automatycznie wyrażać coś dokładnie odwrotnego, co należy piętnować. Szczerze mówiąc, osobiście dopiero po pewnym czasie od narodzin Pierworodnego zaczęłam dostrzegać, że rodzicielstwo niesie ze sobą pewną wartość, inną niż przekazanie genów, cieszenie oczu małym puchatym bobaskiem czy zaspokojenie swojej egoistycznej potrzeby bycia dla kogoś ważnym (tak, uważam, że decydowanie się na dzieci jest wyrazem egoizmu). Przyznam, że nic innego w moim życiu do tej pory (mam lat 30, pierwszy syn skończy niedługo 5, drugi 2) nie zmusiło mnie tak bardzo do zastanowienia się nad sobą, pracy nad charakterem, docenienia swojej wartości jako człowieka (nie z racji powołania na świat potomka tylko dlatego, że droga samorozwoju zainicjowanego przez dość wymagające dziecko doprowadziła mnie do tego punktu, w którym każdy człowiek przedstawia dla mnie wartość z samego tylko faktu istnienia i bycia takim, jakim jest), zadbania o siebie i docierania do siebie i swoich potrzeb. Słowem: macierzyństwo dało mi dużo dobrego. Nie chcę tutaj snuć lukrowanych wizji, bo to wciąż jest kawał trudnej, pełnej wyzwań i wyrzeczeń, ale jednocześnie pięknej, satysfakcjonującej i wzruszającej drogi. I możliwość dawania bez oczekiwania niczego w zamian, bo tak postrzegam rodzicielstwo. Nie jako transakcję wiązaną i zabezpieczenie na starość (swoją drogą to dość obrzydliwe myślenie) a właśnie czysty dar: daję Ci życie a Ty zrób z nim, co zechcesz. Wielu pisze o rodzicielstwie w kategoriach poświęcenia się i umartwiania, za które zapłata jest zbyt skąpa. Ale większość rozwijających nas rzeczy wymaga poświęcenia i rodzi się w bólu, jeśli więc przyjmiemy, że wychowywanie dzieci może być pewnego rodzaju powołaniem i drogą rozwoju to wtedy również na trudności można popatrzeć z innej perspektywy. Odbiegam trochę od tematu wpisu, ale mnogość wątków w komentarzach, które przeczytałam z zainteresowaniem, skłoniła mnie do podzielenia się takimi refleksjami z „drugiej strony barykady”. Nadal nie oznacza to, że próbuje wywyższać swój wybór drogi życiowej nad inne czy uwznioślić zwyczajne w gruncie rzeczy zjawisko, tylko zauważam, że w rodzicielstwie człowiek także może realizować swój potencjał, tylko w nieco innym zakresie. Myślę, że świadome rodzicielstwo skłania do tego, aby i resztę życia przeżywać świadomie, w uważności na siebie, partnera, dzieci i resztę świata. Zmusza do zastanowienia się nad swoimi wartościami – skoro chcę je przekazać dalej, muszę wiedzieć, dlaczego tak naprawdę coś jest dla mnie ważne. Ja obu moich synów, podobnie jak męża, postrzegam, jako wielki dar (choć synowie poczęli się błyskawicznie i z wielkiej miłości), właśnie dzięki temu, że codziennie uczą mnie tolerancji, zmuszają do patrzenia na świat z innej perspektywy i wyzwalają ciekawość drugiego człowieka. Pozdrawiam ciepło wszystkich bezdzietnych i dziwnych, róbmy swoje, żeby ten świat był dobrym miejscem do życia.
Miało być bezdzietnych i dzietnych a nie dziwnych ?
Ze wszystkich rzeczy,najwięcej ideologii dorabia się do wojen i macierzyństwa 🙂 Rodzenie dzieci nie jest niczym innym,jak prostym przedłużaniem gatunku.Dorabianie ideologii do czegokolwiek zawsze przypomina mi podziwianie obrazu,na którym jest tylko kilka maźnięć,i zastanawianie się,co malarz chciał przez to powiedzieć…