Koniec, który może być początkiem
O tym, że nie zostaną matkami, zdecydowały po morderczej walce. Po latach wyczerpujących starań, nieudanych inseminacjach i bolesnych próbach in vitro. Po poronieniach, indukowanych porodach i cichych pogrzebach. Ta decyzja jak stop-klatka zatrzymała je w biegu, zaskoczyła przy krojeniu warzyw, podczas podróży albo na stole operacyjnym. Basia po siedmiu latach daremnych prób „pierdolnęła” lekami, dietą, badaniami i mężem, który w dni płodne odmawiał seksu, by ukarać ją za to, że się czepia. Wróciła do rodziców. Katarzyna, leżąc w szpitalu z połatanym brzuchem, powiedziała: „dość!”. Modliła się, aby te trzy embriony, które niedawno posłano do badania, okazały się uszkodzone. To przynosiło ulgę, ale zaraz dopadały ją wyrzuty sumienia. Trzy zarodki to trzy szanse na zostanie matką, a ona tak zażarcie o to walczyła. Tak wiele poświęciła. Czy warto poświęcać wszystko? Gdyby nie trafiła na stół operacyjny z guzem, który blokował jelito i zagrażał życiu, być może nie zadałaby sobie tego pytania. Ale stało się – poszła pod nóż i nabrała wątpliwości. Karolina po nieudanej próbie in vitro wyjechała do Stambułu. Tam odzyskała zmysły, poczuła wiatr na policzkach, smak ostrej papryczki na podniebieniu… Dla kobiet, z którymi rozmawiałam, marzenie o dziecku było jak szalupa ratunkowa na wzburzonym oceanie – cały świat zmieściły w tej łupince i wierzyły, że gdy ją opuszczą, zginą. Zmiecie je z powierzchni życia byle podmuch. Zaleje fala goryczy. Ale przeżyły, choć szalupa zniknęła. Ledwo wcisnęły guzik „forward”, zobaczyły świat jak za poranną mgłą. Na horyzoncie zamajaczył blady zarys przyszłości: wymarzona podróż, domek z maleńką działeczką, ukochane skałki, doktorat… Z czasem obraz się wyostrzył, zaczął nabierać barw. Okazało się, że szczęśliwa przyszłość bez dziecka jest możliwa. Odetchnęły.
Początek, który jeszcze nie wróży końca
Na początku zawsze jest nadzieja. Przymierzanie słów „mama” i „tata”, odkorkowywanie szampana, trochę strachu i szczypta wątpliwości – bo za szybko, bo partner nie dojrzał, bo to czy tamto. Wiadomo, „na urodziny dziecka świat nigdy nie jest gotowy”. Człowiek też nie zawsze. Ale jak już sam siebie przekona, to będzie walczył do upadłego. Gosia nigdy nie zapomni tego dnia, gdy wraz z mężem zdecydowali się na dziecko. To była dla nich przełomowa chwila. Przygotowali superkolację, pili wino i opowiadali sobie o tym, co ma nadejść. Monika od zawsze wiedziała, że zostanie mamą. Nawet się nad tym specjalnie nie zastanawiała – ot, taka kolej rzeczy. Przez kilka lat cieszyła się mężem i swobodą, a potem odstawiła antykoncepcję i poszła na żywioł. Basia podejrzewała, że może mieć problemy z zajściem w ciążę, dlatego rok po ślubie zgłosiła się do lekarza. Musiało minąć kolejnych dwanaście miesięcy, by zdiagnozowano u niej endometriozę. Ale nie straciła nadziei, po prostu znalazła klinikę leczenia niepłodności i zmobilizowała się do walki. Anna nie chciała podejmować decyzji na „hej hurra”. Czuła, że gdy urodzi dziecko, wszystkie domowe obowiązki spadną na nią, odczekała więc kilka lat i dopiero, gdy mąż zaprzyjaźnił się z odkurzaczem i zmywarką, przestała łykać tabletki. Były pełne wiary – Gosia, Barbara, Karolina, Anna i wiele innych bohaterek tego tekstu – jakby niepłodność nie istniała, a dziecko pojawiało się w życiu na życzenie. Rollercoaster, do którego za chwilę wszystkie miały wskoczyć, dopiero się rozpędzał.
Błądzenie po omacku
Mijały miesiące, a one wyliczały dni płodne i modliły się o gonadotropinę kosmówkową widoczną w plastikowym okienku. Ale testy ciążowe skąpiły kresek. Lekarze też nie szafowali obietnicami – robili USG, kazali monitorować cykl, zlecali badania hormonalne, często dreptali w miejscu albo błądzili po omacku. Jak w kalejdoskopie zmieniały się nazwy klinik, tytuły specjalistów i hipotezy diagnostyczne. Szczęściarą była ta, która w końcu dostała trafną diagnozę i mogła rozpocząć leczenie. „Przyjmowałam spore dawki hormonów na indukcję jajeczkowania, zastrzyki, niestety – nic się nie działo. Okazało się, że nasienie mojego męża nie spełniało parametrów. Zaproponowano nam inseminację domaciczną” – opowiada Basia. Zacisnęli zęby i zrobili to. Byli zdeterminowani. Barbara niechętnie wraca wspomnieniami do tamtych dni: „Wiem, że mąż czuł się nieswojo. Wszystkie te kłopotliwe badania, oddawanie nasienia na żądanie… Kiedy pani w klinice poprosiła go do pokoju, ludzie w poczekalni wiedzieli, po co tam idzie. A ja, rozkraczona na fotelu, czekałam, aż mi to nasienie wtłoczą do macicy. Dziś już bym się na to nie zdecydowała”. Po drugiej inseminacji na teście ciążowym pojawiły się upragnione dwie kreski. Niestety, euforia trwała bardzo krótko, okazało się, że pęcherzyk zagnieździł się poza macicą. Rollercoaster przyspieszył. Szpital, nieudane leczenie farmakologiczne i decyzja – usuwamy jajowód. Po operacji Basia poczuła się wybrakowana. Popsuta. Patrzyła na koleżanki w pracy i myślała tylko o tym, że one mają dwa. A ona jeden. Była kobietą bez jajowodu i bez większych szans na dziecko. Płakała na widok każdego ciążowego brzucha.
In vitro – ostatnia szansa
U Gosi lekarz stwierdził zespół policystycznych jajników, ale nie zbadał podstawowego przy tym schorzeniu hormonu anty-mullerowskiego. Po roku bezowocnych starań i kolejnych testach okazało się, że Gosia jest zdrowa, natomiast jej partner nie. Zalecenie – in vitro. Jedyna szansa. Choć leczyli się już od kilku lat, po raz pierwszy w gabinecie lekarskim padł ten złowieszczy termin. Zrozumieli, że za dziecko przyjdzie im słono zapłacić – bólem, rozstrojem nerwowym, bankructwem zdrowia i finansów. Mimo to podjęli wyzwanie, podobnie jak Anna, Karolina, Katarzyna i Agnieszka. Rollercoaster poszybował w górę. Najpierw stymulacja hormonalna i monitorowanie cyklu. Pozytywne myślenie, dużo witamin, głębokie oddechy, punkcja, transfer i czekanie, choć wiadomo, że pierwsza próba to zaledwie przymiarka. Szanse na zajście w ciążę w pierwszym podejściu nie przekraczają 20 procent. No więc jeszcze raz. Trzeba się zadłużyć, prosić po rodzinie i znajomych, urządzać zbiórki, bo na szczodrość państwa nie ma co liczyć. „W moim mieście po obrzydliwych przepychankach i przy akompaniamencie oszczerstw odrzucono projekt dofinansowania in vitro” – opowiada Karolina. Jej bliska koleżanka akurat wpadła i usuwała ciążę w Belgii, a ona przełykała gorycz porażki. Transfer jedynego zarodka się nie powiódł. Tyle miesięcy przygotowań, tyle pieniędzy, igieł, leków, bólu… I nic. Pustka. Wyrwa w duszy, której nie ma czym załatać. Kto się czuje na siłach, próbuje dalej – czasami wbrew sobie, częściej wbrew zdrowemu rozsądkowi. Karty kredytowe wykorzystane, nerwy zszargane, małżeństwo jak wydmuszka, ale trzeba wziąć się w garść i reanimować nadzieję. Przecież wszyscy wkoło powtarzają: „Próbujcie, a zajdziecie”. Mama czeka na wnuka, mąż na syna, lekarz czeka z pipetą… Wystarczy przestać się stresować. Więc znów zastrzyki, aż brzuch spuchnie i posinieje, ból, wymioty, niestrawność, powiększone jajniki, huśtawka nastrojów, wybuchy płaczu, myśli samobójcze… Ostra jazda w dół. Test ciążowy i rozpacz – zarodki obumarły. „Dla każdej kobiety podchodzącej do in vitro te stracone zarodki to dzieci, których nie będzie” – tłumaczy Anna. – „Ja straciłam siedmioro dzieci”.
Ciąża i co dalej?
Czasami jednak się udaje. „W drugim podejściu z pięciu czy sześciu zapłodnionych komórek jedna dotrwała do stadium blastocysty, czyli do piątej doby – opowiada Małgorzata. – To był dla nas ogromny sukces. Całe konsylium ciućkało, jaki piękny zarodek. Transfer się powiódł. Po dziesięciu dniach zrobiliśmy test na beta hCG. Wynik – koło stówy. Wszyscy nam gratulowali. Ja już zaczęłam wybierać mebelki do pokoju…”. Agnieszka zaszła w ciążę już w pierwszym podejściu. Sama się zdumiała, że tak szybko. „Więcej było we mnie strachu niż radości” – przyznaje. Basia też w końcu zobaczyła upragnione dwie kreski. Od momentu usunięcia jajowodu wiele się w jej życiu zmieniło. Choć „pierdolnęła” badaniami i humorzastym mężem, nie umiała całkowicie zrezygnować z marzenia o dziecku, zwłaszcza że u jej boku pojawił się nowy partner. Nie starali się. Żyli randkami i zalotami, aż pewnego dnia Basia odkryła, że spóźnia jej się okres. Była w ciąży. „Dziękowałam Bogu za wszystkie ciążowe dolegliwości, za poranne mdłości i senność od rana do nocy. To były najpiękniejsze chwile w moim życiu – wspomina. – Ale szybko się skończyły. Przy okazji rutynowej wizyty, w 18. tygodniu, okazało się, że skraca mi się szyjka. Kiedy jechaliśmy do szpitala, powtarzałam mężowi, że damy radę, nawet jeżeli Bartuś urodzi się jako wcześniak. Ale w szpitalu wszystko szło nie tak. Na wynik posiewu czekaliśmy tak długo, że szyjka całkowicie się zgładziła. Nie zdążyliśmy. Leżałam niespełna dwa tygodnie, niemal bez ruchu, walcząc o każdy dzień. Wierzyłam, że wyleżę Bartusia choćby do 28. tygodnia. Niestety, w 20. tygodniu zaczęły się sączyć wody… Lekarze nie dawali nam szans. 29 lipca serce mojego synka przestało bić”. Basia płacze, kiedy o tym opowiada, choć od tamtej chwili minęły już dwa lata.
Agnieszka w 8. tygodniu ciąży zaczęła krwawić, ale jeszcze przez pięć tygodni wierzyła, że zostanie mamą. Nie została. W 13. tygodniu dowiedziała się, że dziecko jest zdeformowane – podczas USG zdiagnozowano u niego między innymi bezczaszkowie i bezmózgowie. To był szpital kliniczny. Piętnastu studentów gapiło się w monitor i komentowało wygląd jej dziecka. Lekarz zalecił terminację ciąży. „Nie byłam w stanie tego zrobić – wyznaje. – Trafiłam pod opiekę psychologa i przez następne sześć tygodni biłam się z myślami. Zdecydowało ostatnie USG, na którym pokazano mi moją córeczkę. Wtedy zgodziłam się bez wahania. W 19. tygodniu przeprowadzono zabieg. To była potężna trauma. Kazano mi podpisywać mnóstwo papierów, zgodę na aborcję, oświadczenia, że nie będę pozywać szpitala ani lekarza… Papierologia w obliczu śmierci. Położono mnie w sali z kobietami w zaawansowanych ciążach. Zagrożonych, ale jednak z nadzieją na szczęśliwe rozwiązanie. Długo potem byłam w terapii, okazało się, że mam zespół stresu pourazowego”.
U Gosi z pięknej blastocysty zaczęła się rozwijać wyczekana ciąża, ale pęcherzyk okazał się podejrzanie mały. Był cień szansy, skrawek cienia, jednak w 5. tygodniu zarodek obumarł, a wraz z nim umarła nadzieja na dziecko. „Wtedy się załamałam – mówi Małgorzata. – To był najgorszy moment w moim życiu. Bo ja już tę ciążę miałam, widziałam dwie kreski na teście. Wszyscy najbliżsi wiedzieli. Trzymali kciuki, kibicowali. No i trzeba im było powiedzieć, że niestety… Nie udało się. Musiałam to przyznać przed sobą i przed bliskimi. To chyba było najtrudniejsze”. Monika zaraz po poronieniu zaczęła łykać tabletki antykoncepcyjne, choć głośno tego nie powie. Do dziś liczy, ile jej dziecko miałoby lat. I płacze, gdy zbliża się Dzień Matki.
Ostre hamowanie
Zaraz wcisną przycisk STOP i rollercoaster ostro wyhamuje, na razie jednak lecą w dół – Karolina, Monika, Basia, Agnieszka, Anna, Małgorzata… Opłakują narodzone i nienarodzone dzieci, utracone zdrowie i amputowaną kobiecość. Cierpią. Jak ustalili naukowcy, stres towarzyszący leczeniu niepłodności jest porównywalny do stresu onkologicznego. A zatem – alarm! Rozżarzona kontrolka! Najwyższy stopień zagrożenia! „Niepłodność boli – tłumaczy Basia. – W karku, w mięśniach rąk i nóg. W głowie. W jelitach. Tak jakby ktoś spuszczał z nas powoli powietrze. Ciągły stres powoduje wiele schorzeń psychosomatycznych. Czasem bolą stawy, czasem brzuch, bywa, że całe ciało jest ciężkie jak ołów. I to ciągłe zmęczenie, brak sił, żeby podnieść się z łóżka…”. Dla Karoliny niepłodność to przede wszystkim utrata kontroli, strach i nienawiść do siebie, do swojego ciała i jego ograniczeń. Ulgę przynosi wizyta na cmentarzu, żałoba, psychoterapia, niekiedy alkohol, którym zapija się nerwice, depresje i poczucie wybrakowania. A dookoła świat celebruje macierzyństwo, przypina medale wieloródkom, fetuje porody i domaga się ciąż. Bo tylko dzieci dają spełnienie… Bo życie bez dzieci nie ma sensu… Bo jedynie matka jest kobietą spełnioną... W rodzinie i wśród znajomych szykują się kolejne chrzciny i „roczki”, sypią się dobre nowiny, trwa dziecięcy karnawał. W pracy z komputerowych pulpitów wyglądają pyzate buźki niemowląt, na tablicach korkowych, obok raportów i służbowych notatek, rozgościły się kolorowe laurki… Kochanej mamusi… Tymon… Zosia… Kacperek… Szczęśliwe dzieci szczęśliwych rodziców. W internecie – jeszcze gorzej! Hałaśliwe instamacierzyństwo przeciwko niemej bezdzietności.
W takiej atmosferze bezdzietne matki, po kolejnych przegranych rundach, próbują ratować, co się da. „Dochodzenie do siebie to morze wylanych łez – tłumaczy Katarzyna – to stany lękowe i regularne wizyty u psychologa. Reaguję płaczem na każdą wiadomość o ciąży, a te jak na złość pojawiają się jedna po drugiej. Cieszę się, choć pęka mi serce”. Dla Gosi pytanie o dziecko to jak cios pięścią w twarz. Sama nie wie, z czym trudniej jej się pogodzić – z niepłodnością czy z reakcjami otoczenia. A te rzadko bywają taktowne. Ludziom, którzy mają dzieci, choć nie włożyli w to najmniejszego wysiłku, trudno wyobrazić sobie krzyżową drogę bezdzietnych rodziców, ich determinację, rozpacz i rozgoryczenie. Niestety, kiedy zasypia wyobraźnia, budzą się gafy, lapsusy i zniewagi, stąd te niefrasobliwe rady i pseudo-pociechy: Musicie się bardziej starać!, Rozluźnij się, a zajdziesz!, Dotknij mojego brzucha, a zaciążysz! I to bezduszne zagrzewanie do walki, na którą samemu nie miałoby się ani siły, ani ochoty – próbujcie, próbujcie, próbujcie! Jakby słowa miały moc zapładniania. Basi żadne słowa nie pomogły zajść w ciążę. Jest katoliczką i wiele razy krzyczała do Boga, żeby zabrał z jej serca to przeklęte pragnienie. Dlaczego ją taką stworzył? Z pragnieniem. Wolałaby nie chcieć dziecka, ale nie umie. Za to Monika przyznaje, że dziecko to dla niej abstrakcja. Chciała zajść w ciążę, pokonać fizyczne ograniczenia, ale czy byłaby z niej dobra matka? Dziś w to wątpi.
Początek
Stop. Rollercoaster hamuje, a one wysiadają z wagoników. Na stacji, którą same wybrały. Mogłyby gnać tak na złamanie karku, aż do wykolejenia, ale coś – może instynkt samozachowawczy, a może zdrowy rozsądek – każe im się ratować. Nie zostaną matkami, tak zdecydowały. Nie oddadzą już temu marzeniu ani jednej cząstki siebie. Chcą żyć, kochać, podróżować, spać, beztrosko krzątać się wokół codziennych spraw i czerpać radość z błahostek. Wiele z nich straciło zdrowie, u niektórych pojawiła się przedwczesna menopauza, wszystkie mają obniżony nastrój i pikujące poczucie własnej wartości, ale się nie poddają. Walczyły o dziecko, teraz z równą determinacją będą walczyć o siebie. Byle z planem! Byle z głową! A więc joga, ruch, terapia, która uczy identyfikować i komunikować emocje, szczere rozmowy z partnerem i najważniejsze – odbudowa zrujnowanego walką małżeństwa. Będzie dobrze. Trzeba tylko odrzucić nadzieję, wyplewić ją z serca jak chwast, bo mąci w głowie i wysysa wszystkie siły. „Pewnego dnia stwierdziłam, że mogę zapaść się w siebie albo przeżyć to życie najlepiej, jak potrafię. Bez dziecka. Wybrałam to drugie” – wyznaje Basia i szykuje się do pisania doktoratu o motywie menopauzy w literaturze i kulturze współczesnej. Karolina, która o życiu bez dzieci zdecydowała podczas podróży do Stambułu, mówi, że gdy spotyka bezdzietne pary, często zastanawia się, czy są takie z wyboru, czy z wyroku losu. I zawsze ma gorącą nadzieję, że z wyboru. Zaczęła wierzyć w to, że życie bez dzieci może być piękne, wartościowe i pełne pasji. Gosię wybór bezdzietności natchnął spokojem. Wyciszyła się, zobaczyła przed sobą przyszłość. „Kupiliśmy działkę, postawiliśmy domek, mamy kota, planujemy podróże – opowiada. – Odnajdujemy się w zwykłym, codziennym życiu. W fajnej, zwykłej, dwuosobowej rodzinie…”. Katarzyna zawsze myślała o sobie childless, nie childfree, ale ostatnio odkryła, że wystarczy zmienić etykietkę, by poczuć się znacznie lepiej. „Niczego mi nie brakuje – mówi. – Jestem wolna. Nie wiem, czy to koniec, bo jedno embrio jest genetycznie zdrowe i wciąż na nas czeka, ale nawet jeżeli się nie uda, nie będziemy płakać. Nie tym razem. Otwiera się przed nami inny świat. Wcale nie gorszy!”. Zuzanna i jej mąż też zaczynają nowe życie. Mają dni lepsze i całkiem podłe, ale z radością odkryli ostatnio, że tych podłych jest coraz mniej. Niedawno kupili bilety do Dubaj. Niby nic, ale oni boją się latać. „Będzie dobrze” – uśmiechają się do przyszłości.
145 komentarzy
W punkt. Zamurowało mnie. Dziękuję Pani Edyto! Fantastyczny wpis.
Jak ja Ci dziękuję za ten tekst :-* Prawie moja historia!W moim przypadku delektowanie się życiem zaczęło się w momencie, gdy straciłam nadzieje i biologiczne możliwości na posiadanie dzieci. Aha, i jeszcze ośrodek adopcyjny nam podziękował. Tyle lat zmarnowanych, przeżytych w poczuciu frustracji, różnych etapów walki, które wszystkie zakończyły się porażką, depresji, poczucia niespełnienia i niskiej wartości. Strata, która okazała się początkiem dobrego, teraz nic nie muszę i czuję, że żyję 😀 Szkoda, że ta późno 😀 Pozdrawiam gorąco.
Pięknie napisane.
To również moja historia
Właśnie leżę w łóżku po wczorajszym transferze zarodka ostatniej szansy i czytam mój ulubiony blog. Dzieki Tobie i wszystkim „bezdzietnikom” wiem, ze jesli sie nie uda to życie też jest pìękne. Dzisiejszy post to jak list od najlepszej przyjaciółki, ktora dokładnie jest na bieżąco z moim życiem.
Hej! Niech to będzie dobry początek dobrego dnia i jeszcze lepszej przyszłości. Pozdrawiam cię serdecznie i trzymam kciuki!
Czytam wszystkie komentarze i kolejny raz Twój wpis i pozwolę sobie dodać kilka słów od siebie. 15 lat temu nie zastanawiałam sie nad macierzyństwem bo to było oczywiste, że po ślubie bedziemy z mężem mieli dzieci. Gdy okazało sie, że jednak to nie takie proste zaczęliśmy walczyć: badania, operacje i wszystkie te atrakcje. Ostatecznie 5 lat temu zostało nam już tylko in vitro. I dopiero wtedy przyszły rozważania czy na pewno za wszelką cenę chcemy sprowadzić dziecko na ten świat, który wg mnie nie jest cudowny, do tego mamy pewne obciążenia genetyczne i cała ta trudna procedura… więc było zbyt wiele na „nie” aby podjąć decyzje o In Vitro. To była swiadoma decyzja wiec nigdy nie było mi przykro. Jestem szczęśliwą ciocią kilku maluchów. Przy moim biurku w pracy pełno laurek, zdjeć dzieci przyjaciółek. Razem z mężem jesteśmy aktywnymi uczestnikami życia rodzin z dziećmi a czasami robimy za niańki, gdy rodzice chcą iść na zakupy, do kina, albo wjechać na weekend. No a przy tym jesteśmy szcześliwymi bezdzietnikami. Więc czemu zdecydowaliśmy się teraz na in vitro. Bo dojrzałam do tej decyzji, bo czasami warto zaryzykować i podjąc się mega trudnego wyzwania, bo mam prawo zmienić zdanie sprzed 5 lat, bo mam wokół siebie rodziców którzy wychowują swoje dzieci a nie je hodują i wiem, że mogę na nich liczyć. Ale najważniejsze to to, że choć wiem, że mamy tylko kilka procent szansy to dziś jesteśmy na tyle silni i szczęśliwi, że negatywny wynik nie będzie dla nas ani porażką ani traumą. Znam pary dla których brak dzieci powoduje bezsens życia, znam też pary które twierdzą, że moim obowìązkiem wobec narodu i ludzkości jest posiadanie dzieci. Jestem całym sercem z pierwszymi, olewam drugich, przytulam moją psią córeczkę i żyję swoim życiem.
Hej, Psiamamo! Gratuluję podejścia do życia! Pewnie, że zdanie można zmienić, zawsze! Nie ma sensu robić z siebie niewolnika własnych decyzji. Zmieniają się okoliczności, my się zmieniamy, i nasze życiowe wybory powinny za tymi zmianami podążać. Pozdrawiam i życzę wam powodzenia! Cokolwiek los postanowi, bądźcie szczęśliwi!
Dziękuję. Trudny temat i piękny tekst. Ważny też dla takch jak ja, ktorych nie dotyczy osobiście. Chociaż, przy obecnej skali niepłodności temat dotyka wszystkich- każdy z nas zna osoby, pary walczące o dziecko. Możemy PRZYNAJMNIEJ nie dokładać im cierpienia nietaktownymi pytaniami czy złotymi radami. Dziękuję!
No nie wiem co powiedzieć…
Ja jestem bezdzietna z wyboru, nie czuję potrzeby bycia mamą….ale to….
Dziękuję za ten artykuł.
Podpinam się pod słowa Magdy. Czuję to samo,instynkt się we mnie nie obudził, ale nigdy nie myślałam jak to wygląda z drugiej strony. Po ramionach wciąż wędrują mi dreszcze a łzy cisną się do oczu. Trzymajcie się dziewczyny!
Czekałam 🙂 dzięki!
Piękny artykuł, szkoda, że takie zdarzenia są w naszym nastawionym na dzietność kraju są tematem tabu.
Ja na dzieci mam jeszcze czas, o ile się na nie wgl zdecyduję.
Zawsze mnie zastanawiało dlaczego kobiety z tak silną potrzebą macierzyństwa nie walczą o adopcję…? Nikogo nie piętnuję, ale zawsze mnie to zastanawiało.
Walczą. Niektóre z moich bohaterek przeszły procedurę adopcyjną i zostały odrzucone albo nie zakwalifikowano ich na kurs i nadal czekają. Adopcja to bardzo trudna sprawa, wielu ludziom nie udaje się przejść tej procedury. Temat jest zbyt szeroki, więc nie chciałam go włączać do posta. Z drugiej strony, nie wszyscy chcą po prostu dziecka. Niektórzy marzą o swoim dziecku. I to jest absolutnie zrozumiałe.
Jak najbardziej. Czy w takim razie upraszczając możemy powiedzieć, ze kobiety przede wszystkim marzą o byciu w ciąży?
Procedury adopcyjne w naszym kraju to podobno gehenna…
Oj, nie sądzę. To naprawdę bardzo różnie wygląda. Czasami kobiety chcą się mieć dziecko, ale boją się ciąży. Myślę jednak, że czym innym jest potrzeba posiadania dziecka, a czym innym – potrzeba zaopiekowania się cudzym dzieckiem. To się czasami spotyka, ale nie zawsze.
Katarzyna, ze swojej perspektywy, po kilku latach starań mogę powiedzieć, że adopcja wcale nie jest taką prostą sprawą. Na początku sie o tym nie myśli bo się ciagle próbuje, jest sie w zawieszeniu a czas nieublaganie leci. To trudna decyzja sama w sobie, na którą musi się zgodzić również partner, a on często nie ma tak silnego instynktu rodzicielskiego. I podejmuje sie ja najczesciej dopiero jak wszystko inne zawiedzie a lat nie ubywa. Dalej, adopcja to wyzwanie, skomplikowane procedury i czesto kilka lat oczekiwania. Szczegolnie jesli ktos chce niemowlaka. To również może odstraszać. Ja sama teraz rozmyślam czy jestem gotowa na male dziecko jak bede ok 40 bo tyle bym miala jesli wezme do uwagi sredni czas oczekiwania na dziecko.
Takze to nie jest chyba o tym, ze kobieta chce byc w ciazy, a nie miec dziecko. Pomijajjac odrzucenia z powodow formalnych moze kobiety sie na nia nie decyduje, bo dojrzewaja, zaczynaja widziec swoje ograniczenia a moze po prostu juz nie maja sily….
Adopcja to i procedury, i zupełnie inny wymiar rodzicielstwa. Dużo trudniejsze, bardziej obciążone ryzykiem trudności i niepowodzenia doświadczenie. Moim zdaniem nierozsądne jest traktowanie adopcji jako prostej, naturalnej alternatywy.
Oj ale nie zgadzam się z określeniem „swoje”na tylko biologiczne dziecko!!! Adoptowane też jest swoje!!!! To właśnie ten brak oświecenia w naszym kraju, że adopcja, jeżeli w ogóle brana jest pod uwagę, to ostateczność. Tak jakby chodziło nie o wychowanie, kochanie, ale o urodzenie przede wszystkim
@ Katarzyna – ja wbrew swojej woli nie mam dzieci, ale nigdy nie miałam ochoty na adopcję. Postrzegałam ją jako metodę zapewnienia opieki skrzywdzonym dzieciom z patologicznych rodzin, a w takiej roli zupełnie się nie widziałam.
Cudowny tekst… każda bezduszna wobec niematek matka powinna go przeczytać i oprzytomnieć. Bo ile razy można ukrywać łzy, gdy „koleżanki” rozmawiają w Twoim towarzystwie tylko o dzieciach, czyniąc Cię niewidzialną? Ile razy można uciekać w pracy do toalety, by płakać po kolejnej głośno fetowanej radosnej nowinie? Jest jeszcze bezdzietność z lęku, że po ciąży i porodzie choroba postąpi tak, że nie będzie sił na zajmowanie się niemowlęciem, że zabraknie czasu na wychowanie… Tyle twarzy. Ten sam ból i szukanie sposobów na inny sens życia. Czasem rozpaczliwe i nieszczęśliwe, i bardzo krzywdzące siebie. I po co, u licha?! Tak było w moim przypadku, bo byłam bezdzietna. Życzę sobie i Wam wszystkim, Kochane Bezdzietne i Matki, szczęścia w życiu.
Widzisz, taki zwykły szarak jak ja nie ma o tym pojęcia. Uważam, że powinno być o tym mówione głośno. Musimy mówić o tym, jak ciężko jest adoptować dziecko, bo może wtedy takim osobom ułatwi to życie. Twój komentarz bardzo dużo my wyjaśnił, dzięki 🙂
Tak sie sklada, ze adopcja wynaga zamkniecia drogi invitro i wszelkich prob zajsc w ciaze. Nam o dziwo sie trafila naturalna ciaza i niestety poronienie. Ośrodek kazał nam zaczac wszystko od nowa mimo, ze czekalismy jux ponad 2 lata. Stwierdzili, ze musimy przepracowac zalobe.Zrezygnowalismy. Juz bylo za duzo porazek do udzwigniecia.
Mocne, dobre. Potrzebne.
OOOOOOHHHHHH jak ja żałuję, że nie zdążyłam opisać i wysłać swojej historii. Ale to nic, czytając te wyznania czuję dumę. Dziewczyny się odważyły. Wiem, że to nie jest łatwe, ale jednak wzięły byka za rogi. Oczywiście odnajduję tu również i kawałek siebie – inseminacja – ciąża pozamaciczna – usunięcie jajowodu. 1,5 roku później ciąża naturalna ale i samoistne poronienie. Przeszliśmy również proces adopcyjny, ale mój mąż się wycofał – przyznał, że nie da rady. Pozostało mi wybrać. I wybrałam, życie z mężczyzną, którego kocham. Dziecko mogę mieć, ale ja właśnie chcę mieć z nim. U nas wystąpił akurat problem męskiej niepłodności, a niestety w Polsce jest to temat TABU. Kobiety biorą na siebie ten ciężar. Nie mówimy w szczegółach gdzie leży problem bo to nic nie zmieni, ale społeczeństwo z góry zakłada, że problem leży po stronie kobiety. Może to jest dobry temat na kolejny artykuł. Dziękuję pięknie za TEN, kolejny, oczyszczający!
Tyle prawdy w tym tekście.. Sama to przeżyłam. Starania, diagnoza, rozpacz i niekończące się wizyty w klinikach. Morze łez, kryzysy małżeńskie, tony leków. W końcu in vitro, poronienie i załamanie nerwowe. W wieku 27 lat nerwica, stany depresyjne i lęk przed położeniem się do łóżka, bo w nocy nie przychodził sen tylko koszmary i katastrofy. Przed kolejną próbą, powiedziałam stop. Wydałam na kolejne leki 800zł w aptece, po czym w domu oświadczyłam mężowi, że już nie dam rady. Podpisałam rezygnację i poczułam ulgę. Długo dochodziłam do siebie. Do tego przyszło mi jeszcze ratować własne zdrowie, bo przyczyna mojej niepłodności-endometrioza, rozpanoszyła się na całego i zaatakowała jelita. Minęło sporo czasu od tamtych wydarzeń. Dzisiaj jesteśmy szczęśliwi! Podróżujemy, wyremontowaliśmy mieszkanie, zaczynamy kolejne studia i żyjemy jak najpiękniej potrafimy. Dziecka nie ma i prawdopodobnie nigdy nie będzie, ale postanowiłam, że będziemy kurde szczęśliwi 😉
„Postanowiłam ze będziemy kurde szczęśliwi „:))) wspaniałe podsumowanie-podpisuje się obiema rękami -w moim przypadku było tak samo.
Znakomity tekst:) to też moja historia i wielu innych kobiet. Dziekuję.
Przejmujący tekst… Bardzo prawdziwy. Moja siostra była w podobnej sytuacji. Mnóstwo stresu, wizyty u specjalistów i te najgorsze.. w szpitalu.. Potem pustka. Kolejna nadzieja.. Ważne, żeby być razem, nie obwiniać siebie nawzajem. Być ze sobą i wspierać się. Im się w końcu udalo. Dużo sił dla tych, którzy tego doświadczyli albo doświadczają teraz..
Dzięki za tekst! Trzymam kciuki za wszystkie kobiety, które stale szukają swojego punktu równowagi!
Każda(y), która(y) zdecyduje się na invitro powinna/powinien dobrze przemyśleć ten krok i najlepiej wcześniej przeczytać ten tekst. Wiele medycznych aspektów i ryzyk tej terapii było mi znane. Ale nikt nie potrafił przedstawić tego horroru tak dobitnie jak autorka. Komplemet, respekt, podziękowania. Arthur
Arthur, nie wiem czy Cię dobrze zrozumiałam, ale to nie jest tak, że in vitro jest horrorem. Kobietom z tego artykułu po prostu się nie udało, ale dzięki in vitro tysiące innych kobiet i mężczyzn cieszy się z potomstwa. I dla kobiet z artykułu in vitro było prawdopodobnie jedyną szansą. Jednoznacznie to trudny proces – fizycznie i psychicznie, ale niestety dopóki nie spróbujesz nie wiesz czy się uda czy nie…
„Problemem” jest to, że kobiety po inseminacji czy in vitro wiedzą od razu, że są w ciąży i jak wcześnie poronią to to przeżywają. Zdrowe kobiety często poronią nawet o tym nie wiedząc, bo zwalają to na spóźniony okres.
„Problemem” jest również poniekąd presja na posiadanie dzieci – bez niej może część z nich wcześniej by odpuściła.
Katarzyno, sprecyzuję mój wpis. Każdy poważniejszy zabieg, operacja, poprzedzana jest pouczeniem lekarzy o ryzykach i szansach tychże terapii. Okay, z punktu widzenia 52-letniego mężczyzny widzę zagadnienie napewno inaczej niż kobiety. Dodam, że jestem bezdzietny nie z wyboru, nie z przyczyn medycznych, aczkolwiek być może takie istnieją. Poprostu żyłem i współżyłem z moją partnerką bez zdeterminowanego „planu na zapłodnienie”. Ale gdybym stanął przed decyzją, in vitro tak, czy nie, z wielkim prawdopodobieństwem nie zażądałbym od mojej partnerki podjęcia takiego ryzyka. Mając również na uwadze, że ona sama prauje w zawodzie medycznym i widziała niejedną odchodzącą matkę. Odchodzącą=umierającą na skutek powikłań metody invitro. I to jest horror, który miałem na myśli. Gdyby tak wyglądało pouczeie lekarzy jak w tekście pani Edyty… Niech to zdanie dokończy każda pacjentka wraz z przyszłym ojcem sama.
Masz rację, in vitro to wielka szansa na upragnione potomstwo. I wiele kobiet/par dzięki temu zabiegowi mogło doczekać się dziecka. Ale warto wiedzieć, że to jednak jest bardzo trudna, wyczerpująca i ryzykowna procedura. Pod bardzo wieloma względami. Kliniki oferujące in vitro na swoich stronach zamieszczają precyzyjne, kliniczne opisy poszczególnych etapów. Dają nadzieję, ale raczej nie wspominają o tym wszystkim, co jest w tle – o kosztach emocjonalnych i zdrowotnych, możliwych powikłaniach i nadwerężonych małżeńskich relacjach itp. A warto te koszta brać pod uwagę, gdy myśli się o in vitro. Ja, rozmawiając z moimi bohaterkami, ale też wcześniej – z parami, które to przeszły, często słyszałam: „O tym się nie mówi”. O tych kosztach właśnie. Myślę, że powinno się o tym mówić. Nie po to, by siać postrach i zniechęcać do procedury in vitro, ale po to, by ci, którzy stają przed tą trudną decyzją, mieli pełen obraz sytuacji. I żeby, decydując się na sztuczne zapłodnienie, wiedzieli, co ich czeka, co będą musieli poświęcić.
Świetny tekst!
Bardzo mi się podoba, że przedsatwaisz na blogu rózne historie, rózne punkty widzenia.
Moja historia jest jeszcze inna- nie dopuszczam do siebie myśli o macierzyństwie, bo wiem, że byłabym fatalną matką. Stany depresyjne, niskie (właściwe zerowe) poczucie własnej wartości – to nie najlepszy materiał na matkę. Po prostu nie chcę skopać życia istocie, która na to nie zasłużyla (tak jak skopano moje). Nie wtajemniczam nikogo w powody mojej bezdzietności, to moja sprawa. Ale i tak syszę głównie, że jestem egoistką. Ciekawy zatem ten egozim…
Ale do brzegu 😉 Naprawdę liczę na to, że dzięki takim wypowiedziom świat ma szansę stać się trochę lepszy – bo wystarczy, że ludzie przestaną się wzajemnie oceniać, generalizować a będize nam się żyło znacznie lepiej!
Hej! O tych innych przyczynach bezdzietności też napiszę. Już od jakiegoś czas noszę się z takim zamiarem. Temat dojrzewa:) Pozdrawiam i dziękuję – wszystkim – za komentarze, refleksje, historie i oczywiście pochwały. Bardzo się cieszę, że tekst porusza jakieś struny. To ważne. Ten temat też mnie poruszył.
Nie jestem Matką już czy dopiero 27 lat. Podjęłam taka decyzję po tym jak Moje dziecko urodziło si w 26 tygodniu. Żyło tylko 13 godzin (zbyt małe płuca). Żeby mieć drugie musiałabym, całą ciąże leżeć. Lekarze przy tym nie dawali nadziei że ciąża zakończy się sukcesem w postaci zdrowego dziecka.
Nie chciałam tego. Mąż nie naciskał na to że chce być Tatą.
Zajęliśmy się sobą. Skończyłam studia. Mąż zdobył nowy ciekawy zawód. Sporo podróżowaliśmy po Polsce. Poznaliśmy wiele ciekawych miejsc.
Czy żałuję? Nie jestem zadowolona z tego co posiadam.
Obecnie w pracy mam szczęście że pracuję z Kobietami, które są w związkach ale nie planują dzieci.
Rewelacyjny tekst! Nigdy nie zastanawiałam się nad tym, jak wygląda proces przygotowań do in vitro, natomiast po lekturze dochodzę do wniosku, że chęć posiadania dziecka musi być naprawdę niesamowitym motorem napędowym, skoro tak wiele kobiet decyduje się poświęcić swoje zdrowie, które wg mnie jest największym i najważniejszym kapitałem jaki człowiek może otrzymać. Patrzę tutaj z perspektywy osoby, która dzieci nie chce, więc z całą pewnością jest mi łatwiej, natomiast sama osobiście nie wyobrażam sobie, żebym tak bardzo mogła zrezygnować z siebie dla kwestii bądź co bądź całkowicie niepewnej.
Natomiast drugą kwestią jest tutaj temat już wielokrotnie poruszany – nikt nikomu nie powinien wtrącać się w rodzinę i dopytywać o powody braku dzieci bądź o to, kiedy dzieci się pojawią. Dla kobiet, które przeszły podobne sytuacje do bohaterek artykułu, każde takie pytanie musi być jak pociągnięcie na dno, przypomnienie wszystkich najgorszych chwil… Cóż, miejmy nadzieję, że ta kwestia zacznie się w końcu zmieniać w naszym wścibskim społeczeństwie i każdy zacznie pilnować swoich spraw…
Swietny wpis. Przeczytalam ze lzami w oczach na kilka razy, az w nocy nie moglam spac, bo mysli i wspomnienia wirowaly w mojej glowie! Sama przeszlam przez to pieklo, tracac 5 ciaz, naprawde swietnie opisalas co czuje taka osoba. Ja pogodzilam sie z mysla nie posiadania dzieci, byl to ogromnie trudny i bolesny proces. Nauczyalm sie szczescia na nowo, jako osoba bezdzietna! Chcialabym by osoby ktore atakuja osoby bezdzietne, czy pytaja w malo taktowny sposob o przyczyny bezdzietnosci przeczytaly najpierw ten mocy tekst. Kochane, pamietajcie ze po kazdej burzy wychodzi slonce!!
Byłam na tym rollercoasterze lecz zanim się za mocno rozpędził zdążyłam z niego zsiąść. Poznałam męża, potem ślub i przyszła kolej na dzieci. Nie wychodziło, więc wizyta u lekarza, który odesłał nas do kliniki. Tam mnóstwo pytań, badań i brak odpowiedzi. A w głowie ciągle kłębiło się pytanie czy tego naprawdę chcę i gdzieś głęboko ukryty strach przed porodem i utratą wzroku. Przyszedł moment że postawiono diagnozę, że w naszym przypadku „będzie ciężko”. Mąż miał słabe wyniki, ja zarośnięte jajowody. W perspektywie czekało nas kilka operacji, mnóstwo leków, zastrzyków, bólu i tylko „kilka procent że się uda”. Widziałam w oczach mojego męża, że on tego nie chce, że nie da rady. Dzieci to nie było jego marzenie, cel w życiu. U mnie gonitwa myśli co dalej? czy warto? czy tego naprawdę chcę? Ale jak bez dzieci? A wokoło padały pytania kiedy dzieci i ile. Musiałam się z tym zmierzyć, wysłuchać samą siebie, wziąć pod uwagę zdanie męża. Perspektywa leczenia przerażała mnie, nie czułam silnego instynktu macierzyńskiego. Postanowiłam że skoro w grę wchodzi in vitro to dam nam trochę czasu na przemyślenia, rozmowy i podjęcie decyzji.
Minęło już kilka lat, w porę zeszłam z tego rollercoastera. Uchroniło mnie to od lęku, bólu, utraty sił i nadziei. Nie było łatwo podjąć decyzję, że wybieram siebie, swoje zdrowie, relacje z mężem a nie dziecko. Odrzucić presje otoczenia, wiadomo bliscy chcą dobrze ale czasami to im nie wychodzi. Uczę się być szczęśliwa 😊
Hej, dzięki za tę historię. Powodzenia i pozdrawiam!
Po pierwsze przeczytałam tekst bardzo uważnie. Rozumiem też, że autorka ma prawo do swobodnej, emocjonalnej i jednostronnej wypowiedzi, bez obowiązku ujmowania sprawy wieloaspektowo. Wszak to nie jest rozprawa habilitacyjna.
Wiem również, że nigdy, przenigdy nie zrozumiem drugiej osoby, tak jakbym chciała, sama nie będąc w podobnej sytuacji. Mogę tylko spróbować to sobie wyobrazić. Ale jak wyobrazić sobie silne emocje, lęki, strach, a czasem frustracje?
Uważam tekst za interesujący i bez wątpienia ważny. Mam jednak do niego swoje uwagi.
O ile pierwsza część opisująca historie poszczególnych kobiet jest bardzo poruszająca (nie dziwi mnie fakt, że wiele osób odnajduje w niej siebie, świadczą o tym liczne wpisy i dopisane kolejne historie), o tyle od akapitu „Ostre hamowanie” rozpoczyna się trochę niefajna „jazda”.
Sposób ujmowania i opisywania osób „dzietnych” w tekście (chodzi mi tu zwłaszcza o uogólnienia i wrzucanie wszystkich do jednego wora), jest – krótko mówiąc – kiepski. Bo to, co zarzuca się osobom „celebrującym macierzyństwo”, zastosowano tu dokładnie tak samo. Odwrócono tylko role.
A mnie chodzi o to, by nikt nikogo nie ranił. Ani osoby posiadające dzieci, ani osoby bezdzietne.
„Nikt publicznie nie chwali się sprawną nerką czy wątrobą, ale sprawny aparat rozrodczy to powód do dumy. „Oto moja krew! Moje bezcenne geny! Mój dar dla społeczeństwa” – wylewa się z portali społecznościowych wraz z falą pogardy” – otóż pogardę wyczuwam w takim sformułowaniu właśnie. Co to za ironiczne teksty pod tytułem „moje bezcenne geny itp.”? Czyli co? Mam się wstydzić, że jestem matką??? Mam to ukrywać. Zarezerwowano dla mnie tylko tematy, o których wolno mi mówić? Tak jak „chwalimy” się wszystkim (podróżami, wspinaczką, przeczytaną książką, nowym fotelem, psem), wszystkim co jest nam bliskie, co nas otacza, co zajmuje nasze myśli – również dzieci pojawią się w tym zestawieniu. Dlaczego? Bo pojawią się tam obok innych tematów i w miejscach, gdzie chcemy o czymś powiedzieć, pochwalić, pożalić się. Bo czyli co? Temat dzieci ma być tematem tabu? Nie wolno mi o tym mówić, bo ktoś inny poczuje się źle… ? Nie jestem bezduszna, ale nie rozumiem dlaczego oskarża się mnie o coś, z czym nie mam nic wspólnego. Bo jeśli zamieścimy zdjęcie uwieczniające nasze wejście na Rysy, to spotka nas fala krytyki ze strony osób, które nie mogą tam wejść (na przykład ze względów zdrowotnych)??? I to jest w porządku?
W innym miejscu przywoływanego tekstu – „W pracy z komputerowych pulpitów wyglądają pyzate buźki niemowląt, na tablicach korkowych, obok raportów i służbowych notatek, rozgościły się kolorowe laurki… Kochanej mamusi… Tymon… Zosia… Kacperek… Szczęśliwe dzieci szczęśliwych rodziców”. Przepraszam, ale brak mi słów. Serio!
Chcę powiedzieć jedno. Daleko mi od „matki polki”, której jedynym osiągnięciem jest posiadanie dziecka (chociaż są osoby, dla których tak właśnie jest, więc mówią tylko o tym, bo to jedyne co mają), ale nie zamierzam i nie chcę czuć się źle tylko dlatego, że je posiadam. Ta pretensja do świata wyglądająca z drugiej części tekstu nie podoba mi się. Sama staram się być taktowna (choć pewnie nie zawsze mi się to udaje, jak wielu innym), nie żyję tym, by hałasować swoim macierzyństwem i nikogo nie straszę „nędzą, jałowym życiem i samotną starością”. Nigdy to do głowy by mi to nie wpadło, tak jak zresztą większości osób, które znam. Proszę mi uwierzyć, że nie zamierzam nikogo „zagrzewać do walki”. A już na pewno nie czuję się górą i nie uważam, by ktoś inny był „moralnym bagniskiem”.
Autorka formułuje szereg zarzutów względem zachowania osób, które posiadają dzieci. Szkoda tylko, że nie odnosi tych zasad do ludzi w ogóle. Pozwala sobie na złośliwość i sarkazm, jednocześnie oczekując dobrego/taktownego/delikatnego traktowania w zamian.
A ja powiem odwrotnie. Istnieje cała masa ludzi bezdzietnych (tych z wyboru i tych, którzy wyboru nie mieli), którzy tych „dzieciatych” traktują z politowaniem. Bo co Ty możesz w życiu osiągnąć, skoro interesuje Cię tylko bachor, pieluchy, kupki, przedszkole i szkolne problemy!!!! Nie pojedziesz powłóczyć się bez celu po Indiach, na doktorat nie masz czasu, Twoja atrakcyjność spada. I ta intelektualna i ta fizyczna!!! Tak, tak. Dość często to czujemy. Nie jesteśmy dość wyluzowane, interesujące, zapoznane ze światowymi trendami (w różnych dziedzinach), dyspozycyjne i otwarte na nowe możliwości. Nuda i banał! Za to tylko pierdolimy o dzieciach.
Z całym szacunkiem, ale każdy z nas mówi i zajmuje się tym, co jest mu bliskie. Nie oznacza to, że w ten sposób piętnujemy innych (wzięłam udział w maratonie, a więc piętnuję niepełnosprawnych?). Niektórzy opowiadają ze swadą o podróżach, przeczytanej książce, zdobytym szczycie, o wyczynach kota, ugotowanym posiłku, problemach w pracy, seksie i całej masie różnorakich tematów. Jednym z nich są też dzieci. I nie zamierzam traktować tego zagadnienia jako czegoś wstydliwego. A jak mi się zechce, to nawet se zdjęcie powieszę przy biurku! Tak jak osoba bezdzietna może se wieszać zdjęcia jakie lubi i opowiadać o wszystkim co ją dotyczy. Ja również tego chcę. Nie zamierzam czuć się gorsza.
Podsumowując. Szacunek i zrozumienie należy się każdemu. Nikt, kto nie znalazł się w zbliżonej sytuacji, nie zrozumie drugiej osoby w pełni i dlatego powinniśmy sobie nie „dokładać” i nie oskarżać się bezpodstawnie. Dotyczy to wszystkich, bez wyjątku.
Serdecznie pozdrawiam.
Dzień dobry! Zgadzam się z panią, że nie wszyscy rodzice są nietaktowni. Nie wszyscy rodzice zadają raniące pytania. I nie wszyscy rodzice chwalą się swoimi pociechami, nie zważając na otoczenie. Oczywiście, nie chodzi też o to, by wszyscy rodzice nagle poczuli się winni temu, że mają dzieci. Świadomie zderzyłam emocje towarzyszące kobietom starającym się o dziecko z pewną ostentacją, która zdarza się, choć oczywiście nie na co dzień, nie wszędzie i nie dotyka każdego. Nie oskarżam wszystkich rodziców. Natomiast jako osoba bezdzietna widzę tę ostentację. Spotykam się z nią na co dzień. Podejrzewam, że osoby, które mają dzieci, często tej ostentacji nie dostrzegają, bo w żaden sposób ich nie dotyka ani nie dotyczy. Nie wiem, czy służbowa tablica lub biurko to dobre miejsce, żeby obwieszać je zdjęciami pociech. Być może to kwestia do dyskusji. Ale pewna powściągliwość byłaby wskazana. Kiedyś niemal wszyscy mieli dzieci, więc pewnie nie było problemu. Dziś jest różnie. Jest coraz więcej osób, które nie mogą, dlatego może warto byłoby zastanowić się, co wypada, a co nie wypada w przestrzeni publicznej.
Zresztą, wystarczy wejść na media społecznościowe. Ludzie, którzy nie mogą mieć dzieci, mają z tym duży problem. Czasami wręcz trzeba blokować znajomych, by nie oglądać kolejnego zdjęcia bobasa, tuż po tym, gdy się usłyszało od lekarza, że na dzieci nie ma szans. O komentarzach pod adresem bezdzietnych już nawet nie będę wspominać. To, co opisałam, nie wzięło się z powietrza, ale właśnie z internetu.
Mnie również boli, że wielu bezdzietnych jest tak bardzo niewrażliwych na rodziców. I z taką pogardą wyraża się o dzieciach, matkach czy ojcach. Sama z tym walczę. Ani na moim blogu, ani na moich profilach nie znajdzie pani takich słów.
Podkreślę jeszcze raz – nie oceniam ani nie atakuję wszystkich rodziców. Piszę o tych, którzy załażą bezdzietnym za skórę:) Więc proszę tego nie brać do siebie.
Moje bohaterki bardzo często opowiadały o raniących, bezdusznych, wścibskich czy bardzo niestosownych zachowaniach, z którymi spotykają się na co dzień. Jeżeli pani takie zachowania są obce – gratuluję, cieszę się i szanuję to. Mój post nie jest o pani. Żyjemy jednak w środowisku, które bardzo mocno dowartościowuje prokreację, a dyskredytuje, niekiedy wręcz piętnuje bezdzietnych. I bardziej chodziło mi właśnie o pokazanie tego klimatu, na który składają się zachowania wielu ludzi, ale rzecz jasna nie wszystkich. Gdy wejdziemy w szczegóły, obraz na pewno się zniuansuje.
To, co napisałam, to krótki post. Kreślony bardzo silnymi emocjami – zarówno moich bohaterek, jak i moimi własnymi. Chciałabym w innym miejscu i w innym czasie poruszyć ten temat jeszcze raz – pełniej, w sposób bardziej zniuansowany. Ale na pewno o presji społecznej będę pisać – bo ona jest. Choć z pewnością trzeba o niej pisać tak, by dialog między bezdzietnymi i rodzicami wciąż był możliwy. Nie uważam jednak, by mój post go uniemożliwiał. Rodzice, którzy szanują cudze wybory, nie powinni czuć się tym postem urażeni.
Pozdrawiam serdecznie!
Trochę zboczę z tematu, ale bardzo mocno zgadzam się z uwagą o „obwieszaniu” dziećmi przestrzeni służbowej i publicznej – też mi się wydaje, że to nie jest konieczne. Ale zdjęcie na tablicy w pracy to jeszcze mały „pikuś”, gorzej, jak insta-matki robią ze swoich dzieci interes – codziennie wypracowane zdjęcia dzieci w nowych ubrankach od sponsorów, filmki, na których dzieci robią rzeczy ośmieszające je (ale za to klikalność wzrasta). Tego jest w internecie mnóstwo – urocze macierzyństwo w pastelowych kolorach, życie wystawione na sprzedaż. Tylko czy ktoś bierze pod uwagę te dzieci, które za 8 lat wkroczą w wiek nastoletni i być może nie będą wtedy chciały, aby postronne osoby pokazywały im filmik, jak to uczyły się korzystać z nocnika? Widzę w tym jakiś egoizm rodziców, którzy tak bardzo są skoncentrowaniu na sobie, jako rodzicu – idealnej matce, że zapominają w tym wszystkich o dzieciach. Całe szczęście znam też rodziców, którzy celowo nie umieszczają zdjęć swoich pociech w mediach społecznościowych – bardzo taką postawę szanuję.
Dzięki Niematko za ten tekst – bardzo dobry i potrzebny. Od pewnego czasu próbuję zajść w ciążę, ale wszystko wskazuje na to, że nic z tego nie będzie. Naczytała się ostatnio sporo o ludziach owładniętych walką o potomstwo – również historie podobne do tych, które opisałaś – i postanowiłam, że to nigdy nie będę ja. Ba, poczułam nawet, że ta 'niemożność’ posiadania dzieci w jakiś sposób zwalnia mnie z tego obowiązku, narzuconego przez społeczeństwo. Życie, jakie prowadzę jest dobre. Przez fakt, że nie mam dzieci nie dzieje mi się krzywda. A nawet przyszła mi do głowy myśl, że teraz mogę żyć jak mężczyźni, bez planowania, jak pogodzić życie zawodowe z ciążą, dziećmi etc. Zawsze mnie to jakoś „ścigało”, ile to rzeczy muszę jeszcze zdążyć zrobić przed ciążą (faceci o tym myśleć nie muszą)…no i teraz jakby ta sprawa się rozwiązuje. Hm, być może po prostu nie jestem materiałem na matkę, skoro tak do tego podchodzę 🙂 Jak uda się naturalnie zajść w ciążę, będzie dziecko, a jak nie – będzie dobre życie bez dzieci. In vitro nie jest dla mnie w ogóle opcją – ponosić taki koszt za szansę posiadania dziecka. Tylko ok 30% procedur kończy się sukcesem – warto brać to pod uwagę..
Hej! Myślę, że to najzdrowsze podejście do sprawy. Gdyby nie przypisano rodzicielstwu tak bezwzględnej wartości, gdyby nie upokarzano na każdym kroku bezdzietności, taka postawa byłaby czymś naturalnym: jeżeli będzie dziecko –super! Jeżeli nie – będę miała szczęśliwe życie bez dziecka. Presja i ta nierównowaga w traktowaniu wyborów życiowych sprawia, że bardzo trudno ustrzec się przed myśleniem „muszę mieć dziecko”. Ale dla wielu ludzi to bardzo wyzwalające myślenie. Życzę wszystkiego dobrego, cokolwiek się nie wydarzy, i serdecznie pozdrawiam!
Zgadzam się z Panią. To bardzo potrzebny głos. Coraz częściej czytam o dzieciach: gówniaki. Ile w tym pogardy. Nastał trend na wolność całkowitą i przekonanie, że dzieci w niej przeszkadzają. Hamują możliwość samorozwoju i samorealizacji. A przede wszystkim dzieci przeszkadzają !Hałasują, ośmielają zakłócać spokój nierodzicom! Bycie rodzicem staje się jakby wstydliwe. Dziecioroby, ograniczeni do kupek, zupek i pieluch! Jakże często to słyszę i czytam! Chwalenie się kotami, psami, walka o ich prawa,o godziwe warunki bytu i traktowanie z szacunkiem. To jest trendy! Ale dzieci to już zupełnie inna sprawa! Najlepiej o nich nie mówić, bo można kogoś urazić! Nie zabierać do sklepu, restauracji, kawiarni, kościoła….. bo przeszkadzają. Najlepiej je zamknąć w szafie! Dochodzimy do absurdów! Posiadanie dzieci to powód do dumy! Ich wychowanie to bardzo ważna i trudna życiowa rola. To kategoryczny imperatyw kantowski! Ukształtować nowego człowieka! I to zasługuje na szacunek. Macierzyństwo dla większości kobiet jest formą samorealizacji. Bardzo istotną. A że bywa trudne? Tak, bywa. A czy praca zawodowa, podróże, opieka nad zwierzętami, rozwój innych pasji, nie napotyka na trudności? Nie wymaga wysiłku i wyrzeczeń? Matki lubią rozmawiać o dzieciach, bo ten temat jest im bliski. Tak samo jak praca, zainteresowania czy zwierzaki. Dzieci są moją dumą i największym życiowym sukcesem!I nie mam zamiaru mówić tego ściszonym głosem po kątach! Mam pracę, która jest moją pasją. mam swoje zainteresowania, wyjazdy, i fajną relację z partnerem. Wychowałam dwóch fajnych facetów. Wiem, jak się czuje kobieta, która traci dziecko, bo przeżyłam poronienie i strach o zagrożoną ciążę. Przeżyłam samotne macierzyństwo, bo tak się ułożyło moje życie.Uwolniłam siebie i moich synów od alkoholizmu i przemocy byłego męża. Wywalczyłam nasz spokojny dom. Wychowałam dzieci, ale one też mnie wychowały i ukształtowały. Dzięki temu jestem silna.
Szanuję każdą odmienność. Każdy wybór. Nie chodzę w nimbie bycia matką. Nie zakładam też z tego powodu wieńca laurowego. Mówię jednak z radością i głośno: moi synowie to moja duma! To najlepsze, co mnie w życiu spotkało. Jestem matką dwóch zdrowych, mądrych i przystojnych młodych mężczyzn, którzy nie wstydzą się powiedzieć: Mamo, kochamy Cię. Mamo, zawsze możemy na Ciebie liczyć!
I mówię o tym głośno, nie szeptem!
Jak widać, nie tylko osoby bezdzietne są krytykowane przez społeczeństwo, rodzicom obrywa się równie często. Samo określenie „matka polka” kojarzymy dziś jako niezwykle negatywne. A co złego jest w tym, że wiele kobiet świetnie sprawdza się w roli mamy?…. że są oddane rodzinie i to ona jest dla nich priorytetem? Czy naprawdę grzechem jest być dziś dobrą matką?… lub nawet fascynować się macierzyństwem? Młode mamy określa się jako otępiałe, zaniedbane i styrane ufoludki, z którymi można porozmawiać wyłącznie o „kupkach i ząbkach” i… to w zwolnionym tempie . Z kolei rodzinom, w których wychowuje się więcej niż dwoje/troje dzieci często przykleja się etykietkę pt. „patologia”. Jest to bardzo przykre i krzywdzące. Przecież nie każda kobieta ma chęć i potrzebę brania udziału w „wyścigu szczurów” ,i za cel bycie „szefem wszystkich szefów”. Nie oznacza to jednak, że nie jest ambitna, po prostu spełnia się na innej płaszczyźnie i co innego jest jej priorytetem. Wielu ludziom wielodzietność daje szczęście i też nie ma w tym nic złego. Osobiście podziwiam takie rodziny, bo wychowanie dziecka to nie lada wyzwanie, a wychowanie sporej gromadki to już wielki wyczyn.
Pani Bogno Szafraniec – ma Pani rację. Nie zrozumie Pani tych ludzi, nie będąc w ich sytuacji. Dlatego też pewnie odbiera Pani ten tekst jako atak. W ogole w żadnym tekscie do tej pory nie odniosłam wrażenia, że autorka kogoś atakuje. Moim zdaniem w tym tekscie chodzi bardziej o to, że to osoby bezdzietne czują się przez „dzieciatych” atakowane. Przeżywają swoje dramaty związane z bezpłodnością, a dzieciaci im dokładają stresów, bo często są nachalni, wścibscy, wręcz traktują z pogardą osoby bez dzieci. Sama spotkałam się z opinią bardzo młodej dziewczyny, że rodzina bez dzieci to nie rodzina. Być może wynika to z tego, że jej jedynym celem w życiu było wcześnie wyjsc za mąż i rodzić dzieci. Osoby, które mają ciekawe życie, pasje oraz dzieci, raczej tak nie powiedzą, przynajmniej ja sie z tym nie spotkałam.
Wieszanie laurek, zdjęć itp. na swoim stanowisku pracy – to nie miejsce na takie rzeczy.
Jeśli chodzi o ludzi bezdzietnych, traktujących ludzi z dziecmi z pogardą – pewniejest takich mnóstwo, ale nie o tym jest ta historia.
Mam mieszane uczucia.. Każdemu należy się szacunek, to jasne. I obie strony oczywiście powinny o tym pamiętać. Jednak ten post dotyka szczególnego tematu. Czym innym jest bezdzietnosc z wyboru, a czym innym próba pogodzenia się z tym, że nie będę mieć swojego dziecka. Pod takim postem nie napisałbym, że jestem dumna z moich dzieci.. Wróciły wspomnienia..moje zakłopotanie, kiedy spotkałam się z bliską mi osobą po kolejnej utracie dziecka w 8 tygodniu.. I tak właśnie czułam czytając ten post. Nie odebrałam tego jako atak na osoby, które mają dzieci, że za bardzo się z tym obnoszą zawsze i wszędzie. Dla mnie to był ten trudny czas zaraz po stracie. Szukanie równowagi. Brak zgody. Jeszcze.
Bo to nie jest post przeciwko rodzicom. To jasne, że każdy rodzic ma prawo do dumy ze swojego dziecka. Życzyłabym wszystkim dzieciom, by rodzice byli z nich dumni. Czym innym jest duma z dziecka, a czym innym ostentacja. W moich rozmowach i w moich obserwacjach ten wątek się często pojawiał – pary, które starały się o dziecko, nieraz czuły się „atakowane” historiami, zdjęciami, postami znajomych, którzy nie znali umiaru w chwaleniu się potomkiem. Na to nakłada się często taka codzienna presja – ci, którzy nie znają sytuacji, pytają: kiedy dziecko. Ci, którzy znają, zachęcają: próbujcie, uda się, a In vitro, a adopcja… Plus domorośli filozofowie, którzy lubią pouczać innych, że życie bez dziecka nie ma sensu itp. Wyobraziłam sobie sytuację moich bohaterów i innych osób w podobnej sytuacji… To musi być bardzo trudne. Wolałabym, żeby rodzice, zamiast wchodzić tu i pisać, jak bardzo są dumni ze swoich dzieci, i jak bardzo nie wyobrażają sobie bez nich życia, czasami ugryźli się w język i odpuścili. To jasne, że fotka dziecka na pulpicie nie jest niczym złym czy niestosownym, ale trzeba pamiętać, że rodziców jest więcej, mają siłę, stoi za nimi państwo, tradycja, społeczny dowód słuszności itp. itd. Dlatego nie pochylam się nad rodzicami, ale nad tymi, których jest mniej, którzy mają trudniej. Jeszcze raz podkreślam – ten fragment nie ma na celu „dowalić” rodzicom. Ale pokazać, jak człowiek, który ma bebechy na wierzchu i system nerwowy w strzępach, może się czuć, przyjmując taki zmasowany prorodzicielski przekaz.
Proszę czytać ze zrozumieniem.
Koniec postu to pochwała życia bez dzieci.
Jaką to wolność daje!
Dzieci zniewalają!
Konkluzja postu:
Zmienić nastawienie do posiadania dzieci, a świat się przed wami otworzy!
I z tym się nie zgadzam.
A jak się pragnie zrealizować w macierzyństwie to jest wiele różnych możliwości.
Antyrodzicielska wymowa postów niestety jest bardzo wyczuwalna.
A skoro brak dzieci nie dyskryminuje to uszanujmy to, że ich posiadanie również.
To jest blog dla ludzi bezdzietnych, więc piszę o tym, co jest fajne (a także trudne) w życiu bez dzieci. Mam do tego prawo. Tak jak bezdzietni rodzice mają prawo do szukania i odkrywania w życiu bez dzieci jasnych stron. W tym sensie blog jest nierodzicielski. Taki ma być i taki będzie. A o tym, jak i czy realizować rodzicielskie marzenia, niech myślą i mówią sami zainteresowani. Pouczeń z niczyjej strony zapewne nie potrzebują.
„Bezdzietni rodzice” to oksymoron.
Nierodzicielski a antyrodzicielski to różnica.
I mimo początkowej nadziei na dialog, nie ma go tu.
Ale mimo wszystko pozdrawiam ciepło wszystkie czytelniczki i autorkę bloga.
CHWATKA MATKA
Według mnie to jest właśnie dialog. Przedstawiamy swoje punkty widzenia, z jednymi się zgadzamy, z innymi nie, ale taki dialog coś w nas zostawia. Nie chodzi przecież o spijanie z dzióbków. Pozdrawiam!
Malgorzata, koniec postu to NIE pochwala zycia bez dzieci. Koniec postu to nadzieja ze JEST zycie bez dzieci. Prosze pamietac ze to kobiety ktore dziecka pragnely i ktorym sie nie udalo… Ktore probuja sie odnalezc w tej rzeczywistosci niespelnionego pragnienia, marzenia i znalezc radosc zycia MIMO wszystko…
Katarzyna, nadzieja to oczekiwanie na zmianę.
A post kończy się tak jak napisałam, przesłaniem: zmień nastawienie…
A to paradoksalnie niczego nie zmieni.
Podstawą zmiany jest AKCEPTACJA naszej życiowej sytuacji.
A to jest najtrudniejsze.
Akceptacja przynosi spokój i ukojenie bólu.
Dopiero wtedy otwierają się przed nami inne możliwości.
Otóż myli się pani. Post nie kończy się wezwaniem do zmiany nastawienia. Zmieniły nastawienie moje bohaterki, a ja udzieliłam im głosu. Żadnej z nich nie namawiałam do tego, by zmieniała w sobie cokolwiek. Pokazałam jedynie w poście, że to się dzieje, że tak można, że to również jest rozwiązanie – akceptacja bezdzietności. Akceptacja, która daje spokój i ukojenie. Tylko tyle.
Serio zastanawia mnie to, dlaczego ktoś, kto jest tak zadowolony ze swojego życia, dumny z synów itd. itp., nałogowo wchodzi na blog dla bezdzietnych, gdzie czuje się atakowany. Ja, na przykład, równie zadowolona ze swojego życia bez dzieci (z całym szacunkiem dla tych, którzy się zdecydowali, bo to wyzwanie, odpowiedzialność itp.), nie udzielam się na blogach rodzicielskich, nie zaczepiam rodziców, nie przekonuję ich o swej szczęśliwości, nie tropię ataków na bezdzietnych, nie krytykuję ich życiowych wypborów, a na koniec nie pozdrawiam ich cieplutko, żeby się utwierdzić w tym, jaka jestem otwarta na dialog, empatyczna i serdeczna.
Ciekawe to zjawisko.
I nic tu się nie klei.
Małgorzato, pozwolą sobie Panią zacytować „Zmienić nastawienie do posiadania dzieci, a świat się przed wami otworzy!”. A co innego może Pani poradzić osobom, które przeszły gehennę walki z niepłodnością? Wyczuwam w Pani postach jakąś dziwną agresję…
Bardzo mądry tekst. Dziękuję za niego!
Dokładnie o tym piszę.
Dopiero akceptacja przynosi zmianę.
Mamy na myśli to samo, tylko inaczej o tym piszemy.
Mam dwie refleksje po przeczytaniu tego tekstu. Po pierwsze, ogromnie współczuję bohaterkom. Po drugie, po raz kolejny się przekonuję, że brak chęci posiadania dzieci połączony z odpornością na naciski społeczne to szczęście i przywilej.
Utrata dziecka bądź brak możliwości posiadania dziecka to dramat i okrutna złośliwość losu. Nie chcę sobie nawet wyobrażać, co czują pary w takiej sytuacji. Takich i wiele innych tragedii dzieje się na świecie tysiące. Nie tylko utrata dziecka, ale w ogóle bliskiej osoby, ciężkie choroby mają miejsce każdego dnia. Natomiast niestety świat nie staje w miejscu w momencie, kiedy konkretna osoba przeżywa tragedię, tylko kręci się dalej… i tym sposobem zdrowi cieszą się zdrowiem- kiedy inni ciężko chorują, jedni przeżywają romantyczną miłość- kiedy inni odczuwają zawód miłosny, jedni rodzice cieszą się macierzyństwem- kiedy inni przeżywają utratę dziecka. Nie możemy mieć do świata pretensji, że nie wstrzymał oddechu, kiedy my przeżywamy trudny okres w naszym życiu. Myślę, że żadna „normalna” kobieta-matka nie cieszyłaby się macierzyństwem na złość i krzywdę innej kobiecie. Radość wynikająca z posiadania dziecka jest naturalna. Jeśli ktoś ma ochotę mieć dziecko na tapecie czy tablicy korkowej- nic mi do tego. Jeśli ktoś ma w tym miejscu kotka lub pieska lub fotkę z wczasów na Bali- nie mam pretensji, że epatuje swoim zwierzątkiem czy ekskluzywną wycieczką, kiedy ktoś inny nie może sobie na nią pozwolić. Każdy cieszy się czym innym. Nieważne, czy jestem osobą wierzącą czy nie, krzyż w miejscu publicznym mi nie przeszkadza. Gdyby ktoś na ścianie powiesił Buddę, to też nie miałabym nic przeciwko. Nie muszę przecież pod „nim” medytować 🙂 Gdzie jest granica między zwykłym cieszeniem się swoimi sprawami, a epatowaniem i przesadnym chwaleniem się? Nie jestem ekspertem, ale uważam- niech każdy cieszy się tym, czym chce. Żyjmy i dajmy żyć innym.
Ps. Najbardziej śmieszy mnie porównanie w jednym z tekstów, że kobiety w ciąży stoją z wypiętymi brzuchami jak po order… no ciężko w ciąży nie mieć wypiętego brzucha, jest to chyba niemożliwe 😀
Dokładnie w punkt pani Izo!
Nie potrafiłam tego tak wyrazić jak pani, mimo że jestem polonistką.
O to mi chodziło w moich komentarzach do tego postu.
Dziękuję za ten głos, będący jednocześnie pomostem i kluczem do współistnienia.
Wydaje mi się, że z dziećmi jest trochę inaczej niż z chorowaniem, nieszczęśliwym zakochaniem czy tym, że nie stać nas na wycieczkę. Ktoś, kto jeździ na Bali, raczej nie pyta innych, kiedy oni się tam wybiorą i czy już zaplanowali wycieczkę. Nie traktuje tego jako czegoś obowiązkowego i jako czegoś, o co należy pytać nawet dalekie osoby. Podobnie jest ze zdrowiem: jak ktoś jest zdrowy, nie mówi choremu, że musi się bardziej starać, żeby wyzdrowieć (a jeśli mówi, to jednak oceniamy go negatywnie). W przypadku dzieci jednak ludzie myślą, że mają prawo ingerować w życie innych osób. Wypytują o dzieci, wywierają presję. Samo mówienie o dzieciach nie jest złe, ale trudno się dziwić, że jest bolesne dla tych osób, które dzieci mieć nie mogą. Podobnie bolesne będzie planowanie ślubu koleżanki, gdy właśnie przechodzi się zawód miłosny, ale jednak koleżanka nie będzie pytała: no to kiedy znajdziesz kolejnego?
Natrafiłam na ten blog jako propozycja na Facebooku i kliknęłam z ciekawości, bo zaintrygował mnie tytuł . Po pobieżnym przejrzeniu treści domyśliłam się, że Pani Edyta jest z Wrocławia tak jak ja, dlatego zainteresował mnie ten blog jeszcze bardziej. Wprawdzie przedstawiany punkt widzenia Autorki to nie moja bajka, to jednak przeczytałam wiele artykułów tu zamieszczonych i przyznam szczerze, że temat jest poruszany z hmm… bardzo interesującej strony, nie spotkałam chyba nigdy takiego bloga. Czasami da się wyczuć w niektórych artykułach negatywne nastawienie do osób posiadających dzieci i ich deprecjonowanie , jednak jest to w jakimś sensie zrozumiałe, bo Autorka prezentuje tu punkt widzenia osoby niemającej dzieci z wyboru. Jednak po przeczytaniu tego artykułu postanowiłam napisać komentarz. Pani Iza dwa posty wcześniej w sumie bardzo zwięźle napisała o moich spostrzeżeniach jakie miałam podczas czytania tego artykułu, ale dorzucę też coś od siebie, bo nawet ciekawa dyskusja się wywiązała pod tym tekstem.
Bezpłodność to wielka tragedia i jak najbardziej się z tym zgadzam i mimo, że mnie to dzięki Bogu nie spotkało to moja siostra nie ma dzieci a bardzo by chciała i wiem jak cierpi i gdy pocieszam ją to nie przyszłoby mi do głowy mówić jak cudownie moja córeczka podnosi już główkę na macie edukacyjnej i jak się cieszę, że ją mam (córeczkę, nie matę) itp. Myślę sobie, że nikt normalny wiedząc o sytuacji takiej osoby nie chwaliłby się ostentacyjnie na złość takiej osobie czy to w pracy czy przy rodzinnym stole. Jednak uważam, że każdy ma prawo rozmawiać o tym co jest dla niego ważne czy co go zajmuje. Ze zdumieniem czytałam zdanie jak Autorka w tonie nagany wymienia zachowania takie jak: tapeta ze swoim dzieckiem na komputerze, czy laurka od synka czy córeczki na tapecie korkowej. Ludzie mają tendencje, jak najbardziej prawidłową, dodajmy, do chwalenia się z czego są dumni. Niektórzy chwalą się egzotycznymi podróżami (nie każdego stać), jeszcze inni swoimi zdolnościami czy pasjonującym hobby (wiele osób nie ma talentu czy możliwości rozwoju), a wiele osób chwali się swoimi dziećmi (są osoby co by chciały mieć dzieci, a nie mogą, ok). Te osoby nie robią tego, by poczuć się lepszymi tylko po prostu zajmuje ich temat macierzyństwa. I tyle. Często zresztą jest tak, że w miejscach takich jak praca, wiele osób nie wie po prostu, że dana koleżanka zmaga się z problemem bezpłodności. Idąc tym tokiem rozumowania nie mogę mieć swojego dziecka na tapecie, bo komuś potencjalnie może być przykro? Mam udawać, że nie mam dziecka, bo potencjalnie ktoś może być bezpłodny? Takie myślenie jest, uważam, niebezpieczne bo zakazów byłoby sporo więcej. Zgodzę się tu z Panią Izą, że przecież jest wiele tragedii oprócz bezpłodności. Są choroby, niepełnosprawność czy np. brak męża, a wokoło same szczęśliwe mężatki, pewnie to też cholernie boli. Ja jestem jednooczna, strata oka w tak młodym wieku było dla mnie straszną tragedią, zwłaszcza, że studiowałam geodezję i przez wypadek musiałam zrezygnować ze studiów geodezyjnych i tym samym pożegnać marzenia bycia geodetą. Tak samo mogę powiedzieć, że nie powinno się rozmawiać o obejrzanym filmie 3d, bo ja nigdy go nie zobaczę, albo o jeździe samochodem czy kursie na prawo jazdy, bo ja przecież nigdy nie siądę za kierownicą itp.
Ja akurat w otoczeniu widzę coś zupełnie innego, niż Autorka bloga. Raczej stawia się na karierę, samorozwój itp a nie na dzieci (co odzwierciedla niski przyrostu naturalny i coraz późniejsze decydowanie się na dzieci). Każdy wybiera w życiu jak chce i nic mi do tego. Daleka jestem od pouczania innych jak mają żyć,jednak widzę, że często to właśnie macierzyństwo przedstawiane jest jako coś złego, a dziecko jako przeszkoda w osiągnięciu sukcesów i wspaniałego życia, a posiadanie więcej dzieci to już patologia i mnożenie się jak króliki itp (dla potwierdzenia wystarczy przeczytać dowolną dyskusję o 500 plus, czy o kampanii w Wielkiej Brytanii odpowiednika naszego nfz https://dorzeczy.pl/swiat/77237/Zamienilabys-swoja-kobiecosc-na-macierzynstwo-Skandaliczna-promocja-pigulki-dzien-po.html). Jestem programistką i jak zaszłam w ciążę to koledzy i koleżanki z firmy współczuli mi!!! że będę miała dziecko tak wcześnie i z wypowiedzi przebijało się źle maskowane poczucie wyższości pod płaszczykiem współczucia, że na pewno wypadnę z rynku i szkoda tak dobrze zapowiadającej się kariery. Ja bardzo cenię sobie zasadę, żyj i daj żyć innym, czyli każdy niech sobie rozmawia o czym chce, ma dowolną tapetę na kompie , wyznaje jaki chce światopogląd i to powinno działać we wszystkich przypadkach, a nie tylko w wybranych…
Ps. Chciałabym powiedzieć wszystkim tym kobietom, które stoczyły heroiczną nierzadko walkę o dziecko, że jesteście bardzo dzielne niezależnie od wyniku. Jak czytam takie historię to nabieram pokory wobec bezmiaru ludzkiego cierpienia. Jesteście prawdziwymi bohaterkami, że musiałyście znosić tyle strasznych rzeczy, często wiele razy (poronienia, porody martwych dzieci, bolesne i obciążające procedury medyczne i badania). Nawet nie umiem sobie tego wyobrazić. Nierzadko jesteście wielodzietne tylko Wasze dzieci odeszły na bardzo wczesnym etapie swojego życia.Wasza determinacja budzi mój podziw, bo ja już dawno chyba bym się załamała i nie dała rady. Chcę też powiedzieć, że jesteście wartościowymi kobietami, niezależnie czy macie dzieci czy nie. Nie to określa naszą wartość.
Z zainteresowaniem czytam tę dyskusję pod postem i na jedną rzecz chciałabym zwrócić uwagę. Informacja o tych zdjęciach, o rozmowach, o laurkach nie miała na celu nikogo piętnować. Negatywny ton pojawia się dopiero później, gdy zahaczam o to, co dzieje się w internecie. Tam, w tej anonimowej i olbrzymiej przestrzeni, dzieją się rzeczy niepokojące, przykre i paskudne. Tam mamy do czynienia z instamacierzyństwem czy niemądrymi komentarzami odsądzającymi bezdzietnych od czci i wiary. Natomiast ten fragment: „A dookoła świat celebruje macierzyństwo, przypina medale wieloródkom, fetuje porody i domaga się ciąż. Bo tylko dzieci dają spełnienie… Bo życie bez dzieci nie ma sensu… Bo jedynie matka jest kobietą spełnioną… W rodzinie i wśród znajomych szykują się kolejne chrzciny i „roczki”, sypią się dobre nowiny, trwa dziecięcy karnawał. W pracy z komputerowych pulpitów wyglądają pyzate buźki niemowląt, na tablicach korkowych, obok raportów i służbowych notatek, rozgościły się kolorowe laurki… Kochanej mamusi… Tymon… Zosia… Kacperek… Szczęśliwe dzieci szczęśliwych rodziców”. Nie ma wydźwięku piętnującego – pokazuje jedynie, że ludzie, którzy nie mogą mieć dzieci, zderzają się na każdym kroku ze światem rodziców. Mierzą się z presją – czasem niemądrą (teksty w stylu „Tylko dzieci dają spełnienie”) – na to, by mieć dzieci. Nie twierdzę, że wszyscy rodzice mają ściągać zdjęcia z pulpitów czy milczeć o swoich pociechach. Przecież nic takiego nie napisałam. Jeżeli natomiast zdarzy się tak, że jakiś rodzic dowie się, że koleżanka z boksu obok walczy o dziecko, może jej pomóc choćby tym, że zdejmie laurki czy akurat przy niej nie będzie się chwalił osiągnięciami potomka. Przy niej, a nie w ogóle. To chciałam osiągnąć, zderzając te dwa światy. Pokazałam maleńki fragment rzeczywistości – po to, by nad nim pomyśleć. Nie napisałam przecież, by rodzice milczeli o swoim rodzicielstwie. Ale tak – czasami mogą ugryźć się w język. Kiedy? To zależy od ich wrażliwości.
Inną sprawą jest przekaz oficjalny, zmasowany, uświęcony przez rozmaite czynniki – władzę czy Kościół. Ten przekaz podejmują i powielają rozmaici „apostołowie płodności”, dla których indywidualne wybory czy tragedie funta kłaków są niewarte. Ważne są wskaźniki, emerytury, zdrowa polska rodzina itp. I jeżeli się buntuję przeciwko rodzicielstwu, to właśnie jako temu narzuconemu z góry i uświęconemu konstruktowi, a nie przeciwko konkretnej parze rodziców. Rozumiem, że rodzice chcą móc się cieszyć swoim rodzicielstwem – i cieszą się. Mają mnóstwo miejsc i okazji do tego, by opowiadać o nim, by się z niego cieszyć, by je wychwalać. Ja na Bezdzietniku chciałabym powiedzieć, że to jest OK, ale nie zawsze, nie w każdym towarzystwie i nie w każdym natężeniu. Zamiast rodzicielstwa, wychwalam prawo do wolnego wyboru, prawo do cieszenia się bezdzietnością, prawo do przestrzeni wolnej od prorodzicielskiej presji. Staram się to robić kulturalnie, rozumiem ludzi, którzy chcą mieć dzieci, próbuję pisać tak, by nasz dialog był możliwy mimo pojawiającej się różnicy zdań. Nie rozumiem jednak ludzi, którzy za wszelką cenę chcą mnie i bezdzietnych przekonać do swojej wizji szczęścia. Dlatego czasami bywam dosadna, fakt. Po prostu czuję, że tak trzeba – chciałabym, by pewne treści solidnie wybrzmiały. Mogę grać na harfie, ale czasami wolę uderzyć w bęben. Ten temat – uważam – zdecydowanie wymagał mocnych tonów. Choć myślę, że w przyszłości częściej jednak będę używała harfy niż werbla.
Na pewno wciąż szukam języka, którym mogłabym mówić o bezdzietności w taki sposób, by nie zamykać bezdzietności w niszy. Bezdzietność jest częścią naszej społecznej rzeczywistości i wszyscy pewnie – rodzice i bezdzietni – musimy się trochę hamować, by móc po prostu obok siebie żyć, rozmawiać ze sobą i wymieniać się doświadczeniami.
Pozdrawiam!
Myślę, że żadna taktowna osoba nie cieszy się w głos np. ze sprawnej nogi, kiedy obok siebie ma kalekiego kolegę czy koleżankę. Tak samo kobieta- mama nie cieszy się z premedytacją z macierzyństwa, kiedy obok niej jest koleżanka zmagająca się z bezpłodnością. Zdarza się jednak, że dana osoba nie wie, że jej kolega czy koleżanka walczy z jakimś problemem, bo przecież nie każdy jest na tyle otwarty, żeby zwierzać się ze swoich kłopotów. Natomiast osobiście nie znam żadnej osoby, która byłaby na tyle podła, żeby intencjonalnie uprzykrzać komuś życie. W internecie jest sporo treści związanych z rodzicielstwem, jako że większość społeczeństwa decyduje się na posiadanie dzieci, natomiast wydaje mi się, że nie brakuje również miejsca na inne punkty widzenia. Rodzice także doświadczają wiele hejtu w cyberprzestrzeni. Poczucie spełnienia jest pojęciem względnym, natomiast myślę, że dla wielu ludzi (w tym dla mnie) rodzicielstwo jest to bardzo istotna płaszczyzna życia, choć nie jedyna, dzięki której można osiągnąć spełnienie. Natomiast nikt nikogo zmusić do rodzicielstwa nie może, a tym bardziej kogokolwiek z tego powodu obrażać. Kluczem do porozumienia się jest tolerancja i wzajemny szacunek.
Jestem osobą bezdzietną z wyboru i w ogóle nie przeszkadzają mi rozmowy o dzieciach, laurki, lalki lub skarpetki na zmianę, wyciągane przez moje koleżanki z torebki ze słowami: „Patrz, co ja noszę”. Zdjęcia chętnie oglądam, bo dzieci mnie rozczulają i wzruszają, lubię zwłaszcza te małe, takie szczere i naturalne. Moje koleżanki i siostra często opowiadają o swoich pociechach, a ja chętnie słucham, nawet czasami próbuję coś doradzić, chociaż jest to trudne, bo w sumie trudno jest sobie wyobrazić macierzyństwo, a jeszcze trudniej doradzać.
Naprawdę, nie mam z obecnością dzieci żadnego problemu. Nie uważam też rodziców za osoby, które się nie rozwijają, za osoby ograniczone itp., bo to w ogóle nie zależy od posiadania lub nieposiadania dzieci – w jednej i drugiej grupie znajdziemy ludzi mądrych i głupich, otwartych i zamkniętych, dobrych i podłych.
Znam wspaniałe wielodzietne rodziny.
Ale
Ale tu jest mowa o kobietach, które pragnęły dziecka. Chwatka niematka za pośrednictwem tego bloga pokazała ich świat, ich rzeczywistość w sposób bardzo poruszający. Myślę, że warto po prostu spróbowac zrozumieć, jak się czują. Przecież nie chodzi o to, by rodzice nagle przestali mówić o swoich dzieciach. Nawet bym nie chciała, ponieważ większość moich bliskich koleżanek ma dzieci i jest to tak ważną sferą ich życia, że nie wyobrażam sobie w tym nie uczestniczyć, bo przestałyby być mi bliskie, a bardzo je lubię.
Ten post umożliwia po prostu na moment wejście w emocje kobiet, które nie spełniły swojego największego marzenia. To nie jest atak na dzietność.
Hej, Moniko! Bardzo ci dziękuję za uważność i wnikliwość. Szalenie ciężko pisać o bezdzietności, bo ten temat zawsze ustawia piszącego w opozycji. Nawet przy największych staraniach, by wyjść poza tę opozycję, zawsze znajdzie się jakiś czuły punkt – punkt zapalny. Taki, w którym zderzy się spojrzenie rodzica ze spojrzeniem człowieka bezdzietnego. Czasami aż jestem zaskoczona, że dyskusja zahacza o taki „czuły punkt” i zupełnie nam się wykoleja, bo zamiast o udręce starań o dziecko zaczynamy dyskutować o tym, czy zdjęcia dzieci powinny wisieć nad biurkami w pracy czy nie. Jest to jakiś odprysk rzeczywistości, który opisałam, ale czy o tym jest mój post? Gdy go pisałam, wydawało mi się, że nie. Dlatego tak ucieszył mnie twój komentarz. Przez chwilę nawet miałam ochotę usunąć ten fragment, żeby nie odciągał uwagi od tego, co ważne, ale w końcu zrezygnowałam z tego. Ostatecznie, skoro tak ujrzałam tę rzeczywistość, niech tak będzie zapisana. Mam nadzieję, że znajdą się czytelnicy, którzy spojrzą na ten post tak jak ty. Pozdrawiam serdecznie!
Gdyby post ograniczył się do opisu ogromu tragedii tych kobiet i związanych z tym emocji, czytelnik rzeczywiście mógłby skupić się na meritum sprawy. Natomiast następujący fragment: „A dookoła świat celebruje macierzyństwo, przypina medale wieloródkom, fetuje porody i domaga się ciąż. Bo tylko dzieci dają spełnienie… Bo życie bez dzieci nie ma sensu… Bo jedynie matka jest kobietą spełnioną… W rodzinie i wśród znajomych szykują się kolejne chrzciny i „roczki”, sypią się dobre nowiny, trwa dziecięcy karnawał. W pracy z komputerowych pulpitów wyglądają pyzate buźki niemowląt, na tablicach korkowych, obok raportów i służbowych notatek, rozgościły się kolorowe laurki… Kochanej mamusi… Tymon… Zosia… Kacperek… Szczęśliwe dzieci szczęśliwych rodziców. W internecie – jeszcze gorzej! Hałaśliwe instamacierzyństwo przeciwko niemej bezdzietności. Nikt publicznie nie chwali się sprawną nerką czy wątrobą, ale sprawny aparat rozrodczy to powód do dumy. „Oto moja krew! Moje bezcenne geny! Mój dar dla społeczeństwa” sprawia, że dogłębnie emocjonalna historia, która mogłaby dać wiele do myślenia, kończy się zjadliwymi i kąśliwymi uwagami wobec rodziców, którzy pod wpływem tej (uważam niesprawiedliwej) i pełnej pogardy krytyki poczuli się dotknięci, i wręcz w obowiązku do odpowiedzi na podane zarzuty. Podobno ideą tego bloga jest uświadamianie innym, że bezdzietność jest ok i zasługuje na zrozumienie, i szacunek…..natomiast domagając się szacunku i zrozumienia, ale nie dając tego samego w zamian, można spodziewać się kontrargumentów podanych w tak samo dosadny i sposób.
Rozumiem twój punkt widzenia i fragment, który zacytowałaś, może być przez rodziców tak odebrany.
Jednak weź pod uwagę, że kobiety, które nie mogą mieć dzieci (a bardzo tego pragną), są z pewnością uwrażliwione na wszystko, co dotyczy macierzyństwa. One mogą to widzieć tak, jak zostało tu opisane. Podobnie jak ludzie samotni (nie z wyboru) mogą dotkliwie przeżywać walentynki, święta itd. (co przecież nie znaczy, że ludzie, którzy mają bliskich, nie powinni celebrować świąt, obnosić się ze swoją miłością, mówić o swoim szczęściu).
Moja koleżanka, która urodziła nieuleczalnie chore dziecko (które nigdy nie będzie wiodło „normalnego” życia, nie skończy szkoły, nie będzie samodzielne), też bardzo przeżywa, gdy rodzice opowiadają o swoich zdrowych normalnie rozwijających się dzieciach. Nie mówi im tego, mówi to mnie, bezdzietnej, bo wie, że jej nie ocenię (ponieważ nie mam swoich, zdrowych dzieci). Czasem ma do tych „normalnych” rodziców żal, choć zdaje sobie sprawę, że nie jest to logiczne i nie jest sprawiedliwe. Kiedy w grę wchodzą tak silne emocje, rzadko udaje się logicznie myśleć i oceniać sytuację. Moja koleżanka nie może się pogodzić z tym, że los okazał się tak niesprawiedliwy. Wie, że nie jest to wina rodziców zdrowych dzieci, ale nie może sobie poradzić z tymi negatywnymi emocjami, chociaż nad tym pracuje. I uważam, że nikt, kto nie boryka się z wychowywaniem nieuleczalnie chorego, niepełnosprawnego dziecka nie powinien jej oceniać.
Myślę, że podobnie czują kobiety, którym los nie pozwolił zostać matkami. Ogrom frustracji, poczucia niesprawiedliwości i rozpaczy gdzieś musi znaleźć ujście. I rodzice nie są tu niczemu winni.
No chyba że pod postem opisującym ich rozpacz, pod postem, który będą czytały jego bohaterki, ktoś pisze „Jestem dumna z moich dzieci, one są moim największym szczęściem”. Myślę, że to już nie jest obrona, tylko zwyczajny brak empatii, współczucia i wyczucia.
„laurki, lalki lub skarpetki na zmianę, wyciągane przez moje koleżanki z torebki ze słowami: „Patrz, co ja noszę”. Zdjęcia chętnie oglądam, bo dzieci mnie rozczulają i wzruszają, lubię zwłaszcza te małe, takie szczere i naturalne. Moje koleżanki i siostra często opowiadają o swoich pociechach”
Napisanie powyższych slow pod TAKIM postem to dowód NIESAMOWITEGO wyczucia i taktu.
Największe halo robiło się wokół zdjęć na pulpitach i tablicach w miejscu pracy. Jedni mówią, że to nikogo nie powinno razić, drudzy, że można komuś zrobić przykrość. Mój szef rozwiązał ten problem odgórnie. Miejsce pracy, to miejsce pracy. Tapetę możesz sobie ustawić na prywatnym telefonie, a nie na stacji roboczej. Chwalenie się czymkolwiek, czy to dzieckiem czy zagraniczną wycieczką jest ogólnie czynnością żenującą 🙂
Może chwalenie się nie jest pozytywną cechą, może miejsce pracy nie jest idealnym miejscem na prywatę, ale decyzję o tym, czy chwalić się czy nie lub ewentualnie czym się chwalić- pozostawiłabym każdemu indywidualnie. Wszystko zależy od człowieka i miejsca pracy. W mojej pracy nie ma takiego zwyczaju, żeby wieszać prywatne zdjęcia lub laurki, ale jeśli ktoś poczułby taką potrzebę, to nie miałabym nic przeciwko. Nie straszne są mi ani uśmiechnięte buzie dzieci ani futrzaki na pulpitach komputerów. Chodzi o to, żeby mieć wybór. No chyba że pracodawca ustali taką zasadę, wtedy nie pozostaje nic innego, jak tylko się dostosować.
Dla mnie ustawienie określonej tapety na pulpicie, to nie chwalenie się tylko umoszczenie, spersonalizowanie sobie miejsca pracy. Coś jak przyniesienie fajnego kubka.
Bardzo dobry tekst i bardzo potrzebny. Chyba pierwszy raz czytam o osobach, którym nie udało się mieć dziecka i które odbiły się od ściany rozpaczy.
Osobiście byłabym za tym, żeby jednak przynieść fajny kubek. Trudno nie zgodzić się z tym, że każdy może mówić o tym co go interesuje, ale skala ilości rozmów toczących się dookoła macierzyństwa i dzieci jest nieporównywalna z żadnym innym tematem. Myślę, że problemem jest po części to, iż trudno od tego uciec i znaleźć swój azyl. Ze zdziwieniem „usłyszałam” komentarze, że ludzie posiadający dzieci czują się dyskryminowani. Ja nie trafiłam jeszcze na takie środowisko, gdzie ludzie bezdzietni byliby w przewadze i dostawaliby pozytywniejszy społeczny odzew niż ludzie z dziećmi. No, może w przypadku ludzi do 30tego roku życia, ale trudno też powiedzieć, że są to ludzie bezdzietni (to trochę jakby o studentach mówić, że są bezdzietni), często są to też ludzie, którzy jeszcze nie mają dzieci, ale żywo dyskutują na temat rodzicielstwa, bo gdzieś w planach to mają. Kolejnym problemem jest to, że o w naszej kulturze to głównie kobiety są zasypywane tematami związanymi z dziećmi. Większość osób nie jest jednak impregnowana na wpływ otoczenia, społeczeństwa i siłą rzeczy jeśli dociera do nas przekaz gloryfikujący macierzyństwo (bo o to głównie się pyta, rozmawia, dostrzega problemy), można się poczuć gorzej. Oczywiście wiem, że nie buduje się poczucia wartości na opinii innych, itd. , ale …. Są ludzie, którzy naprawdę są odporni na naciski i oceny, ale większość nie. Może lepiej to odda fragment mojej rozmowy z kolegą:
W odpowiedzi na moje słowa o społecznych oczekiwaniach wobec kobiet
Kolega: A kto Ci broni? Dlaczego ty się na innych oglądasz?! Ważne czego ty chcesz
…… parę dni później, upał; byłam w spódnicy
Kolega: Wam, kobietom to dobrze, możecie chodzić w spódnicach, a nie pocić się w spodniach!
Ja: A kto Ci broni chodzić w spódnicy?
Kolega: teoretycznie nikt, ale…
Ja: Nie oglądaj się na innych )
Nie jestem pewna czy my chcemy rozmawiać głównie o dzieciach czy tak po prostu się utarło. Taki temat dyżurny, wzbudzający pełen aplauz i zainteresowanie. Ale niestety zupełnie nie neutralny. Nie znam żadnego bezdzietnego mężczyzny. Czy oni czują się tak samo osaczeni? Gdy myslę o tym, w głowie zapala się odpowiedź: im jest łatwiej. A może tylko mi się tak wydaje? W sumie też istnieje silne zakorzenione postrzeganie męskości – dom, syn, drzewo, ale gdy trafiasz na grono rozmawiających mężczyzn, to rzadko rozmowa dotyczy dzieci. Jednocześnie ci sami mężczyźni, gdy wchodzi kobieta czują wewnętrzny imperatyw, by zapytać o potomstwo.
Padłam, jak przeczytałam twój dialog z kolegą. Fantastyczna riposta! I doskonała ilustracja tego, o czym tu piszemy. Od czasu do czasu zdarza mi się usłyszeć lub przeczytać komentarz w stylu: „nikt ci nie broni – tego czy owego”. Wygłoszony takim tonem, że od razu powinnam poczuć się ułomna, skoro nikt mi nie broni, a ja się przejmuję. Ale nikt nie jest całkowicie zaimpregnowany na opinie innych. Jesteśmy zwierzętami stadnymi, żyjemy w stadzie i zawsze w jakimś stopniu przejmujemy się opiniami innych – takimi lub innymi. Zwłaszcza jeżeli te opinie mają taką moc jak opinie o bez/dzietności. Bo to nie są pojedyncze, indywidualne przekonania, które można olać. Gloryfikacja macierzyństwa i deprecjonowanie bezdzietności to elementy polityki państwa, instrumenty rozmaitych nacisków – ideologicznych, religijnych, fiskalnych… Dlatego tak trudno to ignorować. Dzięki ci za ten komentarz! Dotyka ważnej sprawy. Pozdrawiam!
Bardzo dobry tekst. I jeden z ciekawszych blogów w polskim Internecie. Ja jestem w podobnej sytuacji, chociaż innej. Nie mam problemów z zajściem w ciążę, więc o szczegółach procedury in vitro nie mam pojęcia. Mam natomiast problemy z donoszeniem ciąż (dwie późne straty za mną, jestem w 3 ciąży i mam nadzieję, że tym razem się uda, ale liczę się z tym, że są szanse kolejnej straty). Ja jednam nie o tym. Poukładać sobie życie od nowa po stracie dziecka i pogodzić się z faktem, że będzie się bezdzietnym (jeśli chciało się mieć dzieci) jest niezwykle trudno (tak było w naszym przypadku), ale sądzę, że nam się udało. Nabraliśmy pokory i dojrzałości, poznaliśmy siebie lepiej, nasz związek jest silniejszy niż kiedykolwiek i jesteśmy szczęśliwi, zniknęła presja. Tyle tylko, że zniknęło nam też wielu znajomych (z dziećmi). Tak jakby ludzie posiadający dzieci nie do końca wierzyli, że bez dzieci można być szczęśliwym i spełnionym. Każda nasza podróż, wyjście do teatru, na wystawę czy do kina jest postrzegane jako desperacja próba wypełniania rzekomej pustki. Tak jakby nie można już było z niczego się cieszyć. A ja nie nie próbuję niczego wypełniać, po przechorowaniu 'żałoby’ potrafimy normalnie żyć. Nagle najbliższą osobą stała się dla mnie bezdzietna (z wyboru) koleżanka, która na każdym kroku słyszy, że jeszcze pożałuje, że jest głupia i samolubna, że niedługo będzie za późno; a kiedy ja biorę jej stronę – popierając jej wybór i prawo do takiego wyboru – słyszę, że w mojej sytuacji nie wypada popierać 'takich’ (sic!) postaw. Bez względu na to, czy obecną ciążę donoszę żywą, czy nie – dzięki swoim doświadczeniom rozumiem i szanuję bezdzietność z wyboru, jednocześnie znając z autopsji tę drugą bezdzietność. Dziękuję za Pani bloga. Może zarówno bezdzietnej z wyboru koleżance jak i mi będzie łatwiej radzić sobie ze wścibstwem, natarczywością, niepotrzebnym współczuciem i uprzedzeniami. Szkoda tylko, że czytają go w większości ludzie już przekonani o słuszności swojej decyzji. Chciałabym, żeby takiej otwartości nauczyli się ci pozostali.
Hej! Życzę wszystkiego dobrego, jakkolwiek zakończą się Wasze starania o dziecko! I fajnych przyjaciół dookoła:) Wiem, że z tym bywa kłopot, ale tylko do pewnego czasu. Dzieci dorastają, a rodzice wracają do świata dorosłych. Z piętnaście lat to potrwa, ale jest nadzieja;)
Jeżeli chodzi o czytających – masz rację. Internet to jedna wielka bańka. Ale sam fakt pojawienia się Bezdzietnika w przestrzeni publicznej spowodował chyba całkiem sporą lawinę zainteresowania. Wpisał się chyba w jakiś przełomowy trend – stare odchodzi, nowe w bólach powstaje. Bardzo wiele mediów głównego nurtu zainteresowało się nagle tematem bezdzietności i moim blogiem, ostatnio stwierdziłam nawet, że chyba zatrudnię agenta, bo już nie ogarniam, kiedy i z kim się umówiłam na wywiad:))) To chyba dobry prognostyk – myślę, że jako społeczeństwo dojrzeliśmy do zmiany. Wiadomo, zmiany nigdy nie są bezbolesne, trwają długo, ale dobrze, że jesteśmy na tej drodze. Pozdrawiam serdecznie i jeszcze raz życzę powodzenia!
Czytam jeszcze raz komentarze pod tym postem i uświadamiam sobie jedną rzecz – zwykle staram się regularnie odpowiadać na większość wpisów, bo są dla mnie cenne, ciekawe, bo dopiero z Waszymi komentarzami moje posty nabierają znaczenia. Jednak w tym przypadku wiele postów zostawiłam bez komentarza. Dziś dotarło to do mnie, a jednocześnie uświadomiłam sobie – dlaczego tak się stało. Post o staraniach o dziecko był najtrudniejszym, jakie napisałam. Emocjonalnie bardzo wyczerpujący, stąd moje milczenie. Podziwiam wszystkie dziewczyny, które ze mną rozmawiały – jesteście baby ze stali! Ja poczułam się wyczerpana pisaniem o Waszych przeżyciach. Wy to przeżyłyście, zebrałyście się do kupy i poszłyście dalej. Pokłony i gratulacje! Dziękuję za wszystkie rozmowy i wywiady!
Mimo, że jestem w podobnej sytuacji co kobiety z artykułu, to nie jestem w stanie zrozumieć tej potrzeby posiadania dziecka za wszelką cenę. Zgadzam sie jedynie z tym, że jeśli zdiagnozowano konkretny problem zdrowotny, należy się leczyć. Wydawanie grubych pieniędzy, branie kredytów, pożyczek po to, aby „zrobić sobie dziecko” to dla mnie abstrakcja. Kiedy po kilku latach starań naturalnych i wykonaniu kompletu badań okazało się, że nie ma konkretnej przyczyny zdrowotnej niepowodzeń, stwierdziłam, że nie będę uczestniczyć w tym pędzie do posiadania dziecka. Nię będę szprycować się hormonami w ciemno, a nóż coś ” zaskoczy”. Nię będę poddawać się upokarzającym według mnie zabiegom. Nię będę „walczyć” jak to się utarło mówić. Chcę żyć tu i teraz, a nie w ciągłym oczekiwaniu na coś, co może się nie zdarzyć. Życzę wszystkim kobietom w podobnej sytuacji, aby jak najszybciej doszły do takich wniosków i nie traciły sił i energii na walkę, która być może nie przyniesie efektów. Wyznaję zasadę, że wszystko co ma się wydarzyć, to się wydarzy.
A ja z kolei (bezdzietna z wyboru) zastanawiam się nad kwestią bardzo rzadko poruszaną w literaturze czy w ogóle w dyskursie publicznym, mianowicie sytuację kobiet bezpłodnych i jednocześnie nie pragnących dzieci. Jak one są odbierane i jak one muszą tłumaczyć się światu, gdy zarówno „nie mogę” i „nie chcę” jest prawdą?
W mojej głowie zrodziło się pytanie: skąd kobieta, która nie chce mieć dzieci ma wiedzieć, że ich mieć nie może? O niemożności posiadania dzieci dowiadujemy się po wielu próbach czy wieloletnim leczeniu. Ktoś, kto nie próbuje zajść w ciążę, nie wie czy jest płodny…
Jestem bezdzietna z wyboru, w związku z ponad 20 letnim stażem. Parokrotnie weryfikowaliśmy aktualność naszych stanowisk i około 30 r.ż. zweryfikowaliśmy płodność, żeby upewnić się w swoich decyzjach. Bo spodziewałam się, że wieść o niepłodności może zmienić podejście. Wyniki były ok, więc nie było okazji do rewolucji. Nie sądzę, żebyśmy byli jedyną taką parą…
Niestety SSNN – muszę Panią rozczarować. Żaden pakiet badań z zakresu hormonów czy jakości nasienia nie dają pewności, że jest się płodnym. Przykładowo o jakości komórek jajowych, zatem o tym, czy są one w stanie przekształcić się w embrion można dowiedzieć się wyłącznie wtedy, kiedy dojdzie do zapłodnienia, a wyznacznikiem jest tu sławetna (dla osób leczących się in vitro) 5 doba, czyli stadium blastocysty. Oczywiście nawet dożycie komórki do tego etapu również nie stanowi 100% pewności, że urodzi się dziecko, choćby z uwagi na możliwość poronienia z różnych, nieznanych wcześniej problemów medycznych. Oprócz tego jest cały szereg badań, których się nie wykonuje, dopóki nie wejdzie się w proces leczenia niepłodności. Zatem nawet dobre wyniki wstępne nie mogą wykluczyć problemów z płodnością.
Witam. Trafiłam tu w trakcie weryfikowania swoich decyzji – dotąd uważałam że dziecko będzie naturalnym zwieńczeniem nie tylko naszego związku ale też mojej kobiecości i człowieczeństwa – nawet praca zawodowa z rodziną i dziećmi… (Mój mąż też uważal że dziecko ma być naturalna częścią naszej tworzącej się rodziny). Jednocześnie twierdzilam ze „nic na siłę – jeśli się nie uda to widocznie tak ma być” (hmm łatwo powiedzieć). Zaszłam w ciążę szybko od momentu rozpoczęcia starań (mając wtedy 38 lat i rzadkie spotkania z mężem który przebywał poza granicami kraju więc wyliczanie dni płodnych itp). Radość wielka przez pierwsze 3-4 tyg i pewność że „tak ma być skoro się udało w tym wieku i w naszej sytuacji”. Później niepokój a później już tylko potwierdzenie medyczne, że z dzieckiem jest bardzo źle. Badania genetyczne – zespół chorób nieuleczalnych. Propozycja terminowania ciąży. Decyzja mimo pierwszych zaprzeczen typu „a może taka i taka operacja mogłaby pomóc?”. Przerwanie ciąży i wielka trauma…. Kilka miesięcy na dojście do siebie i ponowne podjęcie starań…. Tym razem z determinacja i wielkim smutkiem gdy wiedziałam że nic z tego, odliczaniem ile mi jeszcze czasu zostało – totalne zafiksowanie się na temacie zajścia w ciaze. W głowie stawianie pytań bez odpowiedzi a jednak ciągle bez zgody na stawianie diagnoz i leczenie, na in-vitro czy inseminacje. I jednocześnie pragnienie dziecka… coraz słabsze. Odkrywanie że przecież dobrze nam RAZEM. Że spełniamy się osobno i jako małżeństwo. I to odkrycie daje mi spokoj. Brak dziecka to jeszcze nie mój w pełni akceptowalny wybór ale też nie powód udręki. I w zasadzie to jedno zdanie mogłabym napisać 🙂 – w każdym razie cieszę się że tu trafiłam i to właśnie w tym momencie. Dziękuję
Hej! Mocno trzymam kciuki za pomyślność – niezależnie od tego, jak potoczy się wasza historia. Przestawić się na „tryb bezdzietny” nie jest łatwo, gdy myśli się o dziecku, ale na pewno warto dostrzegać taką możliwość. Cieszcie się tym, co się wydarzy. Pozdrawiam serdecznie!
Wpis wyjęty z mojej głowy, moje doświadczenia i przeżyte koszmary…ja dopiero zaczynam myśleć o „zaprzestaniu walki”, staram się wprowadzić w życie „przejście w tryb bezdzietny” ale jak wiadomo łatwiej napisać niż zrobić. Pozdrawiam, dziekuję i od dziś stały bywalec.
Trzymam kciuki i życzę powodzenia! Każde życie – rodziców i bezdzietnych – może być spełnione i udane. To my nadajemy swojemu życiu sens, a nie to, co nas spotyka. Wszystkiego dobrego!
Dla mnie najważniejsze zdanie tego wpisu (genialny!) to to zdanie: „O tym, że nie zostaną matkami, zdecydowały po morderczej walce.” A w nim słowo „zdecydowały”. Ja zdecydowałam, dość wcześnie, po nie aż tak morderczej, ale jednak, walce. Koszty? Rozwalone małżeństwo, kawałek zdrowia, nadszarpnięte poczucie własnej wartości i przydatności, jakaś wizja siebie i swojego życia, totalny remanent w hierarchii wartości. Ale to, że mogę pomyśleć o tym doświadczeniu „zdecydowałam, że odpuszczam”, że nie muszę myśleć „przegrałam”, ratuje mi jakość życia. Sprawia, że czuję własną sprawczość. Bo skoro nie możesz czegoś zmienić, możesz zmienić myślenie o tym…
I jeszcze jedno – w którymś komentarzu mignęło mi zdziwienie, że niektóre kobiety poświęcają tak wiele w walce o dziecko. Gdyby na początku starań ktoś powiedział mi jak to będzie wyglądać, odpuściłabym na starcie. Tak, chciałam dziecka, ale nie za taką cenę. Ba, obiecaliśmy sobie z mężem, że nie damy się zwariować, że nie stracimy z oczu wszystkich innych ważnych spraw. Siebie. Tylko że to się dzieje niepostrzeżenie. Krok po kroku. „Och, jakieś wahania hormonalne, przepiszę pani takie tabletki.” „Aaa, to proszę brać 2x dziennie.” „3x dziennie.” „Proszę przyjść na USG, sprawdzimy.” „Proszę przyjść za tydzień.” „Proszę przychodzić co drugi dzień.” „Jedna seria zastrzyków.” „Druga, podwójna dawka.” „Potrójna dawka.” Z każdym kolejnym małym kompromisem myślisz, że już, tuż, no przecież prawie.
Tak, niemożność zajścia w ciążę boli i wtedy bolą wszystkie cudze ciąże i macierzyństwa. Czy to fair? Nie. Nie-matki z nie-wyboru cierpią i są zazdrosne. Czy to rozsądne? Nie. Zazdrość i rozpacz nie są rozsądne.
Marto Twój dzisiejszy wpis skłonił mnie do pewnych „refleksji ” nad własnym życiem. Ja właśnie „zdecydowałam że odpuszczam”. W październiku pisałam, że leżę w łóżku po transferze i czytam blog. No i los a tak na prawdę moje ciało dało mi wyraźny znak, że macierzyństwo nie jest mi pisane. Ale dzięki wcześniejszym wątpliwościom co do posiadania dzieci było mi przykro tylko troszkę bo tak na prawdę poczułam coś w rodzaju ulgi. Wiem, że zrobiłam wszystko co mogłam i nigdy nie będę żałować, że nie spróbowałam. Mój mąż nadal chciałby mieć dzieci ale uszanował moją decyzję. Może łatwiej mu dlatego, że ze względu na moje różne dolegliwości i obciążenia genetyczne muszę podjąć leczenie wykluczajace starania się o dziecko i to dla niego „twardy” argument, że moje zdrowie i życie jest ważniejsze. Dziękuję Wam wszystkim, że mogę sie tu wygadać bo pomimo, że mam wspaniałą rodzinę i przyjaciół, którzy nie komentują mojej decyzji a nawet ją zaczynają popierać, to nie mam odwagi powiedzieć im wprost, że właśnie to nieudane in vitro otworzyło mi drzwi do spokoju i szczęścia.
Psiamamo, tak sobie myślę, że można czuć żal i ulgę jednocześnie. Bo niby dlaczego nie?
Nie wiem jak jest u Ciebie. U mnie to decydowanie, że odpuszczam to proces. Krok do przodu, dwa do tyłu. Trzy do przodu, jeden w bok. Nowy partner, nowe pytania. A może jednak? To trwa już lata, ale niech sobie trwa tyle, ile musi.
Bardzo przykuło moją uwagę zdanie: „nie mam odwagi powiedzieć im wprost…” – hej, dziewczyno (że sobie pozwolę na poufałość), nie musisz mieć odwagi. Nie musisz się z tego tłumaczyć. To nie jest przyznanie się do winy. To jest po prostu Twoja myśl i możesz się nią podzielić albo nie.
Marto, po Twoim komentarzu trochę sobie przeanalizowałam, przypomniałam sobie rozmowy z psychologiem i stwierdziłam, że muszę otwarcie mowić co czuję i myślę. Okazało się, te kilka osób z którymi poruszam temat mojej bezdzietności wykazały się pełnym zrozumieniem. Tylko jedna osoba stwierdziła, że to pewnie depresja i powinnam się nad sobą zastanowić. Ale to osoba która sama bezskutecznie stara się o dziecko więc tu sprawa bardziej skomplikowana. Więc dziękuję za te kilka słów na otrzeźwienie.
Trafiłam na ten blog w momencie kiedy moje życie transformuje z childless na childfree… Nie spodziewałam się tu takiego wpisu. Z rozkoszą czytałam o zaletach życia bez dzieci, takie świadome (tego jeszcze mi brak). Całe życie do momentu poznania mojego męża starałam się nie zajść z niechcianą ciążę. Sama nie znam mojego ojca i nigdy nie chciałam aby moje dziecko miało niepełną rodzinę. Po ślubie mniej więcej po dwóch latach bezowocnych prób zajścia w ciążę moja ginekolog wysłała mnie na różne badania. Jedno z nich było jak wyrok – oby dwa niedrożne jajowody, brak możliwości udrożnienia. Klinika, in vitro, drugie podejście, w sumie trzy transfery. Morze przepłakanych łez, osiniaczony brzuch od igieł, spuchnięte ciało od sterydów, reszta włosów na głowie, nerwy w strzępkach, plus 15 kg, mój mąż z -20kg… Lekarz zaleca kolejne podejście, najlepiej z jedną stymulacją po drugiej, dodatkowo moje ciało zwalcza zarodki co wymusza branie dość sporej dawki sterydów przez długi czas przed transferem. Mój mąż mnie otrzeźwił. Powiedział, że nie chce mieć dzieci jeśli ma stracić żonę. Przeprowadził ze mną tak szokującą rozmowę, że dopiero po niej przejrzałam na oczy. Zdjął mi ten cel sprzed oczu i pokazał jakie zgliszcza mamy wokół siebie (i w sobie). Teraz jest za granią gdzie zostanie jeszcze pół roku aby odpracować długi jakie mamy po kosztownym leczeniu. A ja zaczynam cieszyć się życiem. Doceniać to w jakim jestem momencie swojego życia, kogo mam obok siebie (choć kilometrowo dość daleko). Zaczynam inwestować w pasje, planować podróże. Wiem, że to będzie długi proces, ale przestałam już zanosić się łzami na każde wspomnienie o dzieciach, na widok ciężarnych. Nie żałuję tego, że spróbowaliśmy, bo wiem, że zrobiłam wszystko co mogłam. Nie zamierzam jednak tracić więcej zdrowia, wyniszczać swojego ciała, tracić czasu i możliwości jakie są przede mną. Mój mąż na moje pytanie: „a co z mieszkaniem, które spłacamy? komu my je zostawimy?” odpowiedział: „sprzedamy je, jak już spłacimy i wyjedziemy w podróż po świecie, będziemy żyć pełnią życia każdego dnia”. I bardzo mi się spodobała ta myśl. I jest już moją myślą. Dziękuję za to miejsce i pozdrawiam wszystkich!
Cześć, Annn! Cieszę się, że Psiamama zabrała już głos i przywitała cię na blogu. Mnie, odkąd wysłuchałam tak wielu historii dziewczyn (par) starających się o dziecko, zawsze pocą się ręce, gdy mam coś napisać. Ostatnio u Mariusza Szczygła znalazłam cytat, który z miejsca mnie uwiódł. Nie wiedziałam, co z nim począć, więc tu go wkleję: „Pustka też ma swoją wartość, dokładnie taką samą jak to, co mogłoby ją wypełniać”. Mam nadzieję, że po stronie childfree znajdziecie równie wiele dobrego, ile moglibyście znaleźć w rodzicielstwie. To będzie inne życie i inne radości, ale cóż z tego! Ładnie o tym mówi Ilona Wiśniewska w wywiadzie „Białe morze, czarne kruki”, tu na blogu. Polecam:) Życzę wszystkiego dobrego! Wielu pomysłów na siebie, jak najwięcej radości i satysfakcji z życia! Pozdrawiam!
Dziękuję za miłe przywitanie. I dziękuję, że podzieliłaś się cytatem, który znalazłaś u Mariusza Szczygła – bardzo mi się podoba <3
ANNN, bardzo bliska jest mi Twoja historia tymbardziej, że sama kilka tygodni temu podjęłam decyzję o zaprzestaniu starań o dziecko i pewnie przeżywamy podobne emocje. Mój mąż też ostatnio stwierdził, że moje zdrowie jest dla niego najważniejsze i przeszedł z „akceptowania mojej decyzji” na „podjęcie wspólnej decyzji”. Ostatnio nawet rozśmieszył mnie do łez: przyszedł z poważną miną i tekstem „słuchaj muszę Cię o coś spytać”. No to ja już gotowa do poważnej rozmowy a on pyta: „czy skoro nie zbieramy już na In Vitro to mogę sobie kupić ten zestaw klocków LEGO, co kiedyś Ci go pokazałem a a Ty kazałaś mi puknąć się w głowę?” 🙂 no i kupiliśmy a po złożeniu wielkiej ciężarówki mój mąż popatrzył na nią z miną pięciolatka i stwierdził: „no dobra zaczynam widzieć plusy nieposiadania dzieci” 🙂 Tak mnie rozbawił, że kupiłam mu jeszcze jeden zestaw 🙂 przepraszam ale musiałam sie z kimś podzielić tą historìa bo chyba tylko Wy mnie zrozumiecie ile w tej historyjce jest ukrytych emocji.
Psiamamo! Cóż za cudna historia! Uśmiecham sie do ekranu. Życzę Wam wielu wyjątkowych chwil razem. I wielu beztroskich chwil, które pozwolą cieszyć się życiem.
Super, że mąż otrzymał kolejny zestaw 😊
Rozumiem emocje umieszczone w tym wpisie. Wszystkie, również te związane ze zdjęciami dzieci na tapecie. Choć dzisiaj sama jestem matką, doskonale pamiętam, jak czułam się, kiedy przez pięć lat, wszystkimi dostępnymi środkami walczyłam o dziecko. Tego żalu, frustracji i poczucia niesprawiedliwości nie da się zapomnieć. I ciężko to zrozumieć komuś, kto nie był w takiej sytuacji. A ten gorzki ton, ta złość na świat epatujący szczęśliwym rodzicielstwem? Tu chodzi o nasze osobiste odczucia, kobiet w ten czy inny sposób dotkniętych tragedią. Uważam, że mamy prawo do takich odczuć, do wyrażania tej złości, która w nas siedzi. I nie jest ona wymierzona w szczęśliwych rodziców personalnie. Jest po prostu próbą rozładowania negatywnych emocji, poradzenia sobie z nimi, wylania żalu. Matki oburzają się, czytając fragment o kolorowych laurkach i pyzatych buźkach, bo nawet nie próbują wczuć się w sytuację drugiej kobiety, która zwyczajnie cierpi.
Byłam w przedsionku tych wszystkich historii. Dwa lata starań, badania, brak żadnej konkretnej diagnozy, bo wszystko było u nas w jak najlepszym porządku. Życie w zawieszeniu. Ale nigdy nie pomyślałam, że mogłabym postawić pragnienie posiadania potomstwa ponad moje małżeństwo, siebie i własne zdrowie. Mój mąż i małżeństwo było i jest najważniejsze.
Moja historia skończyła się pozytywnie, jestem teraz w 9 miesiącu ciąży i czekam na maluszka. To doświadczenie nauczyło mnie szacunku dla osób, które nie mają dzieci, czy to z powodów zdrowotnych, czy z wyboru. Wiem jak to jest kiedy zewsząd padają pytania o dzieci, kiedy nie można włączyć fb bez natknięcia się na zdjęcie niemowlaka.
Muszę przyznać, że autorka ma rację pisząc o pewnej ostentacyjności w pokazywaniu dzieci. Nie wiem jak będzie u mnie, na pewno będę kochać niesamowicie nasze dziecko, ale wiem, że priorytetem zawsze będzie moje małżeństwo i ja sama. Postaram się też nie epatować ostentacyjnie dzieckiem, tak jak do tej pory nie epatowałam tematami ciążowymi. Moja ciąża jest przepięknym elementem mojego życia, ale mnie nie definiuje, wraz z upragnionymi dwoma kreskami nie wyzbyłam się ciekawości świata, charakteru i własnego zdania na rzecz tematów traktujących o kolorze wyprawki; a mój mąż nie zamienił statusu z „mężczyzny mojego życia” na „tata moich dzieci”.
Mam nadzieję, że bezdzietne osoby, które spotkam w życiu nie zaznają nigdy z mojej strony przykrości, tak samo jak ja nie zaznam przykrości od nich. Takt i wyczucie są cechami, które warto rozpowszechniać, a Twój tekst na pewno uwrażliwia wiele osób.
Hej! Dziękuję za ten mądry i szczery wpis. I gratuluję udanych starań o dziecko, dzięki wielu przeprowadzonym rozmowom wiem, jak takie starania i tęsknota potrafią być niszczące. Jeżeli się uda – radość z dziecka z pewnością jest niesamowita. W takich trudnych momentach ludzie rożnie się zachowują, podejrzewam, że starając się o dziecko, łatwo potępiać tych, którzy mogą, a nie chcą. Dlatego tym cenniejsza wydaje mi się taka postawa otwartości. Ona jest potrzebna – po obu stronach. Ja, choć dzieci nigdy nie chciałam mieć, absolutnie rozumiem tych, którzy się o nie starają, dla których ten życiowy wybór jest bardzo ważny. Stąd ten mój wpis. Życzę dużo, dużo szczęścia, powodzenia w realizowaniu planów i wielu inspirujących spotkań, zarówno z rodzicami, jak i bezdzietnymi. Pozdrawiam serdecznie!
Jakie to wszytko prawdziwe! Jakbym czytała swoje myśli. Wlasnie jestem na etapie wyboru i co raz częściej słyszę wewnętrzny glos CHILDFREE. Nie podjęłam jeszcze ostatecznej decyzji. Wiecie co jedynie mnie hamuje? Strach przed staroscią w samotności. Jeśli któregoś z nas zabraknie, drugi małżonek zostanie sam. Ta jedyna myśl mnie jeszcze hamuje. Po prostu się boję.
Hej, Kasiu! Widzisz, ja za to bałabym się starości z dziećmi – kiedy zdrowie i kondycja odmawiają posłuszeństwa, trzeba ograniczać wydatki, bo godziwa emerytura to mrzonka, a tu dziecko ma kłopoty! Chciałoby się pomóc, lecz nie ma jak. Ani zdrowia, ani pieniędzy. To musi być okropny stan. Wielu rodziców w moim otoczeniu pomaga swoim dorosłym dzieciom – do 30-tki, 40-tki, czasem nawet starszym. Wielu też widuje swoje dzieci jedynie w okienku internetowej kamery, bo wyjechały za granicę, tam założyły rodziny i wracają od wielkiego dzwonu. Zawsze mi się wydawało, że samotność rodziców jest jeszcze gorsza niż samotność bezdzietnych. Oczywiście są też historie budujące, ciepłe i rodzinne, ale mam wrażenie, że czas wielopokoleniowych rodzin minął bezpowrotnie. Dziś wychowujemy dzieci i znów jesteśmy sami. Lepiej więc chyba nauczyć się żyć z tą samotnością lub rozpraszać ją czymś innym niż dziećmi – przyjaciółmi, znajomymi, wolontariatem, rozmaitymi pasjami itp. Pozdrawiam serdecznie i życzę wszystkiego dobrego!
Mam dokładnie to samo. Pomiędzy childless a childfree, ale na myśl o samotności na starość mam oczy pełne łez. Ale wierzę, że to minie. Minie jak ból przy okazji braku dwóch kresek. Po ponad 10 latach walki mam dość. 7 inseminacji pozwoliło mi czuć się jak rozpłodowa króliczyca (nie wiem skąd w mojej głowie takie określenie). Po 2 procedurach in vitro mój stan zdrowia osiągnął dno. Sterta sterydów pozbawiła mój organizm jakiejkolwiek odporności, więc łapałam wszystko. Teraz jestem w trakcie szczepień limfocytami męża. Samopoczucie okropne. Ale robię to dla męża. To ostatnia rzecz jakiej się podjęliśmy w tej nierównej walce. Teraz będę mogła już powiedzieć „zrobiliśmy wszystko”. Chcę tego spokoju, chcę pogodzić się z tym, że nie będziemy mieć dzieci.
W pełni zgadzam się z artykułem. I nie mówcie mi, że nie ma oscentacyjności wśród tych szczęśliwych rodziców. Nie twierdzę, że u wszystkich, ale co niektórzy robią to celowo. Mam taki przypadek. I kiedyś żaliłam się otwarcie na tę osobę. Usłyszałam wtedy coś bardzo dla mnie ważnego, co mogła ocenić tylko osoba postronna. „Odsuń się od tej osoby, bo ona Tobą leczy swoje kompleksy”. To był strzał w 10. Tak właśnie jest w tym przypadku. Uwierzcie mi, moje prawdziwe przyjaciółki płakały, kiedy informowały mnie o swojej ciąży, bo myślały, że sprawiają mi przykrość. Ja płakałam razem z nimi, ze szczęścia, że im udało, że nie będą musiały przechodzić przez to, co ja.
A wiecie co jest jeszcze najgorsze w tej naszej niepłodnościowej walce? Podejście lekarzy z kliniki leczenia niepłodności. Niby chcą nam pomóc, szukają przyczyny, no ale skoro jesteśmy zdrowi z punktu widzenia ginekologicznego, to po nieudanej procedurze co najwyżej zaproponują nam kolejną, bo może się uda. Nie wolno im wierzyć, trzeba szukać gdziekolwiek indziej, bo w końcu jest jakaś przyczyna.
Tym którzy dalej walczą, życzę wytrwałości. Zawsze się zastanawiałam, co chciałabym usłyszeć, co by do mnie przemówiło. I wiecie co to jest? Życzenie siły. Siły, aby walczyć. Siły, żeby pogodzić się z niemożliwością posiadania dzieci.
Magda, wzruszyłam się czytając Twój komentarz. Jesteśmy z mężem po 3 procedurach in vitro. Akurat u mnie 2 jajowody niedrożne i słabe komórki jajowe, więc przyczyny konkretne są. Ale od stycznia postanowiliśmy skończyć ze staraniami. Od lutego chudnę bo odstawiłam sterydy i hormony (-10 kg). Czuję się fantastycznie. Mam wrażenie, że spadł mi wielki głaz z serca. Ja już niczego nie muszę udowadniać, my po prostu nigdy nie będziemy mieć dzieci. Zrobiliśmy co się da i odpuszczono nam. A my odżywamy. Zaczynam cieszyć się szansami jakie daje mi nowe życie – życie tylko we dwoje. Dostrzegam tak wiele zalet, że aż trudno uwierzyć przez co byłam gotowa przejść i czego doświadczyłam w ostatnich latach. Trzymam kciuki za Was. Pozdrawiam serdecznie wszystkich!
Mam endometriozę, jestem po pierwszej laparoskopii, nie biorę hormonów, bo staram się o ciążę, której nie ma i nie ma. Jeśli zacznę brać hormony, to już nie przestanę do końca życia. Po wylanym morzu łez przyszedł czas na chłodną refleksję – czy naprawdę jestem w stanie poświęcić swoje zdrowie dla dziecka, którego może nigdy nie być? Czy naprawdę chcę przechodzić przez te wszystkie zabiegi medyczne, wydać fortunę na invitro i po raz kolejny narażać swoje zdrowie, skoro szanse są małe? Wiem, że są osoby, którym szans nikt nie dawał, a w końcu się udało. Mówią, że nie warto tracić nadziei, że pojawienie się dziecka, nawet po wielu latach, to wszystko wynagradza. Ale nie chcę kolejny raz patrzeć z przerażeniem na powiększające się torbiele, bolesne zrosty, przechodzić przez następne operacje, wyć z bólu co miesiąc…
Dziękuję za ten wpis
Częściowo moja historia… Tylko, że ja jeszcze nie wysiadłam z mojego wagonika… 4 poronienia. Nikt nie wie dlaczego. Mój mąż, najlepszy człowiek jakiego znam, mój najlepszy przyjaciel, nie umie się z tym pogodzić. Jeszcze próbujemy, ale z tyłu głowy oboje mamy już myśl jak sobie poukładać życie bez.
I wątek otoczenia. Wiem, że ludzie może chcą dobrze, ale kiedy słyszę „Będzie dobrze, wreszcie musi się udać!” chce mi się rzygać. Odpowiadam zazwyczaj „Wiesz, nie musi być dobrze. Uda się albo nie, w naszym przypadku prawdopodobieństwo jest raczej na nie.” I nagle nikt nie wie co powiedzieć, albo brnie w durne „Ale musisz myśleć pozytywnie”. My się bardzo przez nasze problemy wyalienowaliśmy towarzysko i rodzinnie. I tak nam lepiej. We dwoje.
Jestem w trakcie swojej walki. Nie obce jest mi opisany ból „w karku, w mięśniach rąk i nóg. W głowie. W jelitach.”. Wiem, jak „bolą stawy, czasem brzuch, bywa, że całe ciało jest ciężkie jak ołów. I to ciągłe zmęczenie, brak sił, żeby podnieść się z łóżka…”. A jednak jednej kwestii nie rozumiem. Zarówno w tekście, jak i w komentarzach pojawiają się opisy bolesnych zastrzyków i niedogodności związanych z próbami doprowadzenia do owulacji. Jeśli procedury są tak bolesne, jeśli po raz kolejny się nie udaje, a jednocześnie, jeśli pragnienie posiadania dziecka jest tak wielkie, dlaczego nie skorzystać z komórki dawczyni? Oczywiście taka opcja nie oznacza braku zastrzyków (choć może), nie rozwiąże także potencjalnych problemów z utrzymaniem ciąży. Ale jeśli problem sprowadza się wyłącznie do komórki jajowej, dlaczego nie podjąć takiej próby? Nie rozumiem, dlaczego ani autorka teksu ani komentujące nie odnoszą się do takiej opcji. Czy naprawdę kwestia genów jest ważniejsza niż potencjalnie spełnione pragnienia, utrzymanie związku czy relacji rodzinnych?
Niektóre z moich bohaterek brały pod uwagę adopcję, nawet się o nią starały, ale niestety, nie dostały na nią zgody. To nie jest tak, że każda para, która stara się o adopcję dziecka, zostanie rodzicami adopcyjnymi. Nie ciągnęłam tego wątku, bo chciałam pokazać jak ludzie, którzy nie mogą mieć dzieci, godzą się na to, a nie – jak za wszelką cenę walczą o rodzicielstwo. Tych walczących jest sporo, ale to nie temat na Bezdzietnik.
Biorąc pod uwagę tematykę tego bloga, zaskakuje mnie kompletne niezrozumienie mojego komentarza. Mówię o dawstwie komórki, a nie adopcji. Sytuacji, w której komórka anonimowej dawczyni zapładniania jest nasieniem partnera biorczyni, następnie dochodzi do transferu i w szczęśliwym scenariuszu, biorczyni-matka rodzi dziecko, które jest jej dzieckiem biologicznym, ale genetycznie tylko dzieckiem ojca. Jeśli kobieta nie ma własnych komórek jajowych lub nie są one wystarczającej jakości, jeśli własne komórki się nie zapładniają lub dobrze nie implantują, jeśli ciąża z własnych komórek po raz kolejny kończy się poronieniem, to dlaczego nie spróbować w ten sposób tylko kolejny raz próbować w bolesny sposób pozyskać własne komórki i przeżywać kolejne rozczarowanie?
Hej, niestety to też może nie wyjsc. Tak było u mnie. To była taka karta na czarną godzine. Że się uda na pewno, problem to tylko koszty.
Sprobowaliśmy. I nici. Tym razem też.
Została dziura w finansach, poczucie wartości siebie gdzieś w okolicach bieguna południowego i mozolne gramolenie się z depresji.
Pani Edyto, dziękuję za ten wpis. Dziękuję również za blog i mądre, wartościowe komentarze. Złapałam świeże spojrzenie, poznałam opinie i historie, które wiele wniosły do moich wewnętrznych rozważań. Może i moja historia coś wniesie.
Nie jest tak dramatyczna jak bohaterek wpisu. Mam na za sobą dwa poronienia. Miałam wtedy 25 lat. Myślę teraz (31 lat), że zarówno ja jak i mój mąż byliśmy niedojrzali do wzięcia na barki takiego ciężaru. Mam na myśli ciężar strat, nie ciężar wychowania dziecka. W tamtym czasie się załamałam. I bardzo duży udział w tym załamaniu miały stereotypy panujące w społeczeństwie, komentarze ludzi bliskich i nieznajomych oraz ogólny nastrój w naszej prorodzinnej Polsce. Czyli telewizja, radio, reklamy, internet, media społecznościowe, rozmowy pań w warzywniaku, przychodni. Wszędzie pochwała rodzicielstwa i celebracja ciąż. A jak ktoś bezdzietny, to egoista. Karierowicz, imprezowicz, albo nienormalny. Myślałam, że moje życie się skończyło, bo nie wyobrażałam sobie, że można żyć inaczej. Wszyscy dookoła podpowiadali mi, że jedyną słuszną drogą jest macierzyństwo. I że muszę walczyć o dziecko. Więc walczyłam. Przyszło drugie poronienie. Stany depresyjne. Potem 5 lat przerwy na załatanie dziur w sercu, na psychoterapię, na pogodzenie się, na doprowadzenie swojego zdrowia do stanu sprzed. Dopiero na psychoterapii usłyszałam pierwszy raz w życiu, że nie muszę mieć dzieci i że to nie żaden obowiązek, czy kolej rzeczy. Że to jest decyzja. Moja i partnera. Że to nie mój problem, że rodzice chcą wnuków. Że natarczywie dopytującym wujkom nie muszę niczego tłumaczyć. Że szwagierkę wysyłającą mi zdjęcia ze swojego USG ciążowego mogę tak zwyczajnie poprosić, żeby tego nie robiła. Że mogę na głos powiedzieć, że jestem mamą, jeśli czuję, że przez te miesiące ciąży stałam się mamą. Nie wiem, jak dalej ułoży się moje życie, ale jedno wiem na pewno. Chcę sama decydować o sobie. Chcę korzystać z tego życia jakie mam i chcę być szczęśliwa.
Na zakończenie dodam, że rozumiem ludzi, którzy chwalą się swoimi dziećmi. Mają do tego prawo. Mają również prawo do narzekania, bo rodzicielstwo z pewnością nie jest łatwe i dla każdego jest inne. Kiedyś pochwaliłam się w pracy, że jadę na urlop do Hiszpanii na dwa tygodnie. Od jednej koleżanki usłyszałam: „No tak, jeździsz sobie, bo nie masz na co pieniędzy wydawać, nie masz obowiązków, nie masz dzieci, ja to nie mogę sobie na to pozwolić…” Od drugiej koleżanki usłyszałam: „Super, przynieś później jakieś fotki, jestem ciekawa widoków. My jedziemy z dzieciakami do rodziny na wieś, też będzie fajnie…” Bądźmy jak ta druga koleżanka.
Pani Magdaleno! Mądre, dojrzałe podejście do życia. Mądry i kompetentny psychoterapeuta. Dobrze, że na takiego pani trafiła. Jest w pani spokój i życzliwe nastawienie do ludzi. Podziwiam i bardzo szanuję pani drogę… Chciałabym spotykać w swoim życiu takich ludzi jak pani.
Świat, dzięki takim ludziom, staje się możliwy do zaakceptowania.
Znam ból poronienia i niewyobrażalny lęk o zagrożoną ciążę. To było dawno temu, ale doskonale pamiętam te chwile.
Najchętniej przytuliłabym panią bardzo mocno. Ściskam więc wirtualnie i wiem, że jakkolwiek ułoży się pani życie, będzie ono dobre.
Pani Magdaleno! Dobrze czytać, że udało się Pani wyjść na prostą i zaakceptować bezdzietność. Dziękuję, że zachciała się Pani podzielić swoją historią. Myślę, że dla kobiet, które teraz przeżywają żałobę po utracie nadziei na macierzyństwo, może być wskazówką i pocieszeniem. Zapraszam na bloga i serdecznie pozdrawiam!
Magdaleno mądre słowa. Zwłaszcza powtórzę „bądźmy jak ta druga koleżanka”.
Pozdrawiam gorąco i życzę radosnego życia ! Też jestem bezdzietna nie z wyboru, ale dzięki temu blogowi, historiom różnych kobiet i pracy nad sobą, cieszę się swoim childfree (zdecydowanie teraz tak się określam) życiem i celebruje każdą chwilę 🙂
Dziękuję. To prawdopodobnie najważniejszy wpis, jaki kiedykolwiek przeczytałam w Internecie.
Teraz tylko muszę spróbować przestawić się z less na free…
Mario! Życzę ci tego z całego serca! Uda się, jeśli nie od razu, to małymi krokami… Trzymam kciuki i pozdrawiam!
Mario dasz radę 🙂 też przeszłam „taką przemianę” i z chęcią służę rozmową i pomocą. Pozdrawiam gorąco!
Ja też przeszłam tą drogę ale mam dzieci i ich nie lubię i żałuję że zostałam matką …
Bardzo mi przykro… Wiem, że niełatwo się do tego przyznać, dziękuję więc, że zajrzałaś tu i zostawiłaś komentarz… Gdybyś chciała podzielić się swoimi odczuciami, zapraszam. To w niczym nie pomoże, wiem, ale może będzie jakimś impulsem dla innych… Pozdrawiam serdecznie!
Jest szansa, że nie spotkam się z hejtem? Nie atakując nikogo, chciałabym zapytać: dlaczego kobiety katują swoje ciało, a nie pomyślą o adopcji? Czy to jest przekonanie, że dziecka adoptowanego nie będą w stanie pokochać? A może to wina partnera? Dlaczego chcą zostać rodzicami tylko biologicznego dziecka? Dlaczego tyle mówi się o horrorze problemów adopcyjnych a tak mało o horrorze nieudanych badań, in vitro , leżenia jak inkubator? Dla mnie jest to niezrozumiałe. Mam wrażenie, że w krajach bardziej cywilizowanych adopcja stała się czymś naturalnym, a u nas daleka do tego droga.
@Kamcia : po prosto dlatege ze to calkiem inna sprawa i inne podejscie do rzeczy. I moim zdaniem proponowanie adopcji jako prosty zamiennik na niemozliwosc posiadania wlasnych dzieci jest cholernie niebezpieczne.
W innych krajach adopcja wcale nie jest latwiejsza, i bardzo duzo chetnych zostaje na lodzie.
Nie tak łatwo przejść procedurę kwalifikującą do adopcji. Po pierwsze często partner nie chce, ma obawy przed pokochaniem dziecka niespokrewnionego. Po drugie, bardzo wnikliwie rozpatrywane są finanse, warunki lokalowe, kompetencje psychologiczne i emocjonalne, przekonania… Nawet nie mówię, że to źle, tyle że są to kryteria których nie spełnia jakieś 90% biologicznych rodziców. Po trzecie, dzieci kwalifikujących się do adopcji, tzn. mających uregulowany status prawny, jest wbrew pozorom bardzo mało. A te, które są, są często obciążone poważnymi chorobami, nie mówiąc o głębokich traumach. Nie każdy jest na to gotowy, na zaopiekowanie się tak skrzywdzonym i wymagającym dzieckiem.
Dzień dobry pani Edyto, pani blog odkryłam przez przypadek i jestem niezmierne szczęśliwa z tego powodu.
Razem z mężem również przeszliśmy przez tą ciężką, wyboistą wręcz koszmarną drogę. Nic nas nie ominęło… płacz, strach, ciągłe stymulacje hormonalne, oddawanie nasienia na zawołanie, prawie pęknięty jajnik ( od zastrzyków hormonalnych), bolesne punkcje, ale najgorsze na tej całej drodze był balast psychiczny… że nie sprawdzę się jako kobieta, że mąż mnie opuści bo mu potomka nie mogę dać, że nie jestem pełnowartościową kobietą, to wszystko mnie bardziej zniszczyło i wypaliło niż fakt nie mieć dziecka….
Moje ostatnie in vitro miałam 9 lat temu- bez powodzenia….
I od tamtej pory postanowiliśmy, że zrobimy przerwę i skupimy się tylko na nas i naszym życiu tylko we dwoje. To była dobra decyzja…. Dziś mam 42 lata, jestem szczęśliwą i spełnioną kobietą.
Nie żałuje, że nie poddałam się kolejnej próby in vitro…
Jedyne co mi jeszcze przypomina o nieudanym macierzyństwie jest otoczenie, szczególnie znajomi i rodzina…a najbardziej czuje żal ze strony rodziców i teściów, że im wnuków nie daliśmy, dlatego jestem przeszczęśliwa, że odkryłam pani blog .
Jeżeli ktoś zacznie mnie znowu męczyć tematem dlaczego nie zdecydowałam się na dzieci to dam ten artykuł do przeczytania.
Dziękuje i pozdrawiam.
Piękny artykuł. Tego mi dziś bylo trzeba. Jak żyć gdy nigdy nie będziesz mama. Kiedy sie poddać czy to juz czy jeszcze trochę wytrzymam. Dziękuję i pozdrawiam.
Hej! Ja myślę, że rezygnacja z dziecka, gdy nie ma na nie zbyt dużych szans, to nie jest poddanie się. Nie tak to widzę, choć oczywiście nie mam takich doświadczeń i mogę jedynie teoretyzować. Mnie się wydaje, że to jest właśnie wybór. Może trudniejszy niż w innych przypadkach bezdzietności z wyboru, ale jednak to jakieś zwycięstwo nad sobą i swoim ciałem. Wyjście z sytuacji na własnych zasadach.
Życzę dużo satysfakcji z życia, niezależnie od tego, jak ono się potoczy! Pozdrawiam!
Nie przeczytałam wszystkich komentarzy powyżej i nie doświadczyłam tego, co bohaterki tekstu, ale tez jestem bezdzietna i już prawie nie mam nadziei na zmianę. Postawiłam w swoim życiu na karierę odsuwając temat rodziny i dzieci na dalszy plan, na później. Kiedy skończyłam 40 lat zdałam sobie sprawę z tego, że w zasadzie już jest z późno. Jestem singielką, a posiadanie dziecka jest dla mnie równoznaczne ze zbudowaniem związku opartego na partnerstwie, miłości i zaufaniu. Tak więc moja bezdzietność wynika z braku spotkania odpowiedniej osoby, która mogłaby być ojcem mojego dziecka i moim ukochanym. I mimo, że moja bezdzietność ma inne przyczyny niż te, o których tu mowa, tak samo staram się znaleźć w życiu sens i radość. Dodatkowo walczę z wyrzutami i obwinianiem samej siebie o dokonywane wybory, o to jak się znalazłam w tym miejscu…. ta lista jest dość długa. I jestem pewna, że zaraz pojawią się tu komentarze, że sama sobie winna jestem – może tak, ale nie zmienia to faktu, że pewne emocje są podobne niezależnie od tego, gdzie tkwi ich przyczyna. Dlatego tez bardzo dziękuję za ten artykuł.
Aniu,
nie rozpatruj tego w kategorii winy. Dokonałaś najlepszych wyborów jakie mogłaś w danym momencie swojego życia. A teraz czerp szczęście ze swojego życia. Dbaj o siebie, jesteś najważniejsza. Szczęścia nikt nam nie da, tylko sami sobie możemy je dać.
Ja jestem bezpłodna, walczyłam z tym długo. Teraz zaakceptowałam to i odnalazłam szczęście. Nie wyobrażam sobie innego życia.
Dobrego dnia!
Cześć, Aniu! Nie sądzę, by komukolwiek tu przyszło do głowy obwiniać cię za takie, a nie inne wybory. Jeżeli wtedy, w momencie, gdy je podejmowałaś, uważałaś je za słuszne, nie miej do siebie żadnych pretensji. Nie jesteśmy jasnowidzami! Nikt z nas, decydując o szkole, pracy, partnerze, dziecku czy bezdzietności, nie jest w stanie przewidzieć, co przyniesie los. Dlatego wszyscy żałujemy jakichś tam wyborów, a z innych jesteśmy dumni, bo przyniosły nam mnóstwo satysfakcji. Nikt chyba nie ma na swym życiowym koncie samych strzałów w dziesiątkę. Wiem, że brak dziecka, gdy się go jednak chce, bardzo boli, ale wybór macierzyństwa też nie zawsze niesie radość i spełnienie. W całym tym galimatiasie możemy zrobić tylko jedno – spróbować dopasować się do tego, co mamy. Nie jest to łatwe, ale myślę, że skupianie się na tym, czego nie zrealizowaliśmy, jest jeszcze trudniejsze i niesie wyłącznie ból, gorycz i żal. Na tym blogu jest sporo osób, które chciały mieć dziecko, i które w końcu nauczyły się żyć z bezdzietnością, ba!, czerpią z niej nawet radość! Mam nadzieję, że ty również odkryjesz jej dobre strony. Nie rozpatruj jej jednak w kategoriach winy. Bo to niczyja wina!
Pozdrawiam i życzę wszystkiego dobrego!
Piękny tekst dosłowny i w przenośni bo zawsze zastanawiam się w jakiej grupie ja jestem ? Powyższy komentarz bardzo fajnie mnie i moja sytuacje określa. Jestem osoba żyjąca w związku partnerskim z mężczyzna po przejściach rozwodowych i z dwójka dzieci. Partner po gorzkich przeżyciach nie chce już dziecka a ja niepohamowane pragnienie macierzyństwa stawiam na równi z miłością do partnera. Są dni ze walczę z myślami czy odejść od niego ale wiadomo ze dziecko to nie cały świat. Moje wcześniejsze wybory niosą takie skutki. Mam 37 lat i nie jest już tak proste i oczywiste i nie zawsze bezpieczne posiadanie dziecka z kimś nowym czy będzie właściwy czy w ogóle kogoś takiego spotkam bo jaka to pewność a moze samotne macierzyństwo? No i to serce kochające mojego chłopa 😀Nie o to w tym pięknym spełnieniu chodzi. Wiec tak wrzucam się czasami do jednego worka tych bezdzietnych z powodów zdrowotnych bo łatwiej mi się porównać z Wami niż być taka co miała pecha i nie spotkała w życiu kogoś kto by chciał mieć z nią dziecko i cieszyć się z rodzicielstwa…
Jestem tu po raz pierwszy, ale tekst bardzo poruszający. Nie wiem, czy to co piszę ktoś przeczyta, ale czuję się taka błogosławiona, że nie spotkało mnie nic z tego co tu zostało opisane. O tym, że nie urodze dziecka dowiedzialam sie przy okazji problemów zdrowotnych jeszcze jako młoda dziewczyna. Zbyt młoda by bardzo to przeżywać. Nie pamiętam bym to jakoś szczególnie rozpamiętywala. Może dlatego, że nie miałam partnera, czy chłopaka. Żyłam dość intensywnie i nie roztrząsałam tego czy i co tracę. Gdy po wielu latach poznalam przyszlego męża, od pierwszego dnia znajomości wypłynął temat dzieci (nie ode mnie) i bez żadnej spiny odparłam, że ja nie mogę mieć dzieci. Usłyszalam”no to co, można przecież adoptować”. W mej głowie zapaliły się wszystkie swiatełka. Inaczej zaczęlam patrzeć na tego bezproblemowego faceta. Po 14 miesiącach byliśmy malżeństwem planującym adopcje. Mąż wolał ze mna adoptować niż z kimś innym mieć dzieci biologiczne. Dzis nasz syn jest w szóstej klasie, jest dobry, mądry i piękny. Zna swą historię, własnie wchodzi w okres dojrzewania, uczy się świetnie, chce być jak tata programistą, jest już dobry w phytonie, bierze się za Jave. Kocha wszystkie zwierzeta, lubi smażyć naleśniki. Dzieci to cud. Mialam szczęście, że spotkalam kogoś kto był gotowy na adopcję. Nie wiem co byłoby teraz ze mną gdyby nie to spotkanie. Oczywiście życie bez dziecka też ma sens i jest pełnowartościowe. Jednak dziecko jest jak lot w kosmos (że też użyję metafory) ale nie latając aż tam też można pięknie życ na Ziemi. Jednak jeśli jesteście odważni i macie warunki, to polecam . Lećcie.
Renata,
adopcja i dzieci to nie jest coś co się poleca jak krem
„Oczywiście życie bez dziecka też ma sens i jest pełnowartościowe. Jednak dziecko jest jak lot w kosmos (że też użyję metafory) ale nie latając aż tam też można pięknie życ na Ziemi. Jednak jeśli jesteście odważni i macie warunki, to polecam . Lećcie.”
chcesz brzmieć poprawnie więc dopisałaś „Oczywiście życie bez dziecka też ma sens i jest pełnowartościowe.” ale z tego wpisu jasno wynika dla mnie, że życie bez dzieci jest mniej wartościowe a reszta ludzi to tchórze.
„Dzis nasz syn jest w szóstej klasie, jest dobry, mądry i piękny. Zna swą historię, własnie wchodzi w okres dojrzewania, uczy się świetnie, chce być jak tata programistą, jest już dobry w phytonie, bierze się za Jave. Kocha wszystkie zwierzeta, lubi smażyć naleśniki. Dzieci to cud. ” – ciesz się, bo mój znajomy porzucił adopcyjnych rodziców i uciekł do patologicznej matki(po latach ją znalazł). To że twój syn wykazuje cechy porządane przez Ciebie nie oznacza że wszystkim innym adopcja wyjdzie na dobre a dziecko za miskę zupy będzie wdzięczne.
Przypomniałaś mi sytuacje, w której pracowałam w sklepie. Klienta podczas rozmowy stwierdziła, że ona tak bardzo kocha swoje dziecko bo nie sprawia problemów, świetnie się uczy. Twój wpis brzmi dla mnie dokładnie tak samo…
Piękny tekst dosłowny i w przenośni bo zawsze zastanawiam się w jakiej grupie ja jestem ? Powyższy komentarz bardzo fajnie mnie i moja sytuacje określa. Jestem osoba żyjąca w związku partnerskim z mężczyzna po przejściach rozwodowych i z dwójka dzieci. Partner po gorzkich przeżyciach nie chce już dziecka a ja niepohamowane pragnienie macierzyństwa stawiam na równi z miłością do partnera. Są dni ze walczę z myślami czy odejść od niego ale wiadomo ze dziecko to nie cały świat. Moje wcześniejsze wybory niosą takie skutki. Mam 37 lat i nie jest już tak proste i oczywiste i nie zawsze bezpieczne posiadanie dziecka z kimś nowym czy będzie właściwy czy w ogóle kogoś takiego spotkam bo jaka to pewność a moze samotne macierzyństwo? No i to serce kochające mojego chłopa 😀Nie o to w tym pięknym spełnieniu chodzi. Wiec tak wrzucam się czasami do jednego worka tych bezdzietnych z powodów zdrowotnych bo łatwiej mi się porównać z Wami niż być taka co miała pecha i nie spotkała w życiu kogoś kto by chciał mieć z nią dziecko i cieszyć się z rodzicielstwa…
„Jednak jeśli jesteście odważni i macie warunki, to polecam . Lećcie.” Renato, nie polecaj! Adopcja nie jest dla każdego i nie każda adopcja jest taka łatwa jak Twoja. Ale od początku… Artykuł Chwatki Niematki jest też o mnie. Przeszłam przez to wszystko i płakać mi się chciało, gdy go czytałam – wspomnienia wróciły. Ale to wszystko działo się prawie 20 lat temu. STOP powiedziałam po kilku in vitro i po poronieniu upragnionej ciąży w 10 tygodniu. Poronienie było jak obuchem w łeb – chcę dziecko czy chcę być w ciąży? Chciałam być w ciąży, ale żeby to zgłuszyć podjęliśmy procedurę adopcyjną. Potrzebę ciąży wyparłam. Po dwóch latach starań o adopcję dostaliśmy 10 tygodniowego chłopczyka. Teraz jest już prawie 16 latkiem i z perspektywy tego czasu muszę przyznać, że zdarzało mi się w głębi duszy zapytać, czy bez dziecka nie bylibyśmy szczęśliwszym małżeństwem, mniej byśmy się kłócili (większość kłótni dotyczy jakoś dziecka), czy z dzieckiem urodzonym byłoby łatwiej. Adopcja to wielkie wyzwanie i fajnie jak się wszystko dobrze układa. Gorzej jak się okazuje, że są jakieś problemy. Większość adopcyjnych dzieci ma problemy z zachowaniem czy z nauką. Podejmując się adopcji myśli się tylko o tym słodkim niemowlaczku i cieszy się , że się już uśmiecha i ładne kupki robi. Nikt podczas procedury nie wspominał o zaburzonych więziach, lękach, deficytach neurologicznych na skutek stresu i braku stymulacji mózgu po urodzeniu do czasu adopcji, o konsekwencjach FAS w wieku nastoletnim i dorosłym, o tęsknocie tego młodego człowieka do tamtego życia, które być może byłoby lepsze. I że mimo, że kochamy nad życie nie jesteśmy dla niego biologicznymi rodzicami, „to nie tak miało być”. To są wszystko wyzwania z którymi mierzą się adopcyjni rodzice i nigdy nikomu nie powiedziałabym „polecam”. Wręcz powiedziałabym „przemyśl trzy razy i wiedz na co się rzucasz”, żeby nie skrzywdzić już raz skrzywdzonego człowieka. Uprzedzając pytanie, co mnie ściągnęło na bloga dla bezdzietnych, wyjaśniam, że poszukuję materiałów do artykułu o niepłodności.
ZOŚ! Rodzice adopcyjni to anioły. Zrobiliście z mężem coś wspaniałego, coś ponad normę. „To nie tak miało być” to nie wasza wina, tylko losu. Nic nie naprawi błędów, które popełnił ktoś (nie Wy). Dla tego chłopaka właśnie Wy jesteście rodzicami najlepszymi, na jakich stać było ten świat i tak po prostu miało być. Co się stało to się nie odstanie. Przesyłam dużo ciepła!
Dziękuję Magdaleno, miło mi się czyta takie posty. Wiem, że to nie nasza wina, niemniej zawsze przykro patrzeć na smutki dziecka. Nasza sytuacja rodzinna już się tak „opatrzyła” wszystkim naokoło i nam, że nie jesteśmy postrzegani jako anioły, raczej jako rodzice słabo radzący sobie z dzieckiem i często spotykamy się z komentarzami, że nadopiekuńczy, że niekonsekwentni itd. I często sami się tak czujemy. Tym bardziej Ci dziękuję za dobre słowa.
W ogóle się nie przyjmujcie opiniami ludzi z zewnątrz, społeczeństwo jest mistrzem w przyglądaniu się rodzinom z dziećmi i ocenianiu ich. Ale w pewnym sensie do dobrze, że jesteście postrzegani jak zwyczajni (nieadopcyjni) rodzice. Życzę Wam, żebyście się z synem właśnie tak czuli. Jak zwyczajna rodzina. Uściski!
Tak straszne są te wyrzuty sumienia, kiedy człowiek rezygnuje z dalszej walki,kiedy nie chce tych wszystkich upokarzających procedur…nie mam wśród znajomych par bezdzietnych z przymusu, którzy to zaakceptowali i są szczęśliwi we dwójkę. Takich, którzy nie maltretowali się wszystkimi dostępnymi procedurami i mieli odwagę zrezygnować…ze szczęścia, jakim jest rodzicielstwo. Gdzie szukać takich przykładów?
Wiesz co w sumie my tak mamy i w koncu nie jest źle. Wiele prob na nic, i po prostu ktoregos dnia mialam dosyc. Mamy dom, zwierzeta i siebie. Szczescie to nie tylko rodzicielstwo, i tego trzeba sie trzymac
Wyrzuty sumienie czasami wracaja ale da sie zyc.
Kochane Dziewczyny! Wszystkie: te Matki Polki, Niematki Polki, Matki Niepolki i Niematki Niepolki.
Prokrastynując nieco, z wiekim wzruszeniem i miłością przeczytałam wszystkie zostawione tu historie, zarówno te we wpisie, jak i w komentarzach. Dla mnie to jest dopiero rzeczony w jednym z komentarzy „lot w kosmos” – poznanie tak wielu historii, przeżywanie razem z Wami tych trudnych wyborów i emocji. Otworzenie oczu, szczególnie na emocje tych dzietnych, które są mi obce.
Edyto – naprawdę wielki szacunek dla Ciebie, że stworzyłaś w internecie taką przestrzeń.
Ta niby-prokrastynacja okazała się jednak bardzo owocna. Podjęłam decyzję, że nasze (nieudane jak dotąd) starania o dziecko nie będą kosztem naszej relacji i mojego zdrowia. Wolę żyć bez dzieci niż przez starania pokaleczyć moje ciało i psychikę. Na szczęście mój Mąż myśli tak samo. ❤
hej, Asiu! W gronie bezdzietnic życzymy sobie czasem „wszystkiego bezdzietnego”. Niech to bezdzietne będzie dla ciebie najlepsze na świecie. Wyciśnij je jak cytrynę! Powodzenia!!!
Tekst jest świetny Pani Edyto, jak zawsze 🙂 Nie wiem jak to zostanie odebrane, ja nie odnoszę się do samego tekstu, ale do postrzegania tego tematu przez same kobiety właśnie. Naprawdę, przeraża mnie, że wiele kobiet myśli, że bez dzieci „kończy się życie”, że ono jest „puste”, że „przegrały”. Zastanawia mnie wtedy… kto te kobiety wychował, jakie wartości im przekazał i jak bardzo uzależnił ich poczucie własnej wartości od bycia/niebycia matką. Nie twierdzę, że u każdej kobiety to jest presja, i że ona naprawdę nie pragnie zostać matką. Piszę tylko, że to smutne, ze kobiety dalej postrzegają same siebie głownie przez ten pryzmat, a reszta jest „nieważna”. Ich pasje, osiągnięcia, życie, przyjaciele, partnerzy, marzenia, to, co robią dla innych i że są dobrymi ludźmi gaśnie w ich oczach bo „nie została matką.” To myślenie jest straszne. Takie „polskie” i takie straszne. Nie potrzeba żadnego „pana” z pręgierzem, kobiety same sobie to robią. Bycie/niebycie matką/ojcem to nie jest osiągnięcie. To stan, jak bycie bezdzietnym, lubienie burgerów albo kapusty (albo nielubienie). Dopiero wychowanie dobrego młodego człowieka rodzice mogą uznać za sukces. Jeden z wielu na świecie, nie jedyny. Rodzicielstwo/bezdzietność to ani wstyd ani powód do dumy. To stan, neutralny. A jakie będą jego efekty, to już zależy od człowieka, czy jest dobrym człowiekiem, czy nie, czy egoistą, czy nie. Jeden bezdzietny będzie robił dobre, fajne rzeczy, drugi ćpał całymi dniami i poniżał innych. Jeden rodzic wychowa fajnego człowieka i będzie miał swój świat, nie zawiśnie na dziecku, a drugi „zrobi”, skatuje dziecko i będzie chlał całymi dniami i wszczynał burdy. I tyle. Ludzie są różni, nie definiuje nas to, czy mamy, czy nie mamy dzieci. Tylko to, jakimi jesteśmy ludźmi, jak się odnosimy do innych.
Dobry tekst. Ja na razie jest childless, mam nadzieję, że za jakiś czas będę childfree i znowu zacznę normalnie żyć.
Mocno ci tego życzę! Trzymaj się i powodzenia!!!