Jutro startuje Europejski Kongres Kobiet. Relacje (z) Pogranicza! Organizatorzy poprosili mnie, bym zabrała głos w panelu zatytułowanym „Europa rodzin”. Rozmyślając nad swoim wystąpieniem, napisałam posta, bo najlepiej ćwiczyć szare komórki, stukając w klawiaturę:)
Kto czytał Zimę Muminków, ten wie, że rodzinę od czasu do czasu trzeba przewietrzyć. Dziś dzięki staraniom Jarosława Kaczyńskiego dowiadujemy się, że definicję rodziny też warto regularnie wietrzyć. Prezes, rozmyślając o intymnych konfiguracjach Polaków, zapomniał otworzyć okno, nie zrobił przeciągu, i proszę, co się stało! Wyrzucił poza nawias rodziny połowę społeczeństwa, w tym siebie i swoją narowistą bratanicę. Gdyby uchylił okno i wyjrzał na Nowogrodzką, miałby szansę przekonać się, że nazywając „rodziną” kobietę i mężczyznę pozostających w nierozerwalnym związku oraz ich dzieci, krzywdzi olbrzymią rzeszę swoich współobywateli. A przynajmniej na własne oczy zobaczyłby tych, których bezpardonowo wykopał ze wspólnoty.
Wspólny adres i rachunek za pampersy
Współczesna rodzina wymyka się klasycznym definicjom. Zdaniem socjologów i antropologów, na przykład Georga P. Murdocka, aby zasłużyć na to szlachetne miano, musimy razem mieszkać, uprawiać akceptowalny społecznie seks, wychowywać dzieci i płacić rachunki. Nie brzmi zbyt porywająco, prawda?! Ani słowa o miłości, bliskości, zaufaniu, intymności czy wzajemnej trosce. W supermarkecie z definicjami znajdziemy i inne formułki, takie z filozoficzną, teologiczną lub psychologiczną metką, dostrzegające w rodzinie coś więcej niż tylko wspólny adres, wymianę płynów fizjologicznych i faktury za pampersy, na przykład więź, ofiarność, a nawet miłość, wszystkie jednak kręcą się wokół prokreacji. W końcu rodzina jest od rodzenia! Ocierać pot z rozpalonego czoła może byle znajomy, który akurat zaplącze się w okolice naszego łóżka, albo inna „alternatywa paralelna dla małżonka”.
Oczywiście definicje socjologiczne nie są po to, żeby nam robić dobrze. Wprost przeciwnie! To my, wbiwszy je sobie do głowy, mamy wprawnie i bez szemrania zadowalać władzę i społeczeństwo. A ono – wiadomo! – żąda od nas dopływu nowych członków. I wagin, rzecz jasna. To dlatego pan Ziutek spod ósemki, jako reprezentant wspólnoty, tak żywo interesuje się zawartością mojej macicy, doktor Kowalski mianuje się adwokatem wszystkich niewykorzystanych jajeczek i zagrożonych podwiązaniem jajowodów, a pani Krysia z Wiejskiej opluwa środowiska LGBT+. Zaglądają w intymne zakamarki naszych ciał i dusz, mniej lub bardziej bezczelnie, przekonani, że działają w interesie publicznym. Bronią rodziny i społeczeństwa, czyli spoks! Nawet jeśli plują, szczują i wykluczają, to wyłącznie pro publico bono.
Jak zdefiniować „interes społeczny”
Rzecz się komplikuje, gdy zaczynamy przyglądać się temu mitycznemu interesowi społecznemu. Jeśli zdefiniujemy go w sposób zachowawczy, nieuwzględniający rewolucyjnych zmian zachodzących w świecie, uznamy, że w interesie społecznym leży wzrost demograficzny. W końcu to on determinuje wzrost gospodarczy, zapewnia nam ręce do pracy, stabilny system emerytalny i homogeniczne społeczeństwo nieuzależnione od usług imigrantów, a zatem niezagrożone niepokojami. Większość ludzi tak właśnie postrzega interes wspólnoty, bo tak postrzegali go nasi ojcowie i dziadowie (choć niekoniecznie matki i babki, ale o tym później). A przecież, skoro zmienia się wszystko wokół nas, w tym rownież społeczeństwo i rodzina, skoro docieramy do „granic wzrostu”, zmianie musi ulec też nasze rozumienie interesu społecznego. To niemożliwe, by w przeobrażonych realiach demograficznych, społecznych i gospodarczych pozostawał wciąż taki sam! Wyobraźcie sobie wysoko rozwiniętą społeczność inteligentnych ryb (a co!) zamieszkującą jakieś przytulne jeziorko. Rybki-mądrale od wieków oczyszczają i filtrują wodę, bo tak zdefiniowały swój rybi interes. I nagle wody zaczyna ubywać, jest jej coraz mniej i mniej, a one nadal debatują o najskuteczniejszych filtrach, zamiast zastanawiać się, jak ocalić siebie i jezioro. Marcin Popkiewicz w książce „Świat na rozdrożu” zauważa:
(…) mamy tendencję do wyobrażania sobie przyszłości na wzór teraźniejszości. Uważamy, że świat za kilkadziesiąt lat będzie podobny do tego, który znamy. To nieodłączna cecha ludzkiej natury. Stanowi jednocześnie ogromny balast w punkcie zwrotnym historii, a także hamulec powstrzymujący nas przed dokonywaniem zmian.
Nie bądźmy jak te niemądre rybki. Dyskutując o tak ważnych sprawach, jak nasza przyszłość, bezpieczeństwo ekonomiczne czy starzenie się społeczeństwa, zdobądźmy się na wysiłek zmiany perspektywy. Tylko wtedy te nasze dyskusje będą miały sens!
Cudu demograficznego nie będzie!
Jak to zrobić? Przede wszystkim powinniśmy pożegnać się z nadzieją na demograficzny cud – na to wytęsknione i absolutyzowane 2,1. Żadnej zastępowalności pokoleń nie będzie. To przeszłość! Od ćwierćwiecza, czyli od momentu gdy wskaźnik dzietności dał głębokiego nura, kolejne rządy próbują go wyłowić z dna, ale ich działania są rozpaczliwie nieskuteczne. Ani becikowe, ani kosiniakowe, ani żłobkowe, ani 500+ nie zrewolucjonizowały naszej demografii. I nie zrewolucjonizują. Tak się dzieje na całym świecie – wraz ze wzrostem zamożności społeczeństw spada ich dzietność. Ludzie wolą mieć dwoje dzieci, ale wychuchanych, niż pięcioro chowanych aby-aby. Kobiety wolą mieć jedno dziecko i kosmos możliwości niż order wielodzietnej matki i pozłacaną klatkę „domowego ogniska”. I mają do tego prawo!
W nieskuteczne programy demograficzne pompujemy olbrzymie sumy, które są beztrosko przejadane. Tu i teraz, bez cienia troski o przyszłość. Oczywiście, państwowe wsparcie dla rodzin, a zwłaszcza dla dźwigających większe ciężary matek, jest niezbędne, ale ZUS-u nie uratuje. Wiedząc, że Polacy starzeją się na potęgę, powinniśmy porzucić mrzonki o „tradycyjnej rodzinie”, która wyciągnie nas z kłopotów, i już dziś pracować w pocie czoła nad nowymi rozwiązaniami – tworzyć sieci wsparcia, inwestować w zawody opiekuńcze, otwierać ośrodki dziennej i długoterminowej opieki, inwestować w geriatrię, wymyślać nowy system emerytalny, otwierać granice dla imigrantów i zastanawiać się, jak ich integrować… Gdybym wiedziała, że państwo w ten sposób spożytkuje moje podatki, przyklasnęłabym nawet bykowemu, ale nie mam złudzeń. Dalej będzie je trwonić na wspieranie bezsensownych strategii i modlić się o cud. Zaklinanie demografii jest tak samo skuteczne jak zaklinanie deszczu, niestety, daje polityczne profity, dlatego podejrzewam, że za jakieś 10-20 lat znajdziemy się w sytuacji głupiutkich rybek, umierających na dnie wyschniętego jeziora i wciąż plotących androny o filtrach, które już nikomu nie są potrzebne.
Na styku demografii i etyki
Pompowanie podatków w przyrost naturalny jest nie tylko nieefektywne, ale przede wszystkim etycznie wątpliwe. Gdy Ziemia i jej zasoby się kurczą, a populacja ludzi rozrasta, należałoby zweryfikować tezę o społecznej wartości rozmnażania (pisałam o tym tutaj). Współczesny świat wymaga od nas powściągliwości, również powściągliwości prokreacyjnej, i dotyczy to zarówno mieszkańców Afryki czy Azji, jak i Europy, bo użytkujemy tę samą planetę. Ba! Europejczycy do spółki z Amerykanami robią to bardziej zachłannie niż inni mieszkańcy świata. Niestety, to, co globalne, regularnie przegrywa z tym, co narodowe. Niszczymy, śmiecimy i zużywamy globalnie, ale – cwaniaczki! – rozmnażać chcielibyśmy się w interesie lokalnym. Niech się sterylizują i podwiązują inni – mówimy – a my tutaj zadbamy o wysokie wskaźniki demograficzne, bo nas jest za mało i mamy dziurę w budżetowej skarpecie. A tak w ogóle to jesteśmy „białą rasą”, więc z drogi śledzie, bo król jedzie! Szczerze wątpię, by taka postawa w czymkolwiek nam pomogła. Myśląc w ten sposób, nie ocalimy ani budżetu, ani planety, możemy jedynie stworzyć jakiś nowy, upiory rodzaj kolonializmu – kolonializm antykoncepcyjny. Akurat w kolonialne klocki „biała rasa” potrafi jak żadna inna…
Jak zmierzyć wartość obywatela?
A zatem rozmnażanie, które leży u podstaw wszystkich dotychczasowych definicji rodziny, we współczesnym świecie staje się coraz bardziej problematyczne. W dodatku jego akcentowanie daje wygodny pretekst do wykluczenia ze społeczności rodzin olbrzymiej rzeszy ludzi: osób niepłodnych i bezpłodnych, bezdzietnych z wyboru i wyrzekających się rodzicielstwa, a w końcu – last but not least– nieheteronormatywnych, którym odbiera się prawo do rozmnażania. Jak twierdzą socjologowie, to w przybliżeniu 30% społeczeństwa! Czyżby ci wszyscy ludzie byli pasożytami żerującymi na „normalnych rodzinach”? Owszem, jeżeli uznamy, że wartość obywatela mierzy się wyłącznie ilością dzieci, jakie udało mu się powołać na świat. Tak uważa na przykład konserwatywny publicysta Tomasz Terlikowski, ale postulując wysokie kary finansowe dla bezdzietnych, zaznacza asekurancko, że jego postulat nie dotyczy tych, którzy dzieci mieć nie mogą, oraz tych, którzy dla dobra wspólnoty rezygnują z małżeństwa i poświęcają się pracy na jej rzecz. A więc bingo! Można nie mieć dzieci i być wartościowym społecznie! Skoro taki przywilej mają księża i zakonnicy, a nawet jeden „szeregowy poseł”, czemu odbierać go lekarkom, inżynierom czy nauczycielkom? Podejrzewam, że kluczem do rozwiązania tej logicznej zagadki jest słowo „poświęcenie”. Według redaktora Terlikowskiego społeczeństwo żąda od nas nie tyle dzieci, co ofiary. Mamy złożyć na ołtarzu wspólnoty to, co dla nas najcenniejsze – ciało i geny, a jeśli tego poskąpimy, powinniśmy poświęcić przynajmniej swoją wolność osobistą, marzenia i poczucie osobistego spełnienia. W zamian dostaniemy certyfikat normalności i głodową emeryturę.
Dar nieodwzajemniony
Nie dajmy się zwariować! Wszyscy pracujemy na rzecz wspólnoty – płacimy podatki, prowadzimy firmy, uczymy dzieci, opiekujemy się rodzicami, dbamy o otoczenie, adoptujemy bezdomne zwierzęta, organizujemy akcje społeczne, pomagamy sąsiadom… Inwestujemy w społeczeństwo swój czas i pieniądze, umiejętności i talenty, zapał i empatię, i mamy prawo oczekiwać, że będzie to dar odwzajemniony. Niestety, dzisiejsza Polska odwzajemnia wyłącznie dar rodzicielstwa, inne lekceważy. Gdy na dokładkę z ust władzy słyszę, że wraz z mężem nie tworzę „prawdziwej rodziny”, spodziewam się najgorszego: podwyżki podatków, lekceważenia moich potrzeb, zinstytucjonalizowanej pogardy, a nawet ograniczenia praw i swobód. W końcu władza nie po to definiuje rodzinę, żeby obywatel robił, co mu się żywnie podoba! Za definicją idą zwykle ustawy, rozporządzenia, obostrzenia i przywileje. A przede wszystkim – pieniądze. Jaki będzie efekt tej politycznej zabawy formułkami, nietrudno przewidzieć. Już teraz jako bezdzietna czuję się wyproszona ze wspólnoty – powinnam na nią łożyć, ale nie mogę niczego oczekiwać. Wykluczana i piętnowana, karana finansowo i ograbiana z podatków mam całkiem spore szanse zobojętnieć na los zbiorowości, a nawet przyjąć wobec niej wrogą postawę. Wtedy rzeczywiście będę wrzodem na dupie społeczeństwa!
„Tradycyjna rodzina”, czyli jaka?
Inna sprawa, że „tradycyjna rodzina”, o którą upomina się poseł Kaczyński, z definicji podszyta jest nierównością i przemocą. W XIX-wiecznej rodzinie kobiety nie miały praw majątkowych ani ochrony prawnej, nie mogły uczyć się ani pracować, nie przysługiwały im też żadne zabezpieczenia socjalne. We wszystkim podlegały swemu panu – małżonkowi. Mogły być bite, gwałcone, zdradzane i wykorzystywane do niewolniczej pracy. Równie beznadziejny był los dzieci nagminnie zmuszanych do pracy ponad siły i traktowanych jak ojcowska własność (ciekawie i wyczerpująco rozprawia o tym Nishka). Wszystko w świetle prawa i ku chwale rodziny, oczywiście. Jak mówi dr hab. Mikołaj Pawlak w wywiadzie dla „Polityki”:
Wielu obrońców, a zwłaszcza obrończyń tradycyjnej rodziny zapomina, że może dziś walczyć o tradycję i swoją wizję normalności tylko dlatego, że ruchy progresywne zredefiniowały i unieważniły stare rozumienie normalnej rodziny.
Wietrzenie definicji
Dlatego dziś potrzebujemy zupełnie nowej, przewietrzonej definicji rodziny. Definicji na miarę naszych czasów. Takiej, która odpowie na wyzwania teraźniejszości i zapuści żurawia w daleką przyszłość. Niewykluczającej i nieopartej na przymusie rozmnażania. Akcentującej, zamiast prokreacji, intymną więź, współpracę, wzajemną opiekę i wolę bycia razem. W takich rodzinach, niehierarchicznych, ufundowanych na miłości, szacunku i zaufaniu, choć niekoniecznie na urzędowych świstkach, żyje dziś mnóstwo ludzi. Mieszkają razem lub nie, uprawiają seks albo rezygnują z niego, zwykle mają dzieci, ale czasami nie mogą lub nie chcą ich mieć, zamiast wspólnego portfela łączy ich wspólna pasja albo wspólne łóżko, czasami trwają w nierozerwalnym związku, innym razem tworzą fantazyjny patchwork. Tak opisana rodzina być może nie nadaje się do politycznych rozgrywek, nikomu nie powiększy słupków, ale jest prawdziwa i znacznie skuteczniej odpowiada na wyzwania współczesności. Żyjemy w niespokojnych czasach. Gdy rozmaite katastrofy zaczną pukać do naszych drzwi, gdy zabraknie wody, ropy i gwarantowanych świadczeń emerytalnych, gdy staniemy wobec wyzwań, których dziś nie umiemy sobie nawet wyobrazić, bardziej niż „tradycyjnej rodziny” będziemy potrzebowali silnych więzi społecznych, wzajemnego zaufania i szerokiej sieci wsparcia. Wykluczanie i piętnowanie połowy społeczeństwa odbiera nam szansę na bezpieczną przyszłość.
Na zakończenie
Jak widać, współczesne rodziny mają w głębokim poważaniu definicję zarówno pana Murdocka, jak i pana Kaczyńskiego. Jakby uparły się robić im na złość. Czyżby zagrała w nich dziecięca przekora? Oczywiście nie o przekorę tu chodzi, ale o ZMIANĘ. W płynnej rzeczywistości raz na zawsze może być zdefiniowana prędkość światła. To, co społeczne, musi się zmieniać, bo zmienia się społeczeństwo. Dlatego nie mówmy o kryzysie rodziny, ale o jej nieustającym rozwoju. Konserwatyści z takiego wniosku powinni się ucieszyć…
Wiem.
Nie ucieszą się.
Bo nie o rodzinę im chodzi, ale o władzę.
Jak zwykle.
Jeżeli chcecie poczytać o scenariuszach przyszłości, polecam „Świat na rozdrożu” Marcina Popkiewicza. Mocne, świetnie udokumentowane i bardzo, bardzo dobre.
Zdjęcia: Depositphotos.com, rysunek 1: Kasia Drewek-Wojtasik
30 komentarzy
Świetny i potrzebny artykuł 🙂 trzeba go udostępniać ile się da 🙂
Bardzo dziękuję:)
Miłe Panie, mój wpis odnoszę nie do tego artykułu ale do całości bloga. Z chęcią włączę się w dyskusję. To będą takie rozmyślania ojca / mężczyzny wywołane potrzebą minimalnego zbliżenia się do parytetu, ponieważ blog niniejszy jest dość sfeminizowany.
Na początku „troszku” się przedstawię. Jestem TATĄ NA CAŁY ETAT – jeśli zewsząd słyszę o MAMACH NA CAŁY ETAT – to dlaczego nie tata?
Tak, tak. Są na tym świecie i nawet w naszym ciemiężonym kraju ojcowie, którzy potrafią włączyć pralkę i generalnie znają wychowanie dzieci od podszewki tzn. od karmienia mlekiem matki i tzw. mlekiem następnym (złoty medal dla kogoś kto tę nazwę wymyślił), przewijania, różnicy pomiędzy pieluchami pampers a pieluchami dada, przez gotowanie zupek, chodzenie na dzień mamy, dzień babci i każdy inny dzień w przedszkolu/szkole aż do wizyt na SOR, spania na łóżku polowym w szpitalu i samodzielnego nastawiania zwichniętych stawów itp. Czyli, krótko mówiąc, mam dzieci, i mam za sobą pewne doświadczenie.
A. Na początku powiem co mnie wkurza, niezmiernie wkurza i jeszcze bardziej wkurza:
1. wszystkie te opowieści o kupkach, pupkach, zupkach, kremikach, zdrobniałe słówka, zaglądnie do wózka połączone zawsze, nie wiedzieć czemu, z cmokaniem itd.
2. matrylologia młodych rodziców, szczególnie młodych mam. Jakie to wychowanie jest trudne a jakie to macierzyństwo piękne itd.,
3. dyktatura przemysłu dziecięcego – to jest lepsze od tamtego a tamto od jeszcze innego itd. – czyli poddawanie się rodziców młodych praniu mózgu bez żadnej refleksji,
4. najróżniejsze dni w przedszkolu, występy, rozmowy z rozpływającymi się nad talentem rodzicami, dziadkami, sąsiadkami, przyjaciółkami itd.,
5. filmowanie i przesyłanie czym się da, każdego ruchy dziecka, jego ziewnięcia, mrugnięcia powieką itd.,
6. wciskania mi, że muszę akceptować hałasujące wokół mnie niegrzeczne, wychowywane bezstresowo dzieci, zwane 30 lat temu nieznośnymi bachorami,
7. zmuszanie mnie do akceptacji, nienawistnych spojrzeń, gdy mówię, że karmienie dzieci piersią w miejscach publicznych jest po prostu obrzydliwe,
Powyższym chyba udowadniam, że rozterki tzw. Bezdzietnych są mi bliskie.
B. Za to zupełnie neutralnie są dla mnie codzienne obowiązki rodzica. Jeśli mam dziecko to, nawet gdy padam na twarz, mam obowiązek wykrzesania sił i aby zadbać dbania o dziecko. Nie mam za to żadnego obowiązku wylewania na FB wszelkich żali jak to ja jestem zmęczony tym wychowywaniem itd. Czy kogoś to rzeczywiście obchodzi?
C. a na koniec co lubię. Lubię mieć święty spokój, lubię nie mieć obowiązków, lubię siedzieć z rana z kawą, lubię z wieczora, z ranka i nocką popatrzeć na niebo, a w ciągu dnia lubię poleżeć w ogrodzie. Wydaje mi się, że i w tym jestem podobny do Bezdzietnych
Krótko mówiąc chyba nie ma wielkich różnic pomiędzy mną a bohaterami tego bloga. A że ja niewiele różnię się od przeciętnego rodzica, dedukuję, że przeciętny Bezdzietny nie różni się wiele od przeciętnego Dzietnego.
Stąd też wnioskuję, że pojawiające się nerwy są niepotrzebne. To były takie wolne dywagacje ojca, mężczyzny wywołane chęcią minimalnego zbliżenia się do parytetu, ponieważ blog niniejszy jest dość sfeminizowany.
A teraz kilka bardziej poważnych pytań do Pani Autor:
– czemu służy ten blog – oprócz oczywiście wolnej wymiany myśli. Wzajemne przekonywanie się jakie rozwiązanie jest lepsze wydaje mi się bezcelowe.
– czy zasadne jest tak nachalne używanie słowa BEZDZIETNY?
– czy być może w sposób niezamierzony Pani Autor stygmatyzuje siebie i swoich bohaterów? To mniej więcej tak, gdyby człowiek bez włosów na głowie wyszedł na ulicę i krzyczał: „Wy jesteście WŁOSIAŚCI a My jesteśmy BEZWŁOŚIAŚCI i nie damy się terroryzować widokiem witryn zakładów fryzjerskich”. I to nawet gdybym sam z własnej woli „ogolił się na pałę”, udowadniając wszem i wobec, że łysina pozwala mi mieć większą kolekcję czapek. Troszkę w ten sposób odebrałem tę opowieści o rozkoszach chodzenia po ogrodzie w piżamie. Jak gdyby dla mnie ta przyjemność była niedostępna.
Mimo to patrzę na ten blog z nadzieję, ponieważ to co mogłoby być a być może jest, bardzo wartościowego w tym blogu, to wsparcie dla tych BEZDZIETNYCH, dla których brak potomstwa nie jest wyborem a koniecznością. Ja takiej oceny nie umiem wydać.
I tu stawiam moje ostatnie, najważniejsze pytanie do Pani Autor. CZY RZECZYWIŚCIE TAKI SCHEMAT, TAKIE TEZY I TAKIE TREŚCI W BLOGU TWORZĄ TĘ NIEZWYKLE POTRZEBNĄ PRZESTRZEĆ WSPARCIA?
Jeśli tak nie jest, to cały ten blog, wylane myśli, wystukane litery, to nic innego niż promocja jednej osoby, która sprytnie znalazła dla siebie „niszę” i ją do cna wykorzysta. W pierwszej kolejności promując książkę, do której można skierować te same pytania jakie zadałem o blogu.
Zapraszam do refleksji.
Szanowny Panie,
Nie są to wprawdzie pytania do mnie, gdyż nie ja jestem autorem Bezdzietnika i w żadnym razie nie występuję tu jako adwokat kogokolwiek, w dodatku jestem facetem i zwrot „Miłe Panie” także nie jest zbyt adekwatny (przede wszystkim nie jestem miły :), to jednak pozwolę sobie w ramach – otwartej przecież – dyskusji napisać kilka słów od siebie (jako czytelnika owego blogu).
Otóż proszę Pana, to jest oczywistość, że „…przeciętny Bezdzietny niewiele się różni od przeciętnego Dzietnego.”. Wszyscy wszak jesteśmy ludźmi i nic co ludzkie nie jest nam obce, a każdy z nas układa swoje życie po swojemu i swoje własne przyjemności, bądź smutki, zeń czerpie.
Natomiast w moim subiektywnym odczuciu niniejszy blog służy m.in. ludziom takim jak ja. Lubię po prostu go czytać i jest on dla mnie interesujący. W dodatku czerpię z niego coś w rodzaju pozytywnej energii. No i nie oszukujmy się, Szanowny Panie, jesteśmy przecież dorosłymi ludźmi i tego typu pytanie „czemu służy ten blog?” stawiają zazwyczaj ludzie, którzy już mają gotową, własną odpowiedź. Równie dobrze można je zadać gdziekolwiek indziej np. na jakimkolwiek blogu religijnym i odpowiedź będzie zawsze taka sama: „aby przybliżyć ludziom boga/wiarę”. Na blogu dla rodziców odpowiedź zabrzmi w stylu: „aby podzielić się doświadczeniami rodzicielstwa”. A z kolei na blogu strażackim: „aby wzmocnić w społeczeństwie świadomość ochrony ppoż”.
Całym sensem istnienia każdego blogu są ludzie, którzy z własnej woli go czytają, interesują się nim i czasem zostawią komentarz (jak ja tutaj).
Skoro jest jakaś tam grupa osób, które zaglądają na Bezdzietnika, to znaczy, że blog ten ma sens i SŁUŻY właśnie tym ludziom. Chyba proste…
Powyższe może też w jakimś stopniu odpowiadać na Pana ostatnie pytanie (chociaż jest ono bardzo subiektywne) odnoszące się do schematu i treści zawartych na Bezdzietniku. Wnioski potrafi Pan przecież wyciągnąć.
Ponadto, czy na prawdę dostrzega Pan tutaj jakiekolwiek oznaki sugerujące, że ludzie tu zaglądający nie mają własnych rozumów i nie potrafią odróżnić marketingu od treści o charakterze społecznym? Chyba rozumie Pan co mam na myśli?
„…Mimo to patrzę na ten blog z nadzieję, ponieważ to co mogłoby być a być może jest, bardzo wartościowego w tym blogu…” – hahaha, no proszę Pana! Dopiero co wyrzucił Pan, że blog jest sfeminizowany, a tu proszę, takie kwiatki… 🙂 A jak ma nie być sfeminizowany, gdy wpada tu samiec i z miejsca ma nadzieję i sugeruje, aby blog pełnił taką czy inną misję i poruszał takie to, a takie tematy? 🙂
Myślę, że to już chyba wyłącznie w gestii Pani Autorki jaką wartościową tematykę będzie tu nam prezentować. Mam osobistą nadzieję, że jednak będzie mało podatna na próby zewnętrznego szufladkowania i nastawiania blogu na „właściwe tory” tudzież „słuszne idee”. Mi osobiście ten blog podoba się taki jaki jest. Na zasadzie dla każdego coś miłego …i interesującego. Pozdrawiam.
PS
Ze względu, iż komentarz Pana Andrzeja skierowany jest w pierwszej kolejności do Pani Autorki, sugeruję ze swej strony, aby mój komentarz umieściła Pani już po swoim, ponieważ to właśnie Pani należy się pierwszeństwo odpowiedzi.
Odpowiedzieliśmy niemal jednocześnie:) Dziękuję, panie Michale!
Podziwiam ludzi umiejących wyrazić idealnie to samo, co sam myślę, ale bez użycia wyrazów uznawanych za obelżywe. Dałbym +1.
Zgadzam się z panem w 100%. Pozdrowienia!
” Ci, którzy tu zaglądają, doskonale wiedzą czemu on służy.” – dokładnie, tak jak pokój przychodź wychodź w Harrym Potterze. Każdy w tych samych treściach znajdzie trochę inne znaczenie. Ja tylko mogę opowiedzieź tu swoje krótkie rozważania.
Mam obecnie 23 lata. Od małego nigdy nie lubiłam niemowlaków, a potem wizja ciąży i porodu była dla mnie najgorszym co mogłoby mi się przytrafić (tokofobia jak się patrzy). Niemowlaki i ciążowe brzuszki… na sam widok mnie mdli i przechodzą mnie ciarki. Dzieci nieco starsze są dla mnie niesamowicie irytujące. Resztę oczywistych powodów typu niezależność pominę.
Od kilku lat myśląc o swojej przyszłości czułam strach. Tak, pomimo teoretycznie bardzo dobrych perspektyw ze względu na edukację – czułam strach. Bałam się że będę długo z chłopakiem, potem narzeczonym, w końcu finalnie się rozstaniemy (co bym bardzo ciężko przeżywała, bo ja kocham to całym sercem), ze względu na to że on chciałby mieć dzieci, a ja nigdy w życiu! Patrząc w przyszłość widziałam utratę tego jedynego i rodzinę która ciągle naciska i naciska. Zostałabym sama, może bym żałowała długie lata. Z drugiej strony – jeśli zostałabym z nim i jakimś cudem nie popełniła sobie ani płodowi niczego – byłabym wzięźniem mojego życia. Wszyscy są w tym scenariuszu szczęśliwi. Wszyscy, tylko nie ja. Żałowałabym zmarnowania najlepszy lat mojego życia (i nie tylko), ze zniszczonym ciałem i psychiką.
Lecz jakiś rok temu – znalazłam sobie chłopaka, który jest moim ideałem i który myślał schematem nieświadomego wyboru (dzieci? kiedyśtam tak). Uświadomiłam mu że to jest WYBÓR. Stwierdził że faktycznie, nie do końca z tych powodów co ja – on też nigdy nie chce mieć dzieci. Moje marzenie się spełnia <3 Rodzina już przywykła do tego że dzieci nie toleruję i od prawie 20 lat mówię im stanowczo NIE.
Bloga odkryłam w te wakacje i to jak niesamowitą ulgę mi to przyniosło – wiem tylko ja. Świadomość że są tacy ludzie, którzy chcą też być bezdzietni, małe tego – robią to! I niczego nie żałują! Jest to dla mnie utwierdzenie mnie że nie robię niczego złego, że moja decyzja też jest dobra, że można tak żyć i być w pełni szczęśliwym.
Pytania typu po co ten blog można sobie wsadzić. Po co ludzie biegają maratony? Przecież mogą podjechać samochodem.
„Po co ludzie biegają maratony? Przecież mogą podjechać samochodem.”
10/10 za to porównanie 🙂
Powinno trafić nawet do najbardziej opornych
Panie Andrzeju, doceniam to, że zechciał się pan podzielić tutaj swoimi przemyśleniami. Nie zamierzam jednak tłumaczyć panu, „czemu ma służyć ten blog”. Ci, którzy tu zaglądają, doskonale wiedzą czemu on służy. Jeśli pan tego nie wie, to znaczy, że ten blog nie jest dla pana. I tyle. Jeśli jednak jest pan zaintrygowany moim blogiem, zapraszam do poczytania postów i komentarzy. Tam znajdzie pan odpowiedzi na swoje pytania. O tym, dlaczego potrzebny jest taki blog, pisałam już wielokrotnie. Na pewno nie po to, by kogokolwiek do bezdzietności przekonywać. Nigdzie nie znajdzie pan tu nawoływania do tego, by ludzie nie mieli dzieci. Nie twierdzę też, że bezdzietność jest lepsza od macierzyństwa – to byłby absurd. Ona jest lepsza dla mnie. Pan wybrał ojcostwo, bo ono jest dla pana lepsze. I już. Czy to naprawdę takie dziwne, że jest sobie społeczność ludzi o podobnych poglądach i życiorysach, i chce się spotkać (choćby wirtualnie), poczytać i pogadać? Czy na blogach rodzicielskich też zadaje pan pytanie: „Czemu to ma służyć”. To pytanie – mam nadzieję, że zdaje sobie pan z tego sprawę – podszyte jest nietolerancją. Ustawia odpowiadającego na obronnej pozycji, a ja nie zamierzam bronić mojego bloga, bo nie wymaga on obrony. Sugestie o sprytny marketing pozostawię bez komentarza. Pozdrawiam!
Brawa za samokontrolę!
Jestem jedna z czytelniczek tego bloga, Osoba bezdzietna z wyboru. Bardzo dlugo szukalam strony w internecie, ktora jest przyjazna bezdzietnym. W koncu znalazlam i jestem przeszczesliwa. Przeczytalam Pani ksiazke i wskaznik endorfin podniosl sie jeszcze wyzej. Bardzo za nia dziekuje, Po raz kolejny w moim zyciu potwierdzilam slusznosc mojej decyzji. I jeszcze jedno slowko do osob, ktore twierdza, ze bezdzietny nie ma prawa wypowiadac sie na temat dzieci, bo ich nie posiada. Odpowiadam ; mam na ten temat bardzo duzo do powiedzenia, bo sama bylam dzieckiem i mialam mozliwosc od podszewki przezyc i obserwowac „raj” moich rodzicow i zaprzyjaznionych rodzin. Teraz obserwuje to nadal juz z dystansu osoby doroslej. Nikt mnie do tego szczescia nie przekona.
Dziękuję, Pani Aneto, za ten wpis! Bardzo się cieszę, że to, co robię, jest komuś potrzebne. Łatwiej mi wtedy puszczać mimo uszu i oczu teksty w stylu „czemu ma służyć ten blog”? Po tylu wirtualnych i realnych rozmowach z osobami bezdzietnymi wiem, że takie miejsce jest bardzo potrzebne. Nie tylko blog. Właśnie wróciłam z Europejskiego Kongresu Kobiet. Wśród znakomitych panelistek, m.in. Danuty Hubner, Ewy Wanat, Magdy Krzyżanowskiej-Mierzewskiej, Krystyny Boczkowskiej, Anny Strzałkowskiej, znalazł się Bezdzietnik, czyli ja:) Mówiłam o perspektywie kobiety bezdzietnej. I to jest niesamowite! Do tej pory w środowiskach kobiecych mówiło się głównie o zagadnieniach związanych z macierzyństwem lub o sprawach uniwersalnych. Dziś mówiłam o prawie do wyboru bezdzietności, o konsekwencjach takiego wyboru, o tym, czego mamy prawo domagać się od państwa… Dla mnie to bardzo wiele znaczy. To znak, że perspektywa kobiet bezdzietnych zaczyna być dostrzegana i szanowana. Mam nadzieję, że ta zmiana społecznego postrzegania bezdzietności będzie się pogłębiała. Pozdrawiam serdecznie i jeszcze raz dziękuję za głos.
Dzieci dziecmi, ale przewalone maja chyba najbardziej bezdzietni (a nawet dzietni) bez zwiazku malzenskiego. Ja osobiscie slubu brac nie zamierzam, ( juz predzej na dzieci sie zgodze) bo znam historie tego obrzedu i brzydze sie nim, poza tym nigdy, kompletnie nigdy nie mialam ochoty, ani parcia na bycie panna mloda. Znajdz mi tutaj Drogi Bezdzietniku wsparcie, bo praktycznie w kazdej z wykluczonych grup (bezdzietni, nieplodni, lgbt) ludzie, a zwlaszcza kobiety maja niesamowite parcie na zawarcie zwiazku malzenskiego. Czesto czuje sie jak ufo, ludzie, zwlaszcza starsi, wprost daja mi do zrozumienia, ze moj zwiazek jest gorszy, ot takie sobie chodzenie za raczke, tylko dlatego, ze nie wyznalam uczucia przed obcymi ludzmi i nie podpisalam kawalka papieru. Najgorsze jest to, ze podobne reakcje spotkaly mnie ze strony innych „wykluczonych”, bo o ile dziecka mozesz nie chciec miec, partnera innej plci rowniez, to juz brak slubu dla wielu to niedojrzalosc, fanaberie i dziwactwo, zwlaszcza w pewnym wieku. Nawet grup wsparcia na fejsie nie ma, ani blogow na ten temat, a nie wierze ze jestem jedyna.
Moniq, mówisz i masz? W przyszłym tygodniu opublikuję wywiad z fantastyczną dziewczyną, podróżniczką, która teraz mieszka w Chinach. Nie ma ani męża, ani dzieci, bo nie chce ich mieć. Trochę o tym rozmawiamy. Mam nadzieję, że ci się spodoba. Wywiad już mam, muszę go tylko spisać i autoryzować? Zapraszam więc w przyszłym tygodniu w okolicach środy-czwartku??
Coś w tym jest MONIQ. Niestety za wiele z tym nie zrobisz bo ludzie w Polsce (oczywiście nie tylko) są tradycjonalistami i nie mieści im się w głowie, że można żyć inaczej. Musisz to ignorować i tyle. Zawsze zastanawiało mnie tylko jedno – ludzie tak mówią o małżeństwie, a większość osób zapomina jak to w historii z małżeństwami było i nadal niestety bywa (małżeństwo z miłości bywało białym krukiem). I jakże w tych wizjach tradycjonalistów kiedyś te małżeństwa były szczęśliwe – normalnie krainy mlekiem i miodem płynące 🙂 Niestety to utopia. Nigdy tak nie było. Odsetek małżeństw udanych, zawartych z miłości, wzajemnie się szanujących był naprawdę marginalny i to oczywiście z różnych powodów, czy to kulturowych, zabobonnych, religijnych, politycznych itd. Większość ludzi z tego sobie po prostu nie zdaje sprawy. Nawet na początku XX wieku tak było! I teraz jest w wielu kulturach i kręgach. Także podejrzewam, że wynika to po prostu z bajek, które opowiada się dzieciom i ludzie to koloryzują – mają takie, a nie inne wyobrażenie małżeństwa, a nikt nie patrzy na osobiste dramaty ludzi, którzy byli do małżeństwa zmuszani – również przez rodziny, religię i po prostu wymóg społeczny. Ludzie koloryzują wszystko. Musi minąć sporo czasu aby ludzie to zrozumieli. Dla pocieszenia powiem Ci, że ja mam ślub cywilny i nagminnie słyszę, że to nieprawdziwe małżeństwo, że to tylko umowa cywilnoprawna (tak jakby uczucia tu nie mogło być) szczególnie od mojego teścia. Nie jest to miłe, ale ja mam to w d****. Oczywiście dzieci też nie mam. Nie pomaga też fakt, że byliśmy ze sobą razem 13 lat bez ślubu (oczywiście zawsze byliśmy traktowani gorzej, jako Ci dziecinni itd.). Ja również nie jestem jakąś wielką zwolenniczką małżeństwa bo dobrze znam historię i kiedyś małżeństwo żadnym szczęściem nie było, a obowiązkiem i tylko przez ten pryzmat ludzi oceniano, a szczególnie kobiety. Nie pomaga mi jeszcze to, że nie przyjęłam nazwiska męża, a zostałam przy swoim 🙂 Mówią nam też, że tak łatwo się rozwieść i jesteśmy zawsze na to gotowi…Także kolorowo nie jest. Ale ja sobie to zawsze tłumaczę tak – głupszym lub zakompleksionym ludziom się ustępuje żeby karma głupoty czy kompleksu nie przeszła na nas. Śmiej się z tego pod nosem 😉 Ludzie są krytykowani i pouczani za wszystko – i to zarówno dzietni, bezdzietni, single, pary bez ślubu, młodzi, starzy. Niestety taka już ludzka natura 🙂 Pozdrawiam
o kurczę.. jakbym słyszała swoją Babcię. Tydzień temu skończyłam 32 lata i Babcia życzyła mi na urodziny :”abym w końcu dorosła, bo jestem jeszcze małą dziewczyneczką..”. Oczywiście nawiązała do tego, że nie mam dzieci i męża. Natomiast kilka lat wcześniej, po obronie doktoratu usyłyszałam, że w ciągu tych pięciu lat, które poświęciłam na badania naukowe, mogłam urodzić dwójkę dzieci.
Ale ja żyję po swojemu i właśnie pakuję plecak na wyprawę do Ugandy 🙂
Pozdrawiam ciepło. Nie dajmy się 🙂
Suuuper! Szczęśliwej i przebogatej poznawczo Ugandy w takim razie! Nie dajemy się, a w życiu!:)
Witam! Powiem Pani tyle „uszy do góry”. Pochodzę z ogromnej rodziny, moi rodzice (oboje) posiadają liczne rodzeństwo. Od dziecka nie wpisywałam się w standardowe schematy w moim otoczeniu. Nie marzyłam o ślubie, dziecku, słynnym własnym domu…tylko o podróżach, spełnieniu zawodowym, pracy wolontariuszki i ogromnym gronie przyjaciół…Lata mijały i rozpoczął się sezon wesel i wytykanie mnie palcami ( mam za sobą dwa niesformalizowane związki) A później nadszedł sezon rozwodów, prawników, potyczek słownych i wzajemnego uprzykrzania sobie życia. Teraz od piewców maluzenstwa słyszę „ Tobie to dobrze,przy każdym rozstaniu spakowałam walizkę i byłaś wolna”. Zawsze odpowiadam „ Jaki progres w ciągu 15 lat…przecież było tak pięknie ta suknia, to przyjęcie…a ja miałam być życiowym nieudacznikiem, bezdzietnym nieudacznikiem…” ?
Z zaciekawieniem przeczytałem artykuł i zgadzam się z nim w całej rozciągłości. Definicja rodziny jest znacznie szersza i pojemniejsza od tego, co ustala w swoim gabinecie smutny pan z Nowogrodzkiej. Ponadto większą wartość dodaną dla mitycznego „narodu” będzie stanowiła dla mnie bezdzietna osoba, zaangażowana społecznie, na przykład w fundacje, która mogła pomóc tysiącom ludzi na zakrętach życia, czy niesformalizowana para realizująca swoje pasje i darząca się szczerym uczuciem (bo mogą dawać dobry przykład innym, zwłaszcza jeśli to osoby znane), od związków „na siłę” poprzez dzieci, w których występują nałogi czy jakieś formy znęcania, w tym ekonomicznego – to niszczy każdego członka takiej rodziny, bez wyjątku!
Sam jestem bezdzietny z wyboru i mówię o tym z odwagą. Nie narzekam na brak zajęć, angażuje się w różne projekty, nieraz padam z nóg po kieracie, który nieraz sam sobie włożę na głowę, ale nie o moje zajęcia ma się tu rozchodzić. Szanuje wszystkie osoby, które podjęły podobną decyzje jak ja, bo miały odwagę stanąć w prawdzie i ogłosić, że nie będą się czuć dobrze w roli ojca, matki, nie grzeją ich rozmowy o pieluchach, czy prezentowanie pewnej schizofrenii pod tytułem: wkurza mnie to macierzyństwo, irytujący małżonek/małżonka, ale na pytanie: to po co w to wchodziłaś/eś? pojawia się oburzenie, a czasem i atak w stylu – co ty o tym wiesz? Nie wiem, bo nie muszę wiedzieć! Ty wybrałeś swoją drogę, ja swoją i nawzajem się uszanujmy. Mnie powtarzano zawsze jedną myśl, której się trzymam: nie musimy się wszyscy kochać jako społeczeństwo, ale powinniśmy się szanować. A tego w obecnej Polsce, rozdartej polityczną wojną dramatycznie brakuje…
I prawdą jest to, że mamy w kraju swego rodzaju dyktaturę, która nakazuje tresować niepokorną jednostkę pod włos. Imperatyw posiadania dzieci, pytania z cyklu „kiedy twoja kolej”. Ostatnio widziałem takie coś… skierowane do pewnej prezenterki z okładki jednej z gazet! Ta presja społeczna jest wręcz legitymizowana takimi sytuacjami, choć niewątpliwie jest ona mocniej skierowana w kobiety. Potem powstają plotkarskie grupy na osiedlach, w miasteczkach i wsiach, gloryfikujące „tradycyjne” rodziny, a mieszające z błotem (oczywiście za plecami zainteresowanych) osoby bezpłodne – „bo Bóg je ukarał”, bez ślubu – „bo nie szanują nas i Boga”, bez dzieci – „jakie one są nieszcześliwe i puste”, że o osobach LGBT nie wspomnę, bo to już do cytowania się nie nadaje.
A co do pytań niektórych: po co blog? Jest on jak każdy tworzony przez wspólnotę, którą łączy podobne doświadczenia życiowe bądź pasje – jedni lubią gotować, inni podziwiają znane osoby, jeszcze inni drużyny sportowe, a inni… dzielą się doświadczeniem bedzietności i konsekwencji z tym związanych. Dobrze że są ludzie, a podejrzewam że jest ich niemało, którzy mają podobne przemyślenia. Apeluję do Was, czas wyjść z ukrycia! Nie możemy dać się poniżać – iść przez życie z szacunkiem do innych, ale asertywnie. Potrzebne jest to zwłaszcza teraz, gdy z kilku milionów singli, osób bezdzietnych, czy ludzi związanych z LGBT obecna władza próbuje zrobić wrogów ludu, jak w minionym ustroju politycznym, a ich samych odsądzać od czci i wiary tylko za to, że są, jacy są!
Pozdrawiam serdecznie autorkę.
Panie Maćku, bardzo dziękuję za pozdrowienia i ciekawą refleksję. To dla mnie ogromna niespodzianka, że wpadają tu również panowie i też znajdują coś dla siebie. Bardzo się cieszę:) Żyjemy w dziwnych czasach – jedną nogą gdzieś w XIX wieku, drugą – w przyszłości. Mentalność mamy rodem z epoki romantyzmu, a technologie z filmów science fiction. Na Bezdzietniku trochę z niepokojem, a trochę z ciekawością obserwuję te trendy. Zapraszam więc do wspólnego obserwowania i dzielenia się refleksjami. Pozdrawiam serdecznie!
No to się ostro zdziwiłem, bo odpowiedzi się nie spodziewałem. Podzielę się ciekawą refleksją, bowiem na co dzień pracuję z ludźmi i jeden z nich, dość często u mnie goszczący starszy pan na to, że „nie jestem już dwudziestolatkiem, by wierzyć we wszystko, co starsi powiedzą” powiedział mi dziś coś w tym stylu „całe życie przed tobą, zobaczysz, będziesz miał dzieci…”, a ja mu z dumą powiedziałem, że jestem bezdzietny z wyboru i że to decyzja przemyślana – na te słowa mnie tylko nieudolnie przedrzeźnił. Ludzie nie wiedzą co robić, gdy się ich zbije z pantałyku, dlatego bezmyślnie atakują – mimo wszystko pod koniec rozmowy życzył mi miłego dnia.
Mógłbym coś powiedzieć o BZW z męskiej strony – licząc od pełnoletniości mam już spore, niemal dwudziestoletnie doświadczenie (a sam piszę artykuły i swojego pióra się nie wstydzę). Przeczytałem kilka wcześniejszych wpisów i bardzo ciekawa była też Pani analiza w kwestii symboli bezdzietności – mnie akurat grafika z kolorowym gniazdem bardzo się podobała. Warto iść tym tropem. Uważam podobnie, że pójście na starcie z „jedynym słusznym nurtem” z przekreślonymi dziećmi jest skazane na porażkę – choć przyznaję, że nieraz irytują mnie rozpieszczone jednostki, próbujące zawłaszczyć każdą przestrzeń, bez względu na to, czy innym osobom się to podoba, czy nie. Warto jednak podkreślać inne walory – w przeciwieństwie do „tych drugich” (bez obrazy oczywiście) każdy z nas ma wybór, którego skrycie nam zazdroszczą. Jedni poświęcą się pasjom i wniosą je na wyższy poziom. Czy ktoś wypomina Robertowi Kubicy, że nie ma dzieci? A kierowcą jest niezmiernie utalentowanym, co mówią o nim z estymą nawet jego rywale z toru – i za swoją walkę o powrót do Formuły 1 podziwiają go wszyscy. Inni bezdzietni mogą poświęcić się zawodom wolnym, które wymagają przysłowiowego poświęcenia (pisała Pani o tym w nieco negatywnym kontekście, ale niektórzy mogą robić po prostu to, co lubią), a czasem wręcz ryzyka dla innych – wyobrażacie sobie świat bez policjantów kryminalnych, strażaków, dyżurnych lekarzy w placówkach 24h, reporterów i dziennikarzy śledczych, którzy nieraz sami świadomie podejmują decyzję, by nie zakładać rodzin?
To co Pani piszę jest prawdą – Polska jak zawsze jest między kulturowym Wschodem a Zachodem: z jednej strony onieśmiela nas blichtr tureckich czy rosyjskich bogaczy (który często był budowany na wyzysku lub niejasnych interesach z władzą), a z drugiej strony są ludzie, którzy podziwiają Martina Luthera Kinga czy nawet naszego Kościuszkę, którzy mieli ideały równości i braterstwa, tak ważne dla zachodnioeuropejskich społeczeństw. Potrafimy osiągnąć sukces od transformacji z socjalizmu na tle naszych sąsiadów (pokazują to wskaźniki ekonomiczne – warto prześledzić PKB różnych krajów od 1989 do 2019 roku), a wielu i tak tęskni za Gierkiem, który dawał kasę „czy się stoi czy się leży” (że na kredyt to nieważne) – a dziś ci sami ludzie wybierają wiadomo kogo. Pytanie jak długo będziemy mogli stać okrakiem na barykadzie? Ja wiem po której stronie stoję i liczę na to, że dla wielu z nas takie wartości jak możliwość wyboru własnej drogi, wolność jednostki, a także niezwiązane z blogiem ideały praworządności kraju są ważne i warto ich bronić, bo powinny być swoistym credo nie tylko dla nas, ale też tych, którzy mają zamiar wychowywać przyszłe pokolenia. Czy historia, która lubi się powtarzać, niczego nie uczy i nie skłania do wniosków? Pozostawiam to pytanie każdemu, kto to przeczyta.
A wie pan, panie Maćku, że ostatnio coraz dobitniej uświadamiam sobie, że temat bezdzietności jest niesłychanie pojemny. O kwestię praworządności też zahacza. Bez wolnych sądów, trybunału konstytucyjnego, zaufania do instytucji państwa obywatel nie może realizować swoich praw. Zagrożone są zwłaszcza te „prawa wrażliwe”, atakowane przez rozmaite ideologie. Myślę, że bezdzietność z wyboru zalicza się do takich praw, jeśli nie bezpośrednio, to na pewno pośrednio. Bez prawa do antykoncepcji, wazektomii, salpingektomii, aborcji nie ma prawa do wyboru bezdzietności. Ktoś mi kiedyś na fejsie zarzucił, że niepotrzebnie mieszam się do polityki. To był zarzut na wyrost, bo z faktu, że od czasu do czasu wspomnę o prezesie, nie można jeszcze wysnuć wniosku, że „się mieszam”, ale podejrzewam, że na dłuższą metę nie da się prowadzić bloga o bezdzietności, nie myśląc o polityce właśnie. Jeśli PiS w nadchodzących wyborach wygra, obawiam się, że nawet jeśli ja nie będę myśleć o polityce, polityka pomyśli o mnie:(
A historyjka o starszym panu – powiedziałabym – klasyczna jak ateński Partenon:))
Niestety polityka wpycha się do nas dosłownie drzwiami i oknami. Nie wszystkim się to podoba, ale ja nie mam z tym problemu, bowiem nauczono mnie zawczasu odsiewać ziarno od plew, że się biblijną retoryką posłużę. Fakt, że obecna władza próbuje w mniej lub bardziej zakamuflowany sposób stworzyć nowego człowieka na swoją jedyną słuszną modłę. Swoją drogą to już chyba było – najśmieszniejsze jest to, że odżegnują się od pewnych „wzorców” z lat 30. minionego wieku, choć de facto z nich czerpią, choćby poprzez kneblowanie kultury czy mediów, czy likwidowanie niezależnych instytucji pod hasłem prymatu woli narodu nad prawem (sic!). Podobno rządząca partia „stoi na straży rodziny” i jest to mówione z ostrzeżeniem w głosie, zatem każdy gej, lesbijka, singiel, bezdzietny, aseksualny, a nawet liberał powinien się bać rozdziału drugiego „dobrej zmiany” – bowiem w ten przedział, według nich ściśle matematyczny po prostu nie wpadają! Trybunał padł, sądy się bronią, NIK właśnie na naszych oczach upada, Rzecznik Praw Obywatelskich się broni (szacunek dla pana Bodnara, który się władzy nie kłania, mimo różnych działań przeciwko jego urzędowi, ale… jego kadencja kiedyś się zakończy). Kto obroni tych, którzy będą śmieli myśleć inaczej? Być może Unia Europejska, ale co jeśli każdy wyrok jaki by nie był, władza będzie mogła sobie a muzą podważyć?!
Miejmy na uwadze to, że silna trzecia i czwarta władza zapewnia obywatelom bezpieczeństwo, bo zapewnia kontrolę nad poczynaniami rządzących, jakiej opcji by oni nie byli. Wiedzą to choćby w USA, gdzie populistyczny prezydent nie może sobie bezkarnie hasać, bo są instytucje go kontrolujące, a w przypadku skrajnym może zadziałać impeachment (możliwość odwołania z urzędu, takiego mechanizmu w Polsce nie ma – wielu powie, niestety).
Jeżeli są tu osoby, które myślą, że polityka jest gdzieś daleko, na ekranach, to tylko gadające głowy w warszawce, to niestety się mylą. Wbrew pozorom ci, który tworzą prawo w gmachu na Wiej… cofnij, Nowogrodzkiej mają całkiem spory wpływ na życie szarego Kowalskiego. I nie tyczy się to tylko beneficjentów 500+, ale i wielu innych grup społecznych – np. rolnikom, którym ograniczono prawo obrotu własną ziemią, czy działaczom organizacji pozarządowych, którzy muszą przechodzić swoistą selekcje, celem uzyskania państwowych dotacji. Dlatego nie warto siedzieć w domu, tylko iść na wybory i zagłosować – nawet jeśli nie macie upatrzonego kandydata, zagłosujcie na kogoś młodego – jest spora szansa, że nie będzie uwikłany w jakieś towarzyskie układy. Niby jeden głos nic nie zmienia – a gdyby takich pojedynczych głosów były tysiące?!
Świetny tekst! Sama wybieram kto jest moją rodziną i jak ona wygląda 🙂 zagrożeniem dla rodziny jest zamykanie jej w jakiś schematach. Jeżeli jest miłość i szacunek to konfigurację płci, dzieci i zwierząt nie mają znaczenia 🙂
Rozbawił mnie post Pana Andrzeja 🙂 Uśmiechnęłam się także dlatego, że bardzo przypomniał mi ton i sposób dyskusji używany onegaj przez mojego ojca, człowieka o ogromnym i nienaruszalnym (żadnymi z licznych przykładów, których życie nie skąpiło) przekonaniu o własnej inteligencji, erudycji i przebiegłości. Kiedy mój ojciec wierzył jeszcze w przekonywanie mnie do swoich racji, lubił zabrać się do tego właśnie w ten sposób: najpierw w miłych słowach nakreślał nasze podobieństwo (acz z niezbyt subtelnie zarysowanym przekonaniem, że CIUT był w tych naszych wspólnych cechach jednak LEPSZY..) po czym wykonywał woltę i z kłębka dosyć dowolnie wybranych przykładów na to podobieństwo wysnuwał nić, na której końcu dyndało (ponownie – niezbyt subtelnie ) niezbite przekonanie, że jego postawa ma wartość o niebo lepszą od mojej (przy czym co ma jedno do drugiego i jak A miałoby wpływać na B bardzo rzadko można było logicznie prześledzić).
W jednym tylko z Panem Andrzejem się zgadzam, choć zapewne z zupełnie innych pobudek.
Jeśli stworzę kiedyś blog o naszym życiu, to będę walczyć z pojęciem „bezdzietności”. Jest ono dla mnie obmierzłe, a fakt, że go używamy, uważam za tryumf społeczeństwa w jego obecnym kształcie. „Bezdzietność” jest jedynym, ochłapowym określeniem rzuconym nam przez – ukuty społecznie – język, którego społeczeństwo jest skłonne pozwolić nam używać. Dla mnie fakt, że nie rozmnożyliśmy się, warty jest określenia, w którym przebrzmiewa słowo „wolność” i „świadomość”. Ale niechbym spróbowała przedstawić się publicznie jako spolszczona wersja Childfree…
Chwatko Niematko, Twój nick mnie zwyczajnie wkurza. Definiowanie siebie poprzez macierzyństwo – choćby w zaprzeczeniu – to woda na młyn dla wszystkich, którzy nie rozumieją i rozumieć nie chcą. Oczywiście jestem obcą Ci osobą i wiem, że moje zdanie nie jest ważne i nawet nie powinno być – z całą pewnością poświęciłaś kwestii nicka sporo przemyśleń i masz jakieś dobre argumenty za nim, choćby ten, że w dwóch słowach jakby przedstawiasz swoje blogowe DNA – to nie jest łatwe. Mówię tylko, że to jakby wchodzenie w świat znaczeń językowych, który nie jest moim światem. Ja to widzę tak, że opresja wkradając się w język, wkrada się w myślenie.
Po prostu myślę inaczej.
Hej! Zgadzam się z tobą w kwestii słowa „Bezdzietność”. Choć blog nazwałam „Bezdzietnik” (identyfikacja tematu i pożywka dla wyszukiwarek), wiele razy odsądzałam od czci i wiary samo to słowo. Zrobiłam nawet konkurs słowotwórczy na najlepszy termin, który mógłby je zastąpić. Ciężko w języku polskim znaleźć/stworzyć coś takiego. Zwyciężyło słowo „tetrosceptyzcyzm”, które oczywiście też nie jest doskonałe i nie ma w nim ani swobody, ani lekkości, ani radości obecnych w słowie „childfree”. No i obejmuje znaczeniowo znacznie szerszą rzeczywistość niż bzw (przez pół roku hulał nawet na fb Klub Tetrosceptyków). Oczywiście można używać bardziej neutralnego i mniej smętnego słowa niedzietność, ale znów – definiujemy się poprzez odniesienie do macierzyństwa. O tym wszystkim pisałam zarówno na blogu, jak i w książce, gdzie wiele miejsca poświęcam refleksjom nad językiem, jakim się mówi o bezdzietności z wyboru.
A Chwatka Niematka to po prostu efekt głupawki i niedospania:) Na szczęście jeśli już ktoś posługuje się tym nikiem, to zwykle go skraca i mówi do mnie Chwatko. I to akurat jest miłe memu uchu:)
Pozdrawiam!
uwielbiam Bezdzietnik, doskonale teksty, swietne pioro, tematy jak bardziej 'moje’ 🙂 jesli chodzi o defincje – jestem w heteroseksualnym konkubinacie kohabitanckim, tzn mieszkamy razem 😛
oczywiscie bez dzieci, ale bardziej z niezdecydowania niz konkretnego wyboru (brak decyzji to tez decyzja)
Bardzo dziękuję za miłe słowa. Każdy powód bezdzietności jest dobry, pod warunkiem że nie uwiera:) Pozdrawiam serdecznie!
Tekst jak zwykle ciekawy i dowcipny. Jednak po jego przeczytaniu mam jakiś dyskomfort. Po prostu źle się czuję, że osoby niedzietne uważają programy wsparcia dla rodzin ( bo zgadzam się że na demografię nie mają wpływu) za „przejadanie środków”. Moi drodzy, uwierzcie, że za 500 zł nie zapewnicie dziecku nawet podstawowych dóbr i usług: wyżywienie, edukacja, odzież, obuwie, środki higieniczne, leki, transport – to wszystko kosztuje więcej niż 500 zł, a do tego dochodzą wydatki ekstra: zajęcia dodatkowe, wycieczki, wakacje, niespodziewane wizyty lekarskie itd. Rodzice zawsze ” dokładają” z własnego portfela, tak było, jest i będzie. Traktowanie przez niektórych niedzietnych różnego rodzaju pomocy państwowej jako „manny z nieba” i to jeszcze „za nic” jest dla nas przykre. W zdecydowanej większości krajów europejskich również istnieją podobne programy, tam też nie ratują demografii, ale nikt tam nie krzyczy że są „przejadane” i „marnowane”. Jeśli dwoje młodych ludzi zarabia 2 tys. na rękę, to dochód na 1 członka rodziny wynosi 2 tys.zł. Jeśli chcą mieć 2 dzieci i wdrożą ten plan w życie, to wtedy dochód ten spadnie do 1 tys.zł na głowę, czyli spadek o 50%. I jak tu chcieć mieć dzieci? Każde z państw europejskich musi wspierać dzietność, no nie ma wyjścia. Dzisiaj z mojej składki ZUS jest finansowana emerytura mojej matki, za 20 lat moja będzie finansowana ze składek moich dzieci. Bo pieniądze w ZUS nie leżą sobie spokojnie na półeczce z moim nazwiskiem i nie czekają aż w wieku 60 lat zacznę je sobie brać. Tzw. środki na naszych kontach emerytalnych to tylko zapis księgowy, a nie faktyczny pieniądz, więc argument niedzietnych że oni sobie sami odłożą na swoją przyszłość jest nieporozumieniem i wynika z nieznajomości zasad funkcjonowania systemów emerytalnych. Pieniądz nie leży, on cały czas krąży i czy tego wszyscy chcemy czy nie to nasze emerytury zależą od ilości przyszłych płatników. Imigracja wszystkiego nie załatwi, choć jest konieczna i już się dzieje – mamy w Polsce 2 mln legalnie zatrudnionych obywateli Ukrainy.
Rozumiem, że wam się nie podoba, że z waszych podatków finansowane są te wszystkie „ileśtam plusy”, macierzyńskie, żłobkowe itp. Chyba wychodzicie z założenia że to rodzic ma zapewnić dziecku byt a wszelka pomoc z zewnątrz jest zbędna a do tego podszyta jest podejrzaną pisowską ideologią i propagandą. No jest, faktycznie, ale pomoc uzyskują wszyscy – ” my”, „oni” i największa grupa – ci co mają ich wszystkich gdzieś. Państwo łoży na wiele grup społecznych które nie mogą na siebie zarobić (niepełnosprawni, niezdatni do pracy) i to jest OK. Dlaczego więc ma nie wspierać dzieciaków?
A to co mówi smutny starszy pan o „prawdziwej rodzinie” i temu podobnych rzeczach odbieram tylko i wyłącznie jako element narracji politycznej ukierunkowanej na budowanie poczucia jedności ideologicznej wśród swojego elektoratu. Rozumiem wasze oburzenie bo odebraliście to osobiście. Ja też jestem „gorszego sortu” – bez ślubu kościelnego, dzieci nie ochrzczone, bez komunii, nie chodzą na religię, co w tym kraju oznacza jakbyśmy byli kosmitami. „No bo wszyscy, bo większość, bo tak tu trzeba, żeby nie robić krzywdy dzieciom”. Konformistką nie jestem i mam nadzieję że nie będę. A bycie rodzicem nauczyło mnie przede wszystkim odporności psychicznej i byle głupotami to ja już się nie przejmuję.
Pozdrawiam serdecznie.