Pisałam już o strefach wolnych od dzieci z przymrużeniem oka (tutaj), dziś poroztrząsam ten temat bez kpin i heheszków. Nie będę jednak zastanawiała się nad tym, czy miejsca ze znaczkiem child-free powinny być, czy nie. One są. Choć nieliczne i nierzucające się w oczy, coraz skuteczniej walczą o klienta. Na ich witrynach – wbrew potocznym wyobrażeniom – nie znajdziemy przekreślonych niemowlaków ani antydziecięcych haseł (takich jak „Zakaz wprowadzania nieletnich”), bo nie są to lokale wrogie dzieciom, ale przyjazne dorosłym. To zasadnicza różnica. O tym, że zapraszają gości od lat dziesięciu, czternastu czy osiemnastu wzwyż, dowiadujemy się najczęściej z dyskretnego opisu zamieszczonego w internecie. Żeby w takie miejsca trafić, trzeba się trochę wysilić, poszperać, posłuchać, co internetowa wieść niesie… Jak to robić i po co? O tym właśnie jest dzisiejszy post.
Po co? Czyli pornografia brzucha
Zapytajmy najpierw: po co? Po jakiego podgrzybka czy innego muchomora tworzyć strefy wolne od dzieci? Żeby na to pytanie odpowiedzieć, odkurzę tomiszcze, które dziś zalatuje antykwarycznym smrodkiem, ale jeszcze pokolenie mojej mamy obficie skrapiało je łzami. Mam na myśli „Przeminęło z wiatrem” Margareth Mitchell. To ciekawa lektura. W drugim tomie Scarlett O’Hara (stuprocentowa zołza nienawidząca dzieci) wychodzi za ciapowatego Franka Kennedy’ego i twardą ręką zarządza jego tartakiem, czym wzbudza sensację wśród konserwatywnych mieszkańców Atlanty. Zarabianie pieniędzy jest przecież takie niekobiece! Jednak za największą nieprzyzwoitość uchodzi to, że mimo ciąży nadal pokazuje się w mieście! W XIX wieku – nie tylko zresztą w Ameryce – brzemienne kobiety siedziały w domach, żeby oszczędzić bliźnim widoku swoich wydatnych, pornograficznych brzuchów. Bo skoro jest brzuch, musiał być seks, a skoro był seks, musi być zgorszenie. Logiczne, nieprawdaż?! Patrzeć na ciążowy brzuch przed stu pięćdziesięciu laty, to jakby dziś oglądać film na RedTubie. A nawet jeszcze gorzej, bo RedTube nie plącze się po mieście w biały dzień i nie włazi przyzwoitym ludziom w oczy. Obrońcy „wartości”, od których roi się w każdej epoce, nie mogli pozwolić na takie wszeteczeństwo, dlatego na różne sposoby uprzykrzali życie powieściowej Scarlett i jej historycznym odpowiedniczkom. Niewiasty w stanie błogosławionym (słowo „ciąża” uchodziło za nieprzyzwoite) miały siedzieć w domach i szykować wyprawkę! Również w Polsce, zwłaszcza na wsi, ciężarne kobiety podlegały izolacji społecznej i obrzędowej. Spotkanie ciężkiej baby w drodze na jarmark źle wróżyło transakcjom handlowym, niedobrze też było minąć taką na kładce albo wracając z pola. Posłać na pole – jeszcze gorzej! Pech murowany! A zatem ciężkie baby siedziały w chałupach i czekały na rozwiązanie.
Mieszczańskie szlabany
W czterech ścianach siedziały również baby nieco lżejsze, czyli po porodzie – a przynajmniej te, których głód nie wygonił na służbę, do fabryki lub na ulicę. Od początku epoki przemysłowej życie cnotliwej kobiety – żony i matki – toczyło się w domu: w miejskiej kamienicy albo willi na sennym przedmieściu. Przestrzeń publiczna w całości należała do mężczyzn, tylko z rzadka pojawiały się w niej jakieś zbuntowane babie niecnoty. Za takie uchodziły oczywiście prostytutki i utrzymanki, ale także kobiety, które zdecydowały się na życie w pojedynkę, podejmowały próby samodzielnego zarobkowania albo pchały się w miejsca przeznaczone dla panów. Po mieszczańsku urządzona przestrzeń pełna była niewidzialnych murów, barier i szlabanów. Jak pisze Agnieszka Dauksza w arcyciekawej książce Kobiety na drodze. Doświadczenie przestrzeni publicznej w literaturze przełomu XIX i XX wieku, epokę przemysłową cechuje silny lęk przed chaosem, stąd tak wyraźne zarówno w relacjach społecznych, jak i w kształtowaniu przestrzeni dążenie do porządkowania, selekcjonowania i kategoryzowania. Panie na prawo, panowie na lewo. Dzieci dołem, młodzież męska górą, panienki osobno! Nie mieszać się, nie przekraczać barier, nie robić bałaganu…
W Polsce podział na przestrzeń prywatną i publiczną przetrwał krach burżuazyjnego świata i odrodził się w epoce PRL-u. Socjalistyczne kobiety co prawda wyległy z domów i zaczęły pracować, ale macierzyństwo na powrót spychało je w sferę domową, odcinało od świata, skazywało na dziecięce pokoje, ogródki jordanowskie, place zabaw i morderczą nudę piaskownicy. Powszechnie uważano wówczas, że matka Polka w sposób naturalny predestynowana jest do domowej opieki nad dzieckiem, dlatego nikt nie ubolewał nad tym, że nie może wpakować się z wózkiem do tramwaju albo wyskoczyć na wuzetkę do pobliskiej kawiarni. Przemycenie dziecka do kasyna, restauracji czy filharmonii było tylko ciut mniej ekscytujące niż szmugiel fajek i alkoholu. Takie wyprawy zapadały w pamięć, zwłaszcza dzieciaków występujących w charakterze kontrabandy. Do dziś mam w nozdrzach ciężki nikotynowo-kawowy aromat, unoszący się w bardzo dorosłej „Ratuszowej”, do której od czasu do czasu zabierała mnie zdesperowana mama. Siedziałam tam cicho jak mysz pod miotłą i próbowałam rozwikłać jedną z największych zagadek maleńkiej ludzkości – dlaczego w kawiarniach cukier występuje w postaci kostek, a nie kryształków?
Uwolnić matki
Nasza walka o prawo do użytkowania przestrzeni publicznej zaczęła się już w połowie XIX wieku i trwała bardzo długo. Właściwie trwa do dziś. Kobieta, która została zgwałcona, wciąż musi się tłumaczyć, dlaczego „włóczyła się” nocą po mieście albo biegała wieczorem po parku. Do gwałciciela nikt jakoś nie ma pretensji o to, że polazł późną nocą w miasto. Jak pisze Agnieszka Dauksza, prawo do wychodzenia z domu…
(…) wydaje się nie tyle ‹wywalczone› podczas publicystycznych polemik czy ulicznych demonstracji, ‹uzyskane› wskutek merytorycznych negocjacji czy ‹przyznane› przez jakiegoś legislatora, co przede wszystkim mozolnie wychodzone krokami niezliczonych kobiet, które wbrew wielu czynnikom decydowały się być pośród ludzi…
Wydeptałyśmy sobie tę wolność! Stopniowo oswajałyśmy miejską przestrzeń, wychodziłyśmy z domu, by się uczyć, pracować w wymarzonych zawodach, bywać w kawiarniach, a nawet – łojezu! – w podejrzanych spelunkach. Uczestniczyć w pikietach i rozrabiać podczas demonstracji politycznych. Jednak przez długie lata przywilej ten dotyczył tylko kobiet, nie kobiet-matek. Wydeptywanie prawa do przebywania w publicznej przestrzeni wraz z małymi dziećmi to ostatni etap tej długiej kobiecej batalii. Na szczęście – zakończony sukcesem! Dziś matka (lub ojciec) może wziąć dziecko pod pachę i iść z nim, gdzie dusza zapragnie: w góry albo na wieczorek literacki, na koncert, do restauracji, siłowni lub na wiec polityczny. Może uczestniczyć z dzieckiem w maratonach i podróżować z nim dookoła świata. Może zabrać je do biura, na plan filmowy i na obrady Parlamentu Europejskiego. Może z nim pojechać, polecieć albo popłynąć. Nie byłoby tej matczynej wolności, gdybyśmy wszyscy nie zgodzili się, że zarówno matki, jak i małe dzieci mają takie samo prawo do przebywania w publicznej przestrzeni jak każdy inny człowiek.
To właśnie dzięki tej mentalnej zmianie w miastach zaczęło przybywać miejsc przyjaznych mamom z pociechami. Wolno, bo wolno, ale znikają bariery architektoniczne, pojawiają się niskie krawężniki, podjazdy dla wózków, przewijaki w miejscach publicznych, windy i wygodne tramwaje. Jak grzyby po deszczu wyrastają restauracje rodzinne i kawiarnie o wdzięcznych nazwach MamaMia czy Uwolnić Matkę, gdzie można znaleźć przewijaki, miejsca do karmienia piersią, pieluchy i darmowe wilgotne chusteczki. Mamy coraz więcej parków, siłowni dla aktywnych rodziców, przybywa muzeów interaktywnych i multimedialnych bibliotek, które najchętniej zapraszają rodziny z dziećmi. W hotelach, pensjonatach, agroturystykach i lusksusowych restortach bez trudu znajdziemy atrakcje i udogodnienia dla maluchów. Rodzice nie muszą już kisić się w domach czy na zapyziałych placach zabaw. Świat należy do nich!
BEZ-DZIECI.PL, czyli własny pokój dla dorosłych
Skutkiem ubocznym wyzwalania się matek z domowej niewoli jest zanik „pełnoletnich przestrzeni”. Przez całe stulecia ludzie dorośli (niestety, głównie mężczyźni) mieli swoje miejsca, swoje sprawy, swoje rozrywki i swój język. Dziś z tego bogactwa zostały nam jedynie imprezy dla swingersów, pijackie mordownie, burdele i kluby go-go. Marna oferta! Kto nie chce uprawiać pijaństwa czy rozpusty, a szuka enklawy dorosłości, będzie miał pod górkę. Emancypacja i dzieciocentryzm skazały nas bowiem na nieustanne przebywanie z dziećmi, obok dzieci, dla dzieci i z myślą o dzieciach. Bez prawa łaski. Nic dziwnego, że niektórzy (nie tylko bezdzietni) zaczęli kombinować, jak by tu uciec od tego wszędobylskiego i hegemonicznego DZIECKA. Tak jak kiedyś kobiety, tak dziś dorośli zatęsknili za „własnym pokojem” – miejscem, gdzie nie musieliby przejmować się siedzącymi obok maluchami, nie byliby narażeni na hałas, szturachnie, pożeranie uwagi czy dzikie harce w wykonaniu nieletnich. To dlatego przybywa lokali adults-only! Z autentycznej potrzeby, a nie z nienawiści do dzieci czy z niechlubnego nawyku dyskryminacji INNEGO, na przykład mniejszego od siebie.
Jak ich szukać? Można oczywiście samodzielnie przeczesywać internet, ale po co? Lepiej (i wygodniej) skorzystać z aplikacji Bez-Dzieci.pl, stworzonej niedawno przez zespół informatyków skupionych w ZBC Labs. Wystarczy wpisać w okienko, czego się szuka: kawiarni, klubu, restauracji, agroturystyki czy pensjonatu, i rach, ciach – dostajemy pożądane adresy! Apka pomaga też zlokalizować miejsca child-free w naszej najbliższej okolicy. Jak zaznaczają jej twórcy, aplikacja ma służyć wszystkim, również rodzicom, którzy pragną odsapnąć od maluchów.
– Nie wszystkie miejsca są dostosowane do najmłodszej klienteli – mówią członkowie zespołu ZBC Labs. – Taka apka to również informacja dla opiekunów, że pewne lokale mogą być dla ich dzieci niewskazane.
Twórcy aplikacji Bez-Dzieci.pl nie mają wątpliwości, że restauracje czy pensjonaty child-free to dobry pomysł.
– Muszę czasem odetchnąć – tłumaczy jedna z pomysłodawczyń apki. – Jestem młoda, a mimo to czuję taką potrzebę. Codziennie w pracy zmagam się z chaosem, dociera do mnie mnóstwo bodźców. To mnie męczy. Dlatego od czasu do czasu po pracy chciałabym zaszyć się w cichym i spokojnym miejscu.
– Specyfika pewnych spotkań wymaga spokoju i odpowiedzniej atmosfery – dodaje inna. – Oświadczyny czy ważne spotkania biznesowe lepiej zaplanować w restauracji wolnej od dziecięcych krzyków.
Wszyscy zgodnie zastrzegają, że apka pomagająca namierzyć knajpki tylko dla dorosłych nie ma nic wspólnego z niechęcią do dzieci czy propagowaniem antynatalizmu.
– Teraz jest trend równościowy – mówią – i stąd się może brać niechęć do takich inicjatyw. Ludzie postrzegają je jako dyskryminujące czy segregujące. Ale my nie chcemy dyskryminować jednej grupy, tylko umożliwić komfortowe funkjconowanie wszystkim.
Kto tu kogo dyskryminuje
Katarzyna Archanowicz w szkicu Matka Polka chce uciec z getta, czyli rodzic w wielkim mieście zauważa, że „(…) światy dziecięcy i niedziecięcy stosunkowo łatwo funkcjonują obok siebie w bezpiecznej odległości, na zasadzie swoistych gett – terytorialnych i czasowych, czego przykładem są specjalne, przyjazne dzieciom miejsca lub też przeznaczony dla nich konkretny czas. I gdy tę granicę można łatwo postawić, większość czuje się usatysfakcjonowana”. Co prawda we wnioskach autorka niechętnie odnosi się do tworzenia przestrzeni wolnych od dzieci (nazywa to gettoizacją), ale może jej spostrzeżenie warto wziąć sobie do serca? Nie chodzi o tworzenie jakichś rodzinnych czy bezdzietnych gett na wzór dziewiętnastowieczny, ale o wsłuchanie się w potrzeby obu stron tego sporu. Wolność matek jest faktem, nikt już się na nią raczej nie zamachnie. Wprost przeciwnie! Obserwując miejskie trendy, przewiduję, że przestrzeni i udogodnień dla rodzin z dziećmi będzie przybywać. Zamiast więc krytykować miejsca child-free i dowodzić, że wykluczają one dzieci z przestrzeni publicznej, doceńmy to, że matki z małymi dziećmi w tę przestrzeń publiczną właśnie zostały włączone. To olbrzymia zdobycz nowoczesności i feminizmu. Jeżeli komuś tej wolności za mało, niech zaangażuje się w walkę z istniejącymi (wciąż jeszcze!) barierami architektonicznymi, brakiem przewijaków w lokalach usługowych i urzędach czy deficytem miejsc, gdzie można spokojnie nakarmić dziecko. Takie niedogodności rzeczywiście wykluczają matki małych dzieci z miejskiej przestrzeni i przyczyniają się do ich gettoizacji. Dyskryminuje z rzadka kursujący tramwaj niskopodłogowy, a nie jedna na tysiąc kawiarnia z ofertą dla osób pełnoletnich. Domaganie się praw do niej w sytuacji, gdy ma się do wyboru tysiąc innych adresów, nie jest walką z dyskryminacją, lecz bezwzględnym i drapieżnym zawłaszczaniem przestrzeni.
Zdjęcia: Luiza Różycka, materiały z fanpage’a Bez-Dzieci.pl
61 komentarzy
Świetny artykuł! Codziennie przechodzę obok wielkiego placu zabaw. Gwar jaki tam panuje jest nie do zniesienia. Myślę, że nie jedna matka po dniu tam spędzonym chętnie wyszłaby z mężem na kolację do miejsca pod szyldem child free😄
hej, dzięki! Też tak myślę. Sprzeciw wobec takich miejsc zwykle nie ma nic wspólnego z potrzebami dnia codziennego, wynika głównie z teoretycznych i wydumanych przesłanek – że na przykład po miejscach „bez dzieci” pojawią się takie „bez blondynów”. Ale to czysta abstrakcja.
Bardzo dobry pomysł, myślę że wszyscy będą mogli na tym skorzystać, nawet rodzice 🙂
PrzymrUzeniEM😉
Racja. Poprawione. Dzięki! Nawet zawodowej korektorce może coś takiego umknąć;) Najtrudniej dostrzec własne błędy, niestety…
Zwrocilas uwagę na ważny aspekt – jak się dziś kojarzy „adults only”, a przecież rzeczywiście, to nie (tylko) o to chodzi. Zwłaszcza, że kiedyś wystarczyło pójść do dowolnego lokalu na koncert po prostu później,a dziś nawet to nie uchroni. Ostatnio koleżanka świętowała awans. Ku zaskoczeniu mojemu w tym lokalu (dużym, bo to sala taneczna) były dzieci, w tym małe. Ja nie mówię – wesele, pamiętam jako dziecko byłam smutna, że rodzice nie zabrali mnie kiedyś, podczas gdy kuzynostwo bylo, ale sobotnie wyjście? Powiem szczerze – z takich wyjść rezygnowałam lub wygrywałam sie choćby na krótko ale sama z głęboko uzasadnionej potrzeby. To jest niesamowite powrócić do towarzystwa, gdzie nie wszystkie rozmowy tocza się wokół dzieci (przy tym zaznaczę, że poszłam w macierzyństwie na całego, ale przecież nadal jestem intelektualistka, wielbicielka absurdalnego humoru i ciętych point, których w tym momencie moje dzieci jeszcze nie są w stanie zrozumieć).
Cześć, Emilko! No właśnie miałam już dość pisania i czytania w kółko o tym samym – że skoro teraz dzieci, to potem blondynki i niepełnosprawni, i że chodzi o to, by rodzice pilnowali dzieci. Jasne, że dzieci trzeba pilnować, i jasne, że nie wszyscy chcą/będą to robić. Nie w tym rzecz, byśmy w poszukiwaniu ciszy i dorosłej atmosfery szli do restauracji familijnej i modlili się nad szparagami, by rodzice, którzy przyprowadzili swoje pociechy, stanęli na wysokości zadania:) Odsapnąć od dzieci czasem trzeba, nawet jak się je nad życie.
A swoją drogą, historia zdobywania przez kobiety publicznej przestrzeni jest naprawdę bardzo ciekawa. Nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić sytuacji, gdy nie mogę chodzić swobodnie po ulicach, zaglądać do knajpek, korzystać z siłowni, spotykać się z ludźmi… A nasze przodkinie nie mogły, jeszcze całkiem niedawno… Brrrrrr!
To prawda, mamy olbrzymią wolność, co przecież nawet dzisiaj w wielu częściach świata jest niewyobrażalne. W wielu trzeba się poruszać z męskim towarzyszem, nawet jeśli jest to dorastający syn, o innych aspektach nie wspomnę. Ale czasem mi się wydaje, że to i u nas pokutuje. Ja np. często jeżdżę bez męża, już zdazylam rodzinę do tego przyzwyczaić, ale mimo to ma to taki posmak „sama? nie układa im się?”. Wiele kobiet pisze, jak czeka z dzieckiem / dziećmi na powrót męża. I może mi łatwo mówić, bo duże miasto ma możliwości, ale ja dusiłam się w domu i po prostu zabierałam mała i wychodziłam. Wcale nie po kawiarniach, bo nie było mnie stać, ale po parkach, placach zabaw, póki była w chuście to też zdarzyło mi się jakaś wystawe zaliczyć, do biblioteki (wiem, że właśnie wygląda na to, że zaklocalam strefy „adults only”, ale jak pisze, dopóki mogłam, kiedy nadszedł wiek mobilności i buntu musiałam z takich rozrywek zrezygnować tymczasowo). Było dla mnie tak samo naturalnym, że jeżdżę sama jako studentka, jako młoda mężatka i jako matka, że dopiero z czasem uświadomiłam sobie, że dla wielu takim naturalnym to nie jest. Nigdy nie byłam Penelopa, raczej Odyseuszem. W jednej, mniej znanej książce autorki Ani z Zielonego Wzgórza, bohaterka mówi, że wolnością jest kichanie, kiedy najdzie na to ochota, co wywołuje konsternację wśród jej rodziny, mającej jasne wyobrażenie co do tego, jak kobiety, a tym bardziej dwudziestokilkuletniego „stare panny” winny się zachowywać. Dużo się zmieniło, ale jakieś konwenanse jeszcze tkwią w naszych glowach.
Tkwią. Niestety. W mojej głowie na przykład tkwią bardzo dokuczliwe szlabany – ale niezwiązane z konwenansami. W wieku 6 lat miałam dość nieprzyjemne spotkanie z facetem, który coś mi zapragnął zrobić w ciemnej piwnicy. Diabli wiedzą co, bo trzasnęły drzwi na górze i koleś się przestraszył, a ja żywa wylazłam z tej tiurmy. Jednak przez wiele następnych lat miałam zespół stresu pourazowego, co było o tyle straszne, że nikt mi nie wierzył w tę historię z piwnicy, nikt też w tamtych czasach nie mówił o PTSD. Po wielu latach studiowałam interwencję kryzysową i dopiero wtedy zrozumiałam, co się ze mną działo. Dlaczego o tym piszę? Bo tamto traumatyczne wydarzenie na zawsze zaburzyło moje postrzeganie przestrzeni. Wtedy, gdy spotkałam na ulicy tego faceta, po raz pierwszy sama wyszłam z domu – bez opieki mamy. Po zakupy. Do dziś, gdy wychodzę z domu, czuję lęk. Oczywiście chodzę i jeżdżę sama, ale tę wolność okupuję sporym stresem. Tym bardziej więc ją cenię:)
A z innej beczki. Właśnie po to moim zdaniem są miejsca adults only, żeby mamy mogły sobie swobodnie chodzić z maluchami do biblioteki, muzeum czy innych przybytków rozrywki i kultury. Niech się mamy urywają z domu, a dzieciaki uczą, jak świat wygląda:) A jak ktoś chce odpocząć od dzieci, to idzie sobie do knajpki childfree i wszyscy są szczęśliwi. Wydaj mi się, że takie rozwiązanie jest dobre dla wszystkich:))
Straszna historia. W oparciu o moje doświadczenie z tego okresu, trochę mogę sobie wyobrazić, dlaczego nikt się tym nie przejął tak, jak powinien. W końcu „nic się nie stało”, oczywiście z tamtego punktu widzenia, bo jednak w tych czasach mało kto mówił o szkodach psychicznych, a jeśli już, to po „wielkich tragediach” typu „żona go rzuciła, więc pije”. A dzieci? No cóż, czasem mijają się z prawda, przesadzają itp. – w tym tonie oceniano nasze wypowiedzi. Mnie i koleżankę gonił kiedyś jeden typ, który zadawał nam dziwne, dla nas wtedy niezrozumiałe pytania i kiedy dotarlysmy do mnie, a ja jak zawsze w sytuacjach kryzysowych śmiałam się, nikt nie wziął nas poważnie. Pamiętam, jak musiałam dostać na koloniach ataku histerii, by nie dano mi penicyliny, na którą jestem, i o tym jako dziecko wiedziałam, uczulona. Jak nie uwierzono mi, że muszę jechać z bratem w jednym autokarze, bo ma chorobe lokomocyjna i jest mały. Dopiero po małej katastrofie panie przybiegły do mnie, by mi… zarzucić, że nic nie powiedziałam, a ja rozpaczliwie próbowałam im to wyjaśnić przecież, tylko nikt mnie, dziecka, nie słuchał. To są banalne przykłady, ale tak właśnie było – małych dzieci, a szczególnie dziewczynek nie słuchano. I znowu nie na temat, a może bardzo na temat się rozpisalam. W sumie chodzi o to, by nasz głos się liczył, niewazne w jakiej kwestii
Masz rację. Wiem, że to były zupełnie inne czasy, dlatego przez myśl mi nie przeszło winić kogokolwiek. Przeżyłam. Nie chodziłam do szkoły, jak moja koleżanka z klatki była chora, miałam straszne sny, flashbacki, wpadałam w panikę, gdy mijałam piwnice… Trwało to kilka lat, ale minęło. I dziś, jak sobie o tym pomyślę, to wiem, że niewiele jest rzeczy, z którymi sobie nie poradzę. Skoro, mając kilka lat, poradziłam sobie z czymś takim. To swego rodzaju zysk – wiara w siebie. Nietrącąca zadufaniem czy brawurą. Przeświadczenie, że mam w sobie siłę, choć niekiedy głęboko ukrytą i nieźle zakamuflowaną:))) Dobrze, że teraz podejście do dzieci się zmienia, że traktuje się je znacznie poważniej niż kiedyś. I że się głośno mówi o takich okropnościach. Bo milczenie służy jedynie katom i rozmaitym zboczeńcom.
No i już po spotkaniu. Ekscytacji miałam co nie miara! Przyszedł pan, który próbował mi udowodnić, że jestem głupia, niedojrzała i nigdy nikogo nie kochałam (bo oczywiście prawie ćwierć wieku udanego małżeństwa zbudowałam na jakichś emocjonalnych pustakach, broń Boże na miłości!). Usłyszał trzy zdania na krzyż i już wie! Alleluja! Więcej takich geniuszy, a ludzkość podbije Wszechświat:)
Mam nadzieję, że dla takich mędrców stosujących przemoc emocjonalną jest specjalne miejsce w piekle…
Kiedy byłam dzieckiem, byliśmy uczeni, że przy stole należy siedzieć spokojnie, nie krzyczeć, nie mlaskać, nie wtrącać się, kiedy dorośli rozmawiają itd. Nie przypominam sobie, żeby ktoś z nas wówczas odważył się biegać i głośno domagać uwagi otoczenia będąc w miejscu publicznym czy u cioci na imieninach. Współcześnie można odnieść wrażenie, że rodzice (oczywiście nie wszyscy) nie stawiają dzieciom żadnych barier. Więc chyba faktycznie pora, żeby te bariery postawił ktoś inny.
Hm… Ten pan chyba próbował coś sobie załatwić ze sobą, niestety Twoim kosztem…
Jakieś (może bolesne) struny poruszasz w ludziach, że nie jesteś im obojętna. 😉 Bo na spotkania himalaistów pewnie nikt nie chodzi, aby im nawrzucać, jacy są próżni, niedojrzali, hedonistyczni… 😉 Smutne, że taki jeden „geniusz” potrafi zaburzyć urok fajnego spotkania, sukcesu. Olać go i tyle. 😉
Pewnie, że olać. Zupełnie nie przejmuję się takimi typami. To fenomenalne, że ludzie przyznają sobie prawo do takich zachowań, ale to ich problem, nie mój. Od dawna nie czuję potrzeby niczego takim udowadniać. Ciekawe doświadczenie i tyle:) Ostatnio było za miło i za grzecznie. Aż się zaczęłam niepokoić;)
Fajny artykuł, świetny pomysł z aplikacją. Edytko, blog się rozwija, co mnie ogromnie cieszy. Trafisz do main streamu za jakiś czas. 🙂 Piękna polszczyzna, rzetelnie treści – blog ma wysoką jakość. 🙂
Od siebie dodam, że jeśli chcecie wyjechać na urlop, to są nawet całe hotele child-free, tzw. adult hotels, które przyjmują tylko dorosłą klientelę. Ja zamawiam poprzez holidaycheck.de, w filtrach można wybrać hotele dla dorosłych (jeśli są opcje w danym kraju). Polecam Egipt: Premier Le Reve Hotel & Spa – Adults only 5 star hotel. 😉 Albo: Steigenberger Coraya Beach – Adults only 5 star hotel. Również Royal Savoy czy Hilton w Egipcie to dwa hotele-kurorty tylko dla dorosłych.
Gdy u nas dopiero się o tym mówi, niemal przepraszająco, tłumacząc, że nie chodzi o dyskryminację, to w tym samym czasie ludzie z innych krajów bawią się w najlepsze, i nawet nie wpadnie im do głowy, że pragnienie, by wypocząć luksusowo, bez wrzasków pluskających się dzieciaków, może być źle kojarzone. C więcej, mam poczucie, że w strefach tylko dla dorosłych ludzie sami postanawiają się wyciszyć, zwolnić tempo, delektować się chwilą, takie slow life – slow food. Ta atmosfera bardzo mi się podoba.
Dodam, że akurat jestem w Tokio, i właśnie wróciłam z lunchu w biurowcu, którego podziemne kondygnacje pełne są knajpek i kawiarenek, w których stołują się japońscy pracownicy firm i korporacji. Takich miejsc i dzielnic biurowych jest więcej, matki z dziećmi tu raczej nie bywają, co też nikogo nie oburza. Mało tego, gdy Japonka jedzie metrem z dzieckiem, oboje zachowują się nienagannie. Kultura nie pozwala na to, aby przeszkadzać innym, i dzieci uczy się tego od najmłodszych lat. Gdyby dziecko zaczęło dokuczać innym pasażerom, czy hałasować, matka upomniałaby je prędko i przeprosiła innych, zawstydzona takim nietaktem. Polska mentalnie jest w zupełnie innej bajce, matki bywają roszczeniowe, potrafią wraz ze swym przychówkiem zdominować przestrzeń, a krzywo patrzy się na spokojnego dorosłego osobnika, który domaga się delikatnie, by jakieś dziecko nie hałasowało mu nad głową, gdy ten je posiłek/pije kawę.
Eh, Tokio… Rozmarzyłam się przy twoim komentarzu. Ja w tym roku nawet na urlop nie pojadę. Podróżowanie na spotkania autorskie musi mi wystarczyć:) Za chwilę biegnę do Empiku Juniora na Marszałkowskiej i zobaczymy, co się wydarzy… To zawsze jest ekscytujące, ale chyba jednak nie tak bardzo jak podróż do Tokio… A może jednak?:)))
Masz rację, że ludzie w takich strefach dla dorosłych inaczej się zachowują niż w tych ogólnych. W mojej książce Marta i Natalia opowiadają, jak wybrały się do takiego adults hotelu. I wszyscy chodzili na paluszkach, by nie zakłócić tej magicznej ciszy. Jakby każdy zdawał sobie sprawę z tego, jakie to jest cenne i jakie rzadkie. Ja – jak na ironię – jeszcze tego nie doświadczyłam, ale wszystko przede mną. Jestem przekonana, że ta nisza turystyczno-gastronomiczna i u nas będzie się rozwijać. Bo jest w ludziach taka potrzeba. Ślę uściski do Tokio:)
Mam nadzieję, że spotkanie autorskie w Empiku było udane? 😉
Co do Tokio – raz chociaż warto tutaj być. Niezwykle rozwojowa sprawa.
Jestem tu z 7-8 raz, więc zakładam, że Twoja ekscytacja jest aktualnie duuuużo większa, niż moja. 😉
Za to jakoś lepiej mi się oddycha, gdy na chwilę zapominam o naszych polskich politykach i absurdach.
Faktycznie, w Twej książce była wzmianka w jednej z historii o takim wyciszeniu w hotelach. Tak, teraz pamiętam. Faktycznie tak się dzieje, jakby te hotele były świątyniami, w których lepiej być cichutko.
Edytko, może kiedyś napiszesz o bezdzietności w Japonii. W kraju perfekcjonizmu, pogoni za ideałami, trudno jest Japonkom, które są same, bezdzietne. Wiele z nich decyduje się na ślub, byle nie zostać w tyle, bo tak należy, bo boją się staropanieństwa, bo obawiają się samotności. Tutaj inaczej postrzega się tzw. miłość romantyczną. Moja znajoma Japonka, Mari, opowiedziała mi kiedyś, jak wyglądają ich portale randkowe. Trzeba się zarejestrować z pełnymi danymi osobowymi. W profilu publicznym należy określić dokładnie swoje wykształcenie i pozycję społeczną, widełki zarobków. Także panie wpisują w rubrykę oczekiwań, w jakim przedziale zarobków (ile musi minimum zarabiać rocznie kandydat) chcą się poruszać, a kandydaci poniżej tego progu są ignorowani. Także sprawa (bez)dzietności jest omawiana na starcie, w końcu ma być kompatybilnie i sprawnie. Japończycy nie uważają tego za wyrachowane, a rozumieją realia dzisiejszego świata, stawiają na praktyczne rozwiązania, unikają komplikacji życiowych, są niezwykle przygotowani na chyba wszystko. Tak sobie myślę, że dzięki swojemu zorganizowaniu unikają wielu cierpień, o jakich tu piszą czytelniczki bloga w wątku o różnicach w związku.
Tak sobie myślę, że ja bym młodym ludziom życzyła wielu podróży, które uczą, rozwijają, poszerzają horyzonty, pomagają poznać samych siebie – wówczas łatwiej o świadome rodzicielstwo, ale i o świadomą bezdzietność, o stawianie granic, nie uleganie presji otoczenia. Kiedy jedziesz do innego kraju, tak odmiennego od własnych kątów, nagle po prosu bimbasz na to, co powiedzą sąsiedzi/ciotka/kolega z pracy. Bimbasz maksymalnie na wszystkich ludzi, którzy próbują coś narzucić. To niesamowite uczucie, tak sobie bimbać! Zdejmujesz ciężki kaftan oczekiwań otoczenia, i godzinami dreptasz po nieznanych ulicach obcego miasta, niemal bez tożsamości, bez sztywnych schematów, bez masek. Jesteś ziarenkiem piasku, zapominasz o swoich kompleksach, błędach, obowiązkach. Po prostu jesteś tu i teraz, a na wszystko inne bimbasz. Niesamowite doświadczenie, bycia drobinką we wszechświecie, która wyraźnie czuje swoją marność, dzięki której otwiera się na przyjemność chwili. No bo jak można stawiać wymagania ziarenkom piasku, prawda? 😀
Rozpisałam się nocną porą, a więc dodam tylko:
Podróży Wam życzę, szczególnie tym cierpiącym i niezdecydowanym. Duża szansa, że podróż zmieni perspektywę, cierpienie zniknie, a odpowiedzi przyjdą same. 😉
A może ty napiszesz o bezdzietności w Japonii? W ramach naszego cyklu – Bezdzietnik dookoła świata. Przydałby się taki wpis, a ja do Japonii to nawet palcem na mapie nie trafię. Rękawica rzucona… :))))
Tak, tak – fajnie by było poczytać o Japonii w tym kontekście, przyłączam się do prośby Edyty 🙂
Chwatka, Marta – dziewczyny, temat niezwykle ciekawy, ale nie czuję się kompetentna, by napisać o japońskiej bezdzietności. Mogłabym niechcący przekłamać rzeczywistość. Ale umówmy się, że przy okazji będę robić mały research i pytać znajomych/nieznajomych o ich poglądy na bezdzietność, ich doświadczenia. Na chwilę obecną mam wrażenie, że większość Japończyków chce zakładać rodziny, albo nawet jeśli nie chce, to to robi, byle nie odbiegać od normy i tradycji. Sporo Japończyków żyje samotnie, ale najczęściej dlatego, że im się nie udało znaleźć drugiej połówki, albo cierpią na zaburzenia (np. Hikikomori – wyobcowanie, izolacja). Polecam Wam świetny film dokumentalny „Imperium bez namiętności” – może Was zdziwi, że są kawiarnie, tzw. Neko-cafe, czyli płaci się za głaskanie kotów, można poślubić lalkę (lub hologram piosenkarki), chodzić na masaż ucha i przytulanie, czuć namiętność wobec sex-lalki, a do tego nie uprawiać seksu we własnym związku. Japonia to też kraj, w którym nie mówi się „nie”, bo tak nie wypada (odmawia się na inne sposoby,w dodatku przytakując, słuchacz powinien się domyśleć z niuansów, hehe), tu też pojęcie romantycznej miłości pochodzi z importu i nie może się zbytnio zadomowić, małżonkowie nie chodzą po ulicach trzymając się za ręce, żony nie pytają o nic (i nie dzwonią do mężów), gdy ci nie wracają na noc. Żonie też nie wypada mówić, że się ją kocha. 😉 Ogólnie emocji się nie okazuje, bo to… mówienie z brzucha, coś prymitywnego. 😀 Aha, patrzenie Japończykom prosto w oczy podczas rozmowy – okropny nietakt!!! Taka intymność zarezerwowana jest tylko dla… kochanków. Tu się nie patrzy w oczy, nie wypada. Przyznam, że kiedyś pastwiłam się nad Japończykami – jechałyśmy z koleżanką metrem, i… gapiłyśmy się na nich. Niektórzy dostawali nerwowych odruchów, chowali się. 😀 Wiem, to było okropne, ale takie pociągające łobuziarstwo!
No widzisz, Mrówko, już prawie napisałaś:) Niezwykły, niezrozumiały kraj… Ale zaskoczę cię – o Neko-cafe pisałam już na Bezdzietniku:))) Na początku, gdy opisywałam pierwszą we Wrocławiu kocią kawiarnię. Szukałam źródła takich pomysłów i trafiłam właśnie do Japonii.
Mrówka, sorry za presję ale może jednak przemyśl sprawę, bo potrafisz interesująco pisać 🙂 zrób research i może wrócisz do pomysłu – naprawdę może wyjść coś fajnego 🙂
Miejsca z zakazem wstępu dla dzieciorów – popieram i żądam takowych 🙂 a jestem mamusia bardzo spokojnego dzieciora. Mimo to chętnie uciekam z domu, jak tylko mam taka możliwość i chciałabym w tym czasie byc w miejscu, w którym żadnego dzeciora nie spotkam 🙂 nie uważam tez, ze jest to dyskryminacja dzieciorów 🙂
I ja cię bardzo rozumiem. Nawet wydaje mi się, że tobie bardziej się takie miejsce przyda niż mnie, bo ja zazwyczaj przed dzieciorami skutecznie uciekam:)) Ale za to gdy raz na jakiś czas dorwę siostrzeńców, to mogę robić za super-cioteczkę. Mam do nich mnóstwo cierpliwości:)))
Edytko, podoba mi się zdjęcie, gdy stoisz na szczycie grupy, w czerwonym płaszczyku. W tle nowoczesna architektura. Jakaś fajna energia w tym zdjęciu, ciekawy układ grupy, tło, no i Ty, w tej czerwieni!
Ja i czerwień bardzo się lubimy:)))
Ciekawy tekst. W mojej ocenie jednak wszystko zaczyna się w naszych głowach, bo na przykład skoro mam małe dzieci to nie przyszłoby mi na myśl, aby chodzić z nimi do knajpek, na jakieś koncerty, do filharmonii, a to dlatego, że dzieci by się nudziły, a ja opiekując się tam nimi, nie miałabym z tych wypadów żadnej przyjemności, trudno tak to już jest, pewnych rzeczy nie przeskoczymy, póki dzieci są małe to przewiduję rozrywki typowo dla nich, ale niestety dla pewnych rodziców trzeba tworzyć miejsca childd free bo wszędzie by się z dziećmi pchali, a wiadomo jak dzieci się nudzą to robią się niegrzeczne. Z drugiej strony nikt nie powinien się oburzać jak w restauracji czy kawiarni tudzież w innym „normalnym” miejscu jest jakieś dziecko, to też jest człowiek tylko że mały 😉
Jak dobrze że zupełnym przypadkiem znalazłam to miejsce w sieci! Przeczytałam bloga od deski do deski łącznie z komentarzami i nie mogę się nacieszyć, że jest tu tyle podobnie myślących do mnie osób! Dziękuję Ci Edyta za stworzenie tego bloga.
Ja niebawem skończę 36 lat. Mój partner ma 42. Tak mniej więcej od 15 roku życia wiedziałam, że nie będę chciała mieć dzieci. Nigdy nie poczułam instynktu macierzyńskiego, nigdy nie potrafiłam wyobrazić sobie siebie jako matki, a ciąża od zawsze wydawała mi się czymś czego zdecydowanie powinnam uniknąć.
Na szczęście poznałam mojego partnera, z którym jesteśmy razem już ponad 11 lat, a który również nigdy nie chciał potomstwa. Jesteśmy razem szczęśliwi, mamy wiele wspólnych pasji i od czasu do czasu ktoś ze znajomych wjeżdża w naszą prywatność z delikatnością przypominająca czołg na poligonie 🙂 Niektóre osoby nie są w stanie zrozumieć, że nie chcemy mieć dzieci, bo nigdy nie poczuliśmy, że chcemy je mieć.
Na szczęście już od wielu lat mieszkamy w Kanadzie, gdzie tolerancja dla bezdzietnikow jest spora. Pytania odnośnie potomstwa wyglądają tak:
-macie dzieci?
-Nie.
– A chcecie mieć?
-nie planujemy.
-ok 🙂
Tak samo wyglądała sytuacja z moim lekarzem rodzinnym, który słysząc, że nie planuję dzieci, zaproponował mi spiralę. Do tej pory wydawało mi się, że tylko osoby, które już urodziły, mogą spiralę założyć. Jak się okazało, mogę i ja, wobec tego od dwóch lat nie muszę myśleć o antykoncepcji.
Przykre jest jednak to, że od polskich znajomych czy tych mieszkających w kraju czy tez tutaj w Kanadzie, słyszę czasami taki komentarz, że naprawdę nie wiem jak na niego odpowiedzieć. Może kiedyś wykrztusze z siebie zasłyszana gdzieś riposte: czy naprawdę pytasz mnie czy uprawiam seks w dni płodne bez zabezpieczenia? 🙂
Co do miejsc adults only, byłam niedawno na wakacjach w hotelu dla osób powyżej 18 roku życia. Bajka! Oprócz plaży dodatkowo były wyznaczone dwa baseny jeden imprezowy a drugi dla osób szukających spokoju. Wszyscy byli zadowoleni. Jedni bawili sie przy głośnej muzyce od rana i pili sobie drinki, inni leżeli w ciszy czytając książki, a jeszcze inni leżeli na plazy gdzie wsluchiwali sie w szum morza a nie we wrzaski i piski. 🙂
O komforcie w restauracjach pisać chyba nie muszę.
Rozpisalam się okrutnie.
Pozdrawiam serdecznie i jeszcze raz dziękuję za to miejsce.
Hej! Witaj na blogu! Perspektywa kanadyjska jest ciekawa, może napiszesz trochę więcej – jak tam wyglądają rodziny, czy wielu jest bezdzietnych? Jak z dostępem do antykoncepcji? Nie znalazłam dotąd nikogo, kto zechciałby opisać bezdzietność w Kanadzie, ale nie tracę nadziei, że czytelniczki z całego świata (Google Analytics podpowiada mi, że Bezdzietnik czytany jest na całym świecie) będą się dzielić w komentarzach swoimi doświadczeniami, obserwacjami i wiedzą:) Fajnie, że tu zajrzałaś! Pozdrowienia dla Ciebie i Twojego partnera:)
Nie chciałabym przeklamywac, ale postaram sie napisać co sama zaobserwowalam i doświadczyłam. Dostęp do antykoncepcji jest bardzo prosty, rozmawia się o niej z lekarzem rodzinnym. Co ciekawe wielu mezczyzn których znam (osobiście lub tez sa partnerami kolezanek z pracy) a ktorzy mają juz dzieci poddalo sie wazektomii zwalniając przy tym kobiety z antykoncepcji.
Antykoncepcja jest płatna, ale bardzo często benefity z pracy pokrywają jej koszt (najczęściej 80% niektorym 100% w zależności od rodzaju i ilości dodatkowego ubezpieczenia ktory pokrywa pracodawca). W moim przypadku przez wiele lat nie płaciłam ani grosza. Spirala Mirena którą zakłada się na okres do 5 lat kosztowala 300 dol z czego 100% zostało pokryte przez ubezpieczenie z pracy.
W Polsce w wieku 27 lat uslyszalam ze moze czas przestać brac tabletki i pomyslec o rodzinie 🙂
Aborcja na życzenie jest w Kanadzie legalna, przy klinikach aborcyjnych działaja tez opieka psychologa.
Ogólnie rzecz biorąc w Kanadzie jest bardzo dużo rodzin z dziećmi chociaz poznałam kilka kobiet które wyszły za mąż ale nie planują miec dzieci. To wciąż jest postrzegane jako coś nowego i nietypowego ale Kanadyjczycy nie komentują tego w otwarty sposób, tak samo jak nie dyskutuje się na temat przekonan religijnych czy politycznych. Te tematy należą do sfery prywatnej.
Spotkałam tez na swojej drodze kilka starszych osób (70+), ktore nie zdecydowaly sie na potomstwo i zadna z nich nie żałowała. Sa szczęśliwe, podróżują, grają w golfa i maja szereg zainteresowań. Czasami wręcz mam wrażenie że są bardziej zajęci ode mnie 🙂
W Kanadzie system emerytalny wygląda nieco inaczej niz w Polsce a polega głównie na tym ze jednostka jest odpowiedzialna za swoi byt. Z panstwa otrzymuje się dość niska emeryture natomiast to ludzie sa odpowiedzialni za to aby zaoszczędzić pieniądze na starość (inwestycje, fundusze, kupno akcji itd).
W kazdym miescie są senior homes. Sa to najczęściej indywidualne mieszkania, jest stołówka, opieka pielegniarska itd. Osoby starsze nie czuja sie wiec odseparowane od swoich rówieśników. Często spędzają ze soba czas natomiast zachowuja swoja niezależność. Seniorzy na wózkach mogą zamówić transport specjalnym samochodem przystosowanym do przewozenia wozkow i np wybrac sie na zakupy do centrum handlowego 🙂 w Kanadzie wiec nie ma presji o te slynna szklanke wody, poniewaz wiekszosc seniorow sama organizuje sobie zycie i pomoc. Cześć podrozuje tez w zimie za granicę i do Kanady przyjezdza na sezon letni. Szklanke wody więc podaje albo pielegniarka albo kelnerka na plazy 🙂
Pozdrawiam serdecznie 🙂
Hej, bardzo dziękuję, że chciało ci się poświęcić czas i napisać, jak to jest w Kanadzie. Zwróciłaś uwagę na ważne i ciekawe rzeczy. Zwłaszcza te udogodnienia dla seniorów, no i oczywiście refundowana antykoncepcja z polskiej perspektywy zwracają uwagę, bo u nas to kompletna abstrakcja. Z jednej strony pracodawcy narzekają, że kobiety chodzą na urlopy macierzyńskie i wychowawcze, ale z drugiej – gdyby mieli partycypować w kosztach pracowniczej antykoncepcji, toby chyba nogami się nakryli. Mam nadzieję, że kiedyś zbiorę więcej materiałów i napiszę taki post, bo to naprawdę otwiera oczy i głowę – podglądać, jak kwestie prokreacyjne wyglądają w innych miejscach świata. Pozdrawiam serdecznie i jeszcze raz dziękuję!
Hej! Ja tez mieszkam w Kanadzie, w Montrealu. Dopiero niecale dwa lata, wiec duzo nie moge powiedziec na ten temat. Moze za kilka lat, jak bede bogatsza w obsarwacje, tez cos tu na ten temat napisze. Ogolnie co moge opowiedziec to to, ze tu w zasadzie nikt nie pyta o prywatne sprawy tego typu. Mnie na razie o dzieci (czy chce miec) spytala jedynie siostra mojego chlopaka Kanadyjczyka. Taki troche wscibski charakter i sama ma troje, wiec ja ten temat interesuje.
Wiele lat juz mieszkam na Zachodzie i cenie sobie to, ze tu nikt nikogo otwarcie nie ocenia za innosc, nie krytykuje. Nikt nie pyta na kazdym krokiem: „A masz chlopaka?”, takim intensywnym tonem, jakby to bylo najwazniejsze w zyciu (razem z dzieckiem, rzecz jasna). W odwiedzinach w Polsce slyszalam to ciagle, od rodziny, znajomych rodziny, sasiadek. A jak mowilam, ze nie, to patrzyli na mnie z politowaniem. Jak skonczylam 29 lat, przestali pytac, bo zalozyli, ze bede stara panna. Kazdy pobyt musialam odchorowac psychicznie. Podziwiam Cie, Edyta, i wszystkie otwarte umysly czytajace tego bloga, ktore mieszkaja w Polsce. Ja bym nie wytrzymala.
Cześć Marto ! Powiem ci, że czasem żałuję, że nie wyjechałam z Polski, ale nie miałam pojęcia, że tam jest inne podejście do kobiet. Dzisiaj innaczej na to patrzę, ale kiedyś było mi strasznie ciężko, bo spotykałam się z tym co ty. Teraz mam 30 lat i położyli na mnie kreskę. I bardzo dobrze !
W Polsce jest masa ludzi ( zwłaszcza ze starszego pokolenia ), którzy nie chcą zaakceptować faktu, że nie każda kobieta chce być matką czy żoną. A młodzi to często ludzie, którzy zbyt pochopnie podjeli decyzję o rodzicielstwie lub tacy co nie wiedzieli, że nie muszą mieć dzieci.
Bardzo ciekawy rys historyczny szeroko pojętego feminizmu i praw kobiet z którym się zgadzam i muszę autorkę pochwalić. Kobiety wywalczyły sobie szeroko pojęte prawa i brawo dla nich. Autorka Tylko w role dawnych obrońców moralności wchodzą nowe podmioty które chcą im to znowu zabrać, bo przecież te kobiety w ciąży i same dzieci mogą kogoś denerwować i powinie być izolowane, żeby nie denerwować. Zresztą każdego denerwuje co innego np. osoby starsze bo często nieładnie pachną. Murzyni , żydzi, żółci. Czy mamy się cofnąć i zakazać im wstępu do lokali, gdzie jest granica rasizmu, braku tolerancji, antysemityzmu, bo ktoś nie lubi Żydów i jakby zrobić tabliczkę zakaz wstępu Żydom, to został by posądzony o antysemityzm. Nikt nie tworzy lokali dla bezdzietnych, a przecież oni też mogą kogoś denerwować. Autorka korzysta z dobrodziejstw emancypacji, ale chce przy tym trwożyć nowe getta i ograniczenia.
Jakie getta i ograniczenia? Przecież nikt nie chce zakazać matkom z dziećmi czy właścicielom lokali gastronomicznych, by zrezygnowali z siebie/zmienili swój biznes na rzecz osób bezdzietnych. Chodzi o tworzenie kilku nowych miejsc, stref dla dorosłych, w których można wypocząć bez wrzasku dzieci. Matkom nic nie ubędzie, gdy na tysiąc kawiarni kilka będzie dla dorosłych tylko. Na świecie funkcjonują hotele tylko dla dorosłych, ludzie bardzo to sobie chwalą.
Ja sama również planuję w niedalekiej przyszłości otworzyć wege eko agroturystykę z nutką Zen, tylko dla dorosłych, bez dzieci, psów, hałasu, tel. kom., bez tv, dlatego, że chcę pracować w zgodzie ze swoimi potrzebami, czuć spokój, cieszyć się ciszą. Mam nadzieję, że nikt mądry nie powie mi, że jakieś getto tworzę. 😀
ROzumiem że mogą istnieć miejsca dla dorosłych. Nie można jednak demonizować osób małoletnich, a jakaś taka demonizacja rodzicielstwa i dzieci jest niestety na tym blogu powszechna. Dzieci naprawdę nie krzyczą, piszczą czy płaczą cały czas, są pod czyjąś opieką i osoby postronne niech po prostu zajmą się sobą. Tak sobie myślę w czym te dzieci tak wszystkim tutaj przeszkadzają…. 🤔
To blog dla bezdzietnych, czyli ludzi, którzy za dziećmi nie przepadają. Gdyby ludziom bezdzietnym dzieci nie przeszkadzały, raczej nie byliby bezdzietnymi:) Ale nie przepadać za towarzystwem i źle znosić obecność to nie to samo co demonizowanie. Ja myślę, że demonizuje się to nasze „demonizowanie”:)
Nie zgodzę się z twierdzeniem że osoby bezdzietne za dziećmi nie przepadają, są bezdzietni którzy zbytnio na dzieci nie zwracają uwagi, mają do nich stosunek obojętny lub po prostu traktują jak drugiego człowieka, oczywiście adekwatnie do wieku, rozwoju, poza tym nasuwa mi się pytanie, jaki wiek musi osiągnąć drugi człowiek, abyś dobrze znosiła jego obecność i towarzystwo tej osoby Ci nie przeszkadzało..🤔
Dla mnie demonizowanie to przekonanie, które tu zauważam, że dzieci tylko wrzeszczą, piszczą i płaczą.
Wiesz, przy całym moim szacunku dla Twojej
erudycji i wrażliwości, dziwnym wydał mi się
ten Twój komentarz, z którego wynika że źle znosisz obecność kogoś tylko dlatego, że krótko na tym świecie żyje… Ale oczywiście masz do tego prawo.
Ja najlepiej czuję się w towarzystwie dzieci pełnoletnich:) Ale masz rację, są bezdzietni, którzy lubią dzieci. Są i tacy, którzy nie lubią. Właśnie o to chodzi, że mamy do tego prawo. To nie znaczy, że nie zapraszam dzieci mojej siostry na rodzinny obiad. To nie znaczy, że biegam za nimi z miotłą. Nie robię dzieciom krzywdy, nie uważam, że są gorsze czy coś takiego. Po prostu nie przepadam za ich towarzystwem. Bo ja w nich widzę właśnie to – nieprzewidywalność, hałaśliwość, ruchową nadpobudliwość i nieotrzaskanie z normami społecznymi. Wiem, że gdy się lubi dzieci i z nimi często przebywa, dostrzega się również to, co w nich fajne. Ja nie twierdzę, że dzieci są niefajne tak w ogóle. One są niespecjalnie interesujące, a czasem denerwujące dla mnie. I paru innych bezdzietników.
EDIT: Nie pozwoliłabym jednak dziecka skrzywdzić, stanęłabym w jego obronie, gdyby ktoś miał taki zamiar, zależy mi na tym, żeby dzieci były dobrze traktowane itp. Moje nielubienie nie ma nic wspólnego z dyskryminowaniem czy krzywdzeniem – żeby było jasne.
„Bo ja w nich widzę właśnie to – nieprzewidywalność, hałaśliwość, ruchową nadpobudliwość i nieotrzaskanie z normami społecznymi.” ten opis pasuje tez do niepelnosprawnych intelektualnie jak ulal. Czy ich tez mamy do (wybranych) restauracji nie wpuszczac? Wyobrazacie sobie taki zakaz? Bylybyscie z tym ok? Pytam serio.
Nikt tu o takich zakazach nie mówi ani nie pisze, więc nie widzę powodu, by o nich dyskutować. Pisałam o miejscach specjalizujących się w dorosłej klienteli. Czy z faktu, że jedna restauracja na tysiąc zaprasza ludzi powyżej 14. roku życia wynika, że dzieci nie mogą chodzić do restauracji? Nie. Mogą sobie wybierać spośród 999 innych. Więc o czym tu rozmawiać?
Kurcze, no nie wiem. Czemu dzieci? Ludzie gadajacy glosno przez komorki przeszkadzaja Wam mniej? Albo pseudobiznesmeni rechoczacy do siebie i przeklinajacy w drogich restauracjach, kiedy Wy obok chcecie w spokoju zjesc posilek/jestescie na randce. Nie wierze ze nie jestescie w stanie przypomniec sobie sytuacji kiedy ktos taki Wam w restauracji przeszkadzal. Dlaczego oni moga wejsc a dziecko (ktore niekoniecznie musi krzyczec, rzucac jedzeniem i kluc nas widelcem, to „dowod anegdotyczny” ale ja akurat naprawde rzadko widuje takie dzieci z horrorow w restauracjach, a jak krzycza to rodzice raczej wychodza z nimi na chwile). Czy w porzadku byloby otworzenie restauracji, do ktorej nie wpuszcza sie np. niepelnosprawnych intelektualnie? Czy halas dzieci jest gorszy od halasu np niepelnosprawnego intelektualnie doroslego faceta ktory przyszedl do restauracji z opiekunem i bardzo glosno je, wydaje niekontrolowane dzwieki itd. Tak mi sie ostatnio zdarzylo i oczywiscie nie bylo to dla mnie komfortowe, ale przebywanie w miejscach publicznych czy w ogole zycie w spoleczenstwie na tym wlasnie polega, ze staramy sie koegzystowac z innymi od nas. Nie chcialabym zeby byly restauracje do ktorych nie zostanie wpuszczona matka z dzieckiem albo osoba niepelnosprawna z opiekunem bo ja chce w spokoju zjesc i boli mnie glowa. Jesli nie jestem gotowa na kontakty spoleczne, to zjem w domu.
Odpowiedź jest prosta: bo jest na to popyt. Często słychać na tym blogu głos, że jak już otwierać miejsca bez dzieci to może i od razu bez blondynów, otyłych i niepełnosprawnych. Tylko porównanie jest totalnie nietrafione, bo na to po prostu nie ma i nigdy nie będzie popytu. Osobiście nie znam ani jednej osoby, która chciałaby miejsc, do których nie mogą wchodzić niepełnosprawni, za to znam sporo osób, które chcą raz na jakiś czas pójść do restauracji czy skorzystać z hotelu, w którym nie ma dzieci. Żeby nie było, że to bezdzietni są tacy roszczeniowi to proszę poczytać ile jest tutaj wypowiedzi rodziców, którzy popierają miejsca dla dorosłych, bo chcą odpocząć od zgiełku i dziecięcego płaczu. Takich miejsc generalnie już teraz jest sporo tylko o nich nie myślimy w ten sposób na co dzień. Np. nocne kluby muzyczne są tylko dla pełnoletnich albo dla osób od 21 r.ż. Czy to oznacza, że 17 czy 20-latkowie obrażają się, że nie mogą tam iść potańczyć i podnoszą larum? Nie, po prostu idą do knajp, w których nie ma takiego ograniczenia wieku. Hoteli i agroturystyk dla osób dorosłych jest za granicą całe mnóstwo i powoli biznes rozkręca się również w Polsce. Czy ktoś to na co dzień krytykuje czy raczej wybierając hotel rodzinny omija się ogłoszenia od miejsc dla dorosłych?
Druga sprawa: mam wrażenie, że tu nawet chodzi o ten hałas generowany przez dzieci i rzucanie przez nie jedzeniem. To duże uproszczenie, bo jest cała masa dzieci, które potrafią zachowywać się grzecznie i nikomu nie przeszkadzają. Tu chodzi o to, że dana restauracja czy hotel chcą specjalizować się w dorosłej klienteli. Chcą np. podawać alkohol, puszczać głośną muzykę, zrobić otwartą kuchnię, nie chcą robić kącików dla dzieci i montować przewijaków w toaletach czy dodatkowych zabezpieczeń przed dziećmi. Chcą zrobić miejsce, w którym komfortowo poczują się biznesmeni na spotkaniu służbowym albo grupa przyjaciół na wieczorze panieńskim/kawalerskim, a nie rodzina z dwójką dzieci. Tak jak słusznie któraś z czytelniczek wcześniej napisała – to specjalizacja, a nie dyskryminacja. I takich specjalizacji w naszym codziennym życiu jest multum. Wspomniane kluby muzyczne, filmy dla osób np. 16+ albo 12+, siłownie dla osób 16+, kluby gogo, kluby dla singli, itd. Takich miejsc i ograniczeń jest wokół nas pełno i te ograniczenia nie dotyczą tylko dzieci, ale również (a może i nawet częściej) dorosłych. Czy mężczyźni mają się obrazić, że w okolicy ktoś otworzył klub fitness ze wstępem tylko dla pań? Nie, po prostu idąc poćwiczyć, wybierają miejsce, do którego mogą wejść również panowie (czyli 99,9% siłowni/klubów fitness).
Reasumując: ograniczeń wiekowych, płciowych i innych w naszym codziennym życiu jest cała masa i nikt o tym nie myśli ani tego nie analizuje. Pozwólmy właścicielom restauracji, knajp, hoteli, klubów samodzielnie decydować w co chcą inwestować swoje pieniądze i do kogo chcą kierować swoją ofertę ze wszystkimi tego konsekwencjami.
No właśnie, niby staramy się koegzystowac, a tak trudno jest innym zrozumieć, że w tym hałaśliwym świecie są też ludzie, których tak łatwo przebodzcowuje hałas, że nie są w stanie normalnie funkcjonować. Jak dla mnie to powinien istnieć zakaz hałasowania w przestrzeni publicznej ogolnie, dla każdego i boli mnie to, że ludzie zachowują się głośno dosłownie wszędzie. Jeśli jadę pociągiem 4h to nie mam ochoty słuchać ani osoby rozmawiającej przez telefon (o dziwo mało osób zdaję sobie sprawę, że nie powinno się tego robić i jest to brak kultury), ani osób rozmawiających głośno między sobą, ani dzieci mówiących zazwyczaj piskliwymi głosikami, płaczących, zadających setki pytań itp. Idealnie byłoby dla mnie gdyby był zakaz takich zachowań, a jeśli ktoś nie jest w stanie tego przestrzegać to nie przebywa w przestrzeni publicznej, bo dlaczego to ja, która nie przeszkadzam swoim zachowaniem, jestem zmuszona rezygnować z pewnych rzeczy żeby nie narażać się na przebodzcowanie? Jaki w tym sens, że prawo do wszystkiego mają ludzie, którzy robią w przestrzeni publicznej zamieszanie, a ci którym to przeszkadza slysza, że skoro mają problem to mogą siedzieć w domu? Kompletny brak logiki jak dla mnie. Czasem zdarzają się podobno strefy ciszy właśnie np w pociągach (ja jeszcze się nie spotkałam z tym osobiście niestety) i czy to też jest w takim razie dyskryminacja? No chyba wg tego sposobu myślenia tak. Ale to, że osoby mające problem z hałasem są notorycznie dyskryminowane wszędzie, to już nikogo nie obchodzi, bo przecież jak można być tak nienormalnym. A jak jeszcze się ktoś ośmieli zwrócić uwagę czy grzecznie poprosić, to najczęściej to tylko nakręca delikwenta. I tu dyskryminacja ludzi np neuroatypowych, dlaczego nikt nie robi z tego problemu? Moja nietolerancja hałasu nie wynika z bólu głowy, więc nie jest to kwestia zostania w domu jak się zle czuję, proszę zwrócić na to uwagę i przemyśleć.
Dla mnie pomysl regulowania zycia spolecznego rynkiem („bo jest popyt”) jest smutny i grozny. Na wiele rzeczy szkodliwych spolecznie jest popyt, dla mnie prawo jest po to zeby to nie rynek decydowal tylko dobro spoleczne. Na grodzone osiedla zdecydowanie jest popyt. Wjazdow dla niepelnosprawnych czy chodnikow dostosowanych do osob z trudnoscia z poruszaniem sie z pewnoscia nie mamy ze wzgledu na „popyt” – rynek dyktuje cos odwrotnego (wykorzystanie przestrzeni w taki sposob, zeby zmaksymalizowac zyski). Na marginesie dodam, ze popieram anytnatalizm i nie rozumiem czemu na bezdzietnych ciagle patrzy sie krzywo, ale to co napisalam wyzej nie ma nic do tego, ze z mojej perspektywy jeszcze wieksze dzielenie przestrzeni publicznej niz w tej chwili (i to jeszcze motywowane „popytem”) jest smutne i szkodliwe. Jak jest nas duzo to generalnie fajniejsze sa dluzsze stoly, nie wyzsze ploty.
Myślę, że można budować dłuższe stoły, dbając jednocześnie o komfort wszystkich użytkowników przestrzeni publicznej. Problemy zaczynają się tam, gdzie przeciwstawiamy sobie interesy poszczególnych grup społecznych. Istnienie miejsc z ofertą dla dorosłych niczego nie ujmuje ani dzieciom, ani rodzicom. Powinnismy po prostu dbać o to, by wszyscy mogli znaleźć dla siebie to, czego im potrzeba. To jest właśnie budowanie dłuższych stołów. Wsłuchiwanie się w potrzeby konsumentów na sens.
Bardzo mocno uprościłaś i spłaszczyłaś moją wypowiedź. Pisząc o popycie akurat skomentowałam dziwaczne porównania, które się tu pojawiają, a które dotyczą zakazu wstępu dla blondynów, otyłych itd.
Ale TAK, rynek w kapitalistycznych gospodarkach jest regulowany popytem, bo czym innym miałby być regulowany, jeśli inwestorami są prywatni przedsiębiorcy? Stwierdzenie, że to nie rynek sam powinien decydować o tym, jakie miejsca powstają jest dla mnie, mówiąc szczerze, kompletną enigmą. Czyli kto powinien o tym decydować jakie powstają hotele/restauracje/kluby, a jakie absolutnie nie mogą powstawać? Państwo? No spoko, tylko niech wtedy państwo buduje te miejsca samo, a nie z pieniędzy prywatnego przedsiębiorcy.
Wyobraź sobie, że jesteś przedsiębiorcą, który z własnych pieniędzy otwiera jakieś usługi. Oczywistym jest, że nie otworzysz trzeciego w tym samym budynku baru sushi, a chcąc otworzyć kawiarnię z warsztatami dla dzieci, sprawdzisz wcześniej czy w danym rejonie/osiedlu są młode pary z dziećmi, a nie sami staruszkowie. Twój wybór specjalizacji czy miejsca będzie właśnie regulowany popytem, bo z usług, które otwierasz chcesz czerpać zyski, a nie odpowiadać na bliżej nieokreślone i przez każdego inaczej rozumiane „dobro społeczne”. Ponadto „szkodliwy społecznie” to jest popyt na narkotyki i dopalacze, a nie na restauracje i hotele dla dorosłej klienteli. Rozumiem też, że te wspomniane przeze mnie kluby fitness ze wstępem tylko dla pań to też usługa szkodliwa społecznie? A może to jest właśnie odpowiadanie na potrzeby pań, które chcą spokojnie poćwiczyć bez uczucia skrępowania męskimi spojrzeniami i komentarzami? Piszesz też w negatywnym świetle o budowaniu ogrodzonych osiedli. Rozumiem, że dla Ciebie to coś negatywnego, ale dla mnie i moich sąsiadów np. wręcz przeciwnie. Opinia której z nas reprezentuje „dobro społeczne”?
Mnie szczerze mówiąc przeraża, że coś mogłoby być regulowane przez takie pojęcie jak „dobro społeczne”, czyli coś co jest niemierzalne, niedefiniowalne i płynne. W naszym kraju w ostatnich latach już były np. przypadki, kiedy czołowi politycy stwierdzali, że wyroku sądu nie trzeba przestrzegać, jeśli jest sprzeczny z „dobrem wyższym” (czy jakoś tak) i wzbudza to we mnie bardziej przerażenie niż ulgę.
Mamy przepisy prawne, które regulują co wolno, a czego nie. Otwieranie miejsc ze wstępem np. 14+ albo tylko dla pań/panów nie łamie żadnych przepisów, a ponieważ jest na nie popyt i ludzie chcą z takich miejsc korzystać, nie widzę powodu, żeby miały nie powstawać i odpowiadać na potrzeby tej konkretnej klienteli.
I zgadzam się w 100% z Edytą. Scalaniu społeczeństwa nie służy wrzucanie wszystkich na siłę do jednego społecznego wora tylko właśnie odpowiadanie na potrzeby różnych ludzi. I będę powtarzać jak mantrę to, co wiele razy już tu padło. Ilość hoteli/restauracji z limitem wieku/płci itd. to kropla w morzu w porównaniu z ilością hoteli/restauracji, które takich ograniczeń nie nakładają, więc nie może być mowy o dyskryminacji, a wyłącznie o specjalizacji danego miejsca i odpowiadaniu na potrzeby danej grupy ludzi.
Nic dodać nic ująć. Mieszkałam w UK i tam hotele/kawiarnie/puby tylko dla dorosłych to norma. Jest to oczywiście malutki procent w stosunku do ogólnodostępnych miejsc tego typu, ale są i tak bardzo popularne. Do tego stopnia, że w niektórych często zabukowane sa wszystkie pokoje :). Nikt nie robi z tego zadnego problemu, nie postrzega tego jako jawna dyskryminację. Ostatnio moja znajoma Angielka (ma 3 dzieci) opowiadała mi o super hotelu childfree na wyspie Wight do którego wybrala się sama z mężem z okazji którejśtam rocznicy ślubu. Mówiła, że bardzo odpoczęli z mężem i jednoczesnie w końcu mieli czas na aktywności, których nie mogliby wykonywać razem z dziecmi – wieczór testowania win (jak rozpoznać dobre gatunkowo wino), spa, golf itd. Sama zresztą przyznała, że nawet gdyby mogła wziąć tam ze sobą dzieci to one by padły z nudów przy tego typu atrakcjach. Tyle w temacie.
„Czy z faktu, że jedna restauracja na tysiąc zaprasza ludzi powyżej 14. roku życia wynika, że dzieci nie mogą chodzić do restauracji? Nie. Mogą sobie wybierać spośród 999 innych. Więc o czym tu rozmawiać?” Mysle ze jednak jest o czym rozmawiac – to jest dla mnie argument bardzo podobny (zeby nie napisac taki sam) do tego, ktorego uzywaja obroncy prawa do odmowy wykonania uslugi osobom LGBT. Pamietacie ten przyklad (Stany) z tortem weselnym zamowionym przez homoseksualna pare, ktorej cukiernik odmowil wykonania tortu bo nie sa heteroseksualni? Obroncy tej decyzji mowili dokladnie to samo: ze ma do tego prawo, bo to jego biznes (wolny rynek) i nie ma w tym nic zlego bo ta para moze sobie zamowic taki tort w dziesiatkach innych cukierni gdzie sie na to zgodza wiec dyskryminacji nie ma. W Polsce tez tak jest (byla chyba sprawa drukarza ktory odmowil wykonania uslugi LGBT, chyba Ziobro mowil dokladnie to, ze przeciez moze sobie pojsc wydrukowac gdzie indziej wiec jaka dyskryminacja?). Dla mnie odmowa wykonania tej uslugi jest dyskryminacja i powinna byc nielegalna, bo tak jak napisalam wolny rynek powinien byc regulowany przez prawo – nie wszystko co oplacalne moze i powinno byc legalne. Naklejki „strefa wolna od LGBT” tez powinny byc nielegalne (mimo, ze osoba LGBT moze pojsc do innego lokalu). Nie wiem dlaczego strefa wolna od dzieci jest tak bardzo rozna od strefy wolnej od LGBT? Jasne, macie racje z tym ze przeciez sa silownie tylko dla pan i nikt nie mowi o dyskryminacji – zgodze sie ze to dobry argument i nie umiem go zbic. Wydaje mi sie ze to kwestia tego gdzie postawimy granice – dla mnie zrobienie kawiarni „tylko dla doroslych” albo „tylko dla pelnosprawnych” jest blizsze sytuacji z cukiernikiem ktory moze niewpuscic do swojego lokalu kogo chce (odmowic wykonania uslugi) niz z silownia dla pan, ale rozumiem ze to indywidualna sprawa. Jesli chodzi o grodzone osiedla – Polacy uwielbiaja sie grodzic, coz, to chyba jakas nasza narodowa cecha (najwiekszy odsetek grodzonych osiedli w Europie przy stosunkowo niskiej przestepczosci – to tak zanim napiszecie „no bo w polsce brudno/zle/niebezpiecznie;” bylo o tym sporo badan i nasza milosc do grodzenia jest niepoparta zadnymi obiektywnymi czynnikami, jest mnostwo krajow gdzie brudniej/gorzej/duzo bardziej niebezpiecznie a tylu plotow nie ma) i jak ktos uwaza ze takie dzielenie przestrzeni publicznej jest ok (stac mnie zeby sie odgrodzic od „elementu” wiec nie ma w tym nic zlego) to moj komentarz do niczego nie przekona, to jest kwestia wartosci a to oczywiscie sprawa indywidualna.
Dla mnie to jednak analogia do „siłowni dla pań”, a nie do drukarza, który odmawia wykonania usługi osobie LGBT, ale każdy ma jakieś własne przemyślenia i chyba nie ma co się na siłę przekonywać.
Co do grodzonych osiedli: tu nie chodzi o odgradzanie się od „elementu”, bo ludzie z drugiego osiedla niczym nie różnią się ode mnie/moich sąsiadów i nie ma powodów, żeby uważać ich za element. Tu chodzi o pewną swobodę, którą daje Ci grodzone osiedle, a której nie masz na osiedlu otwartym. Mieszkam na grodzonym osiedlu. Zaraz za bramą otwieraną kodem swoi rząd kilkudziesięciu rowerów, z czego w 70% nie są w ogóle przypięte linką do żadnej barierki. Po prostu wychodzisz na dwór, siadasz na swój rower i jedziesz. Nie taszczysz rowerów do domu, nie pilnujesz kluczy do linek – masz ogromną swobodę. Zwłaszcza jest to przydatne dla ludzi z dziećmi.
Mamy spore patio z placem zabaw. Dzieciaki są cały czas na oku i nie są w stanie wydostać się z osiedla. Możesz obserwować swoje dziecko z balkonu/tarasu nie martwiąc się, że ktoś je zaczepi albo wypadnie na ulicę. Zabawki/rowerki/hulajnogi pozostawiane są na noc na placu zabaw, w piaskownicy etc. Na następny dzień dzieciak wybiega na dwór i ma swoje zabawki ciągle w tym samym miejscu.
Można oczywiście studiować analizy o tym jaką mamy przestępczość itp. ale analizy są fajne jak się patrzy na nie z boku. Gdy w grę zaczyna wchodzić TWOJE dziecko, TWÓJ rower, TWOJE mienie, to już Cię te analizy zbytnio nie interesują – chcesz mieć po prostu poczucie bezpieczeństwa i nie bać się złodziei czy tego, że ktoś obcy wpadnie na plac zabaw i zacznie dzieciom oferować dopalacze. Oczywiście, że większość obywateli w tym kraju to normalni ludzie, z którymi można byłoby się zaprzyjaźnić, ale są też złodzieje, pedofile i przestępcy i wiele osób nie ma ochoty sprawdzać na własnej skórze czy faktycznie jest ich tak mało jak wskazują te wszystkie analizy.
Mam jeszcze jedno przemyślenie na temat porównywania dzieci do LGBT pod kątem bycia dyskryminowanym. Bycie osobą LGBT niejako z defaultu wiąże się z byciem atakowanym, hejtowanym, poniżanym, nieakceptowanym. Ponadto osobą LGBT jest się całe życie i często takie osoby całe życie oceniane są wyłącznie przez pryzmat swoich preferencji seksualnych. Sobotni marsz w Białymstoku pokazał jak na dłoni z czym wiąże się bycie osobą LGBT. Dzieci nie są hejtowane, atakowane czy nieakceptowane z samego faktu bycia dziećmi. Niektórzy je lubią, niektórzy nie, ale nie jest to grupa społeczna poddawana jednej wielkiej dyskryminacji i hejtowi. Właściwie w moim odczuciu dzieci to grupa społeczna, którą wręcz się hołubi i często stawia na piedestale. Dzieckiem nie jest się też całe życie. Dziś masz 13 lat i do knajpy nie wejdziesz, ale za rok masz 14 i do tej samej knajpy już możesz wchodzić. Osoby LGBT pozostają nimi aż do śmierci i są grupą społeczną, która wymaga szczególnej ochrony, stawiania w ich obronie, edukowania społeczeństwa, że są normalnymi ludźmi, którzy mają prawo do życia. Dziś w naszym kraju są stawiani na równi z pedofilami, dewiantami i doprowadzani do depresji i samobójstw w samego tylko faktu bycia LGBT. Dlatego porównanie knajp dla dorosłych z odmową wykonania usługi na rzecz LGBT totalnie do mnie nie przemawia.
Jasne, zgadzam sie ze inaczej to widzimy. I masz tez racje ze dyskryminacja lgbt jest w polsce realna a dyskryminacja dzieci to science fiction. Wszystko prawda, ale chodzi o logike argumentu ktora jak wyzej napisalam jest taka sama (nie niepokoi was , ze to jak uzasadniacie trafnosc pomyslu stref bez dzieci to dokladny prawie cytat z tych ktorzy bronia wolnorynkowego prawa do odmowy wykonania tortu lgbt?)
Grodzone osiedla: Te funkcje o ktorych piszesz (dziecko bawi sie samo na podworku bezpieczne bo widzisz je z okna) spelniaja rozwiazania takie jak podworka-studnie I wewnetrzne dziedzince ktore sa powszechne w polskiej architekturze niegrodzonej (stare budownictwo a nawet blokowiska chociaz nie wszystkie). Sama sie na takim wychowalam a jak teraz to pisze to mam pod oknem dzieci sasiadow puszczone
Samopas). O to chodzi w badaniach wlasnie : mimo ze u nas tych ukradzionych rowerow i sprzedanych dzieciom dopalaczy jest tyle samo lub mniej gdzie plotow nie ma, mamy absurdalna ilosc grodzonych osiedli. Nie ma obiektywnych powodow do grodzenia. Piszesz ze analizy analizami, ale jak w gre wchodzi twoje (bezpieczenstwo, rower, dzieci etc) to juz inna bajka, ale ja na grodzonym osiedlu nie mieszkam a mam i rower i inne dobra. Mnostwo znajomych z dziecmi (I rowerami) mieszka na niegrodzonych, serio. I sa bezpieczni. To ze Ty dobrze sie czujesz z plotem nie mowi nic o rzeczywistej potrzebie grodzenia tylko Twoich preferencjach. Poniewaz te preferencje maja wplyw na dobro wspolne (jakosc przestrzeni publicznej) to pytanie czy grodzenie nie powinno byc regulowane. W polsce jak cie stac to grodzisz, ale to nie jest europejska norma, w wielu krajach europejskich co wolno w przestrzeni miejskiej jest regulowane mysla o wspolnym interesie, a nie kasa. I wreszcie, po to sa analizy zeby nie poslugiwac sie dowodami amegdotycznymi tylko realnymi danymi i faktami (to ze myslisz ze tyle tych dzieci dostaje dopalacze od nieznajomych to nie znaczy ze tak jest naprawde, to twoje subiektywne odczucia). Obiektywnie powodow do grodzenia nie ma I obiektywnie (znow: badania) grodzenie przestrzeni publicznej jest dla nas wszystkich jako spoleczenstwa zle (czemu – latwo znalezc naukowe artykuly w necie wiec jak chcesz to przeczytasz). Dla mnie chec tworzenia stref (dla bogatszych, dla bezdzietnych, dla hetero) to czesc tego samego zjawiska ktore jest po prostu smutne – nie lubimy innosci I nie chcemy miec z nia kontaktu. To jest oczywiscie wszedzie, ale mysle ze w polsce niestety szczegolnie (parawany na plazy, grodzone osiedla, strefy bez lgbt – przypadek ze to wszystko dzieje sie rownoczesnie?) przepraszam za literowki, mam ciekawy telefon.
„Nie ma obiektywnych powodow do grodzenia”; ” nie lubimy innosci I nie chcemy miec z nia kontaktu. w polsce niestety szczegolnie (parawany na plazy, grodzone osiedla”.
Nie gadzam się z JA. Zgadzam się za to w zupelnosci z MINI, choć moje argumenty sa zupełnie inne. Jestem za grodzeniem, choć nie mieszkam w takim miejscu. Mieszkalam za to w W Brytanii w miejscu typu getto – wynajmowane pokoje przez immigrantow -FULL SYF: kipiące smieciami kubly przed domem, butelki z resztkami mleka i lodami –pokaźnymi zreszta – bo nie chciało się tego oproznic przed wrzuceniem do tychże pojemnikow. Okolica z biegającymi szczurami w bialy dzień i myszami w kuchni. Gotowanie we wspólnej kuchni w garnkach bez pokrywek, na pelnym gazie, zostawianie sterty naczyń z resztkami do zmycia nazajutrz, suszenie prania na gorących grzejnikach zamiast w podwórzu… przez osobnikow bez wzgl. na wiek i kolor skory. A jeśli zwrocic uwage, to usłyszysz bluzgi.
Wstyd było się przyzac w jakim rejonie żyjesz / post-code/a tym bardziej zaprosić do takiego domu bo z miejsca zostalbys skreślony przez anglika, jako element niepewny co najmniej.
ANONIMOWOSC zagoscila i w naszych polskich blokowiskach. Nie zna się ludzi z którymi mieszkasz od lat na tym samym korytarzu, ani z imienia, ani z twarzy. W polowie sa to sublokatorzy podnajmujący od wlascicieli, powiedzą najwyżej dzień dyżurne dzień dobry w przelocie i znikają, jak miejskie szczury… Nie chce im się segregować smieci, co jakiś czas ktoś spali segregator ze smieciami…
No tak, jesli zaczynamy pisac o brudnych gettach dla imigrantow, postal codes do ktorych wstyd sie przyznac anglikom itd to sorry ale pasuje. Liczylam ze takich pojazdow jednak w tej rozmowie nie bedzie (pomijam nielogicznosc argumentow – anonimowosc to jest dopiero w grodzonych osiedlach i duzo ludzi mieszka w nich tez dlatego ze nie trzeba nawiazywac spolecznych wiezi/kontaktow). Nie mam doswiadczenia z mieszkania w Anglii, ale mam z mieszkania w Stanach, gdzie dzielenie przestrzeni jest jeszcze silniejsze i determinuje wszytsko, od edukacji po dostep do opieki zdrowotnej. W Polsce – moim zdaniem – niepokojaco zblizamy sie do tego modelu. Ale jesli dla Ciebie/Was to nie jest problem to co moge napisac, macie duzy wybor osiedli za kratami z dala od tych co brudza i krzycza (imigranci? dzieci?starsze panie dokarmiajace koty?) wiec chyba jest (Wam) spoko.
Dzielenie ludzi jest złe, owszem, ale, powiedzmy sobie szczerze… Czy normalny, porządny człowiek chciałby mieszkać koło osiedlowej patologii (kolor skóry nie ważny, to nie ma nic do rzeczy)? Owszem, dzielenie na takich co ”przeszkadzają” i ”nie przeszkadzają”, bo są komuś ”nie w smak” według czyichś wymyślonych standardów to jest tragiczny kierunek. Ale, jeśli zagrożenie jest realne? Imigranci nie są zagrożeniem, jeśli są to normalni, porządni ludzie, szukający lepszego życia. Ludzie, jak wszędzie, co to ma do rzeczy? Ale jeśli są to nieroby i chamy, obojętnie, z Polski, z Pakistanu, z UK, z Afryki, z Niemiec, nie ma znaczenia, to dziękuję. Wolałabym jednak odgrodzenie od nich i to grube, stalowe, nie do przebicia. I nie mówię o ludziach, którzy nawet żyją w biedzie i tragicznych warunkach, bo nie mają jak się wyrwać, to nie ich wybór. Albo takich, którzy piją ale się pogubili, wydarzyło się coś w ich życiu. Mówie o takich, którym tak wygodnie, nie chce się postarać a szczyt ich marzeń to paczka fajek i tanie wino. Są tacy, i to całkiem sporo, w Polsce wystają pod sklepami i biorą pijackie renty. I klną, drą się od rana do wieczora i mają do powiedzenia bardzo wiele na każdy temat. Tylko nie o sobie. Dziękuję, wolałabym, żeby jednak moi sąsiedzi byli porządni, nie ma znaczenia ich kolor skóry, bo mój też nie ma. Ale kultura osobista i jakieś wartości mają znaczenie u każdego. Jak Polacy masowo przechodzili w UK na socjal to zostali wywaleni (i bardzo dobrze), nie wiem, czemu innych ma to nie dotyczyć. Każdy ma prawo do spokojnego życia, bez oglądania się czy jakiś dres mu wsadzi nóż, bo mu akurat odbiło. I po to są te osiedla. A, ze można tego nadużyć i odgrodzić się od wszystkich? Cóż, ludzie nadużywają bardzo wielu (w gruncie dobrych) rzeczy i kończy się, jak się kończy.
[…] Zaintrygowani? Więcej o aplikacji oraz strefach wolnych od dzieci przeczytacie TU. […]
Hej Esme! Najwazniejsze, ze jest Ci juz lepiej niz kiedys. Nawet w takim kraju jak Polska da sie wypracowac mechanizmy obronne w tej kwestii. Smieszy mnie to, ze jak sie jest okolo 30, to wszyscy traca nadzieje na to, ze mozna jeszcze kogos poznac. No ale dzieki temu masz chociaz spokoj 🙂
A co do starszych pokolen (nawet jeszcze naszych rodzicow), mam wrazenie, ze oni sami nawet nie wiedzieli, czy chcieli miec dzieci. Z tego co obserwuje cale zycie, to bardzo duzo dzieci to byly wpadki, pierwsze zazwyczaj juz w bardzo mlodym wieku. Ile to pozostawia w zyciu wyborow? Jestesmy pierwszym pokoleniem, ktore ma wiekszy wybor jesli chodzi o prokreacje.
Jak cudownie byłoby, gdyby w końcu powstały też loty bez bachorów. 13 godzinny lot przez ocean, to za każdym razem dla mnie udręka. To samo w pociągu. Dobrze że chociaż w niektórych już krajach, istnieją wagony ze strefą ciszy…szkoda że nie istnieją jeszcze samoloty.
Każde podwórko w Polsce to jakaś tragedia. Zakaz wyprowadzania psów ale bachory biegają i w d**ie mają jakiekolwiek konwenanse. A ja po prostu chce mieć święty spokój i ciszę we własnym domu! Pozdrawiam, blog świetny.
Wczoraj wieczorem wybraliśmy się z partnerem do urokliwej nadmorskiej knajpki na świeżą rybkę – chcieliśmy zaznać trochę wytchnienia w piątkowy wieczór. Niestety, wyszło jak zawsze – rozjuszony dzieciak, wymagający interwencji egzorcysty – popsuł nam wieczór. Jego rodzice oczywiście bierni, wręcz rozanieleni, w niemym zachwycie obserwowali z czułością poczynania swojego owocu miłości. Nie zareagowali nawet gdy dzieciak z premedytacją zniszczył element wystroju restauracji. Zrobiło mi się przykro. Wyjście do restauracji w dzisiejszych czasach to coraz większe wyzwanie dla domowego budżetu – taki wypad z założenia jest dla nas czymś niecodziennym. Chciałoby się aby to było miłe i przyjemne – żeby to później fajnie wspominać. Niestety, praktycznie za każdym razem jakiś dzieciak psuje całe doświadczenie. Dlatego dziś wróciłam na Pani bloga, pamiętałam o tej inicjatywie bez.dzieci.pl – o miejscu do wyszukiwania restauracji dla dorosłych. Niestety z tego co widzę, ten pomysł nie został zrealizowany – czy Pani wie coś więcej? Obstawiam, że przyczyną jest…brak knajpek child-free w kraju nad Wisłą:( A przecież to tak potrzebna inicjatywa! Pozdrawiam serdecznie, niech Pani kontynuuje pisanie, blog jest świetny.