
Rys. T. Fontaine (internet)
Przeczytałam właśnie ważną, choć nienową, bo wydaną w 2011 roku, książkę o aborcji „A jak hipokryzja” i doszłam do wniosku, że wybór bezdzietności, podobnie jak dostęp do antykoncepcji i aborcji, jest przywilejem. Dobrem luksusowym, przeznaczonym dla pieszczochów losu. Oczywiście w myśl rozmaitych mądrych dokumentów „wszyscy ludzie rodzą się wolni i równi”, ale niektórzy z nas dostają tej wolności i równości więcej niż inni. Na przykład moja znajoma lekarka, gdy zaszła w niechcianą ciążę, czuła się znacznie mniej skrępowana restrykcyjnymi przepisami ustawy antyaborcyjnej niż Alicja Tysiąc, której zresztą książka „A jak hipokryzja” jest dedykowana. Kilka kliknięć w internecie, dwa tygodnie czekania, chwila kontrolowanego strachu i życie lekarki, jakby nigdy nic, potoczyło się dalej. Gładko. Bez żadnych postaborcyjnych sensacji. Alicji Tysiąc życiowy scenariusz napisali inni – ustawodawcy, ginekolodzy i prześladujący ją proliferzy. To oni zmieszali ją z błotem, odebrali jej zdrowie, włożyli na barki niewyobrażalny ciężar, licytując się przy tym na święte miny i patetyczne pozy, a następnie umyli ręce. Rycerze niezłomni. Łby zakute w aureole.
Krzywda wyrządzona pani Tysiąc tak głośno wołała o pomstę do Strasburga, że w końcu państwo polskie musiało za nią słono zapłacić, ale to odosobniony przypadek. Na co dzień doświadczamy drobnych, pospolitych szykan, o których nie usłyszy żaden sąd ani trybunał, choć ich niszcząca siła znacznie przekracza wartość 1 chazana. Taką szykaną będzie zarówno brak edukacji seksualnej (przynajmniej 5 chazanów, bo może być przyczyną wielu życiowych katastrof), jak i brak autobusu, który zawiózłby nas do ginekologa (plus, minus 3 chazany, jeśli nie boimy się łapać stopa). Zewsząd słyszymy, że mamy prawo żyć po swojemu, i chętnie w to wierzymy, ale wystarczy wyostrzyć uwagę i przyjrzeć się rozmaitym społecznym naciskom i ograniczeniom, by stracić złudzenia. W jednym ze szkiców poświęconych aborcji Agata Chełstowska przywołuje pojęcie sprawiedliwości reprodukcyjnej. Obejmuje ono:
– prawo do tego by mieć dzieci,
– prawo do tego, by ich nie mieć,
– prawo do opieki nad dziećmi, które już mamy,
– prawo do kontroli nad warunkami porodu.
Ponieważ jesteśmy na Bezdzietniku, skupię się na prawie do wyboru bezdzietnego stylu życia. Czy rzeczywiście każdy z nas – bez wyjątku – może z tego prawa skorzystać? Wielu bezrefleksyjnie przytaknie, bo niby co to za sztuka nie mieć dzieci? Nie trzeba się przy tym ani natrudzić, ani napocić. Wprost przeciwnie! Wystarczy leżeć na kanapie (na plaży, pod palmą, w hamaku) i sączyć drinka – tak to przynajmniej wygląda na zdjęciach i obrazkach oznaczonych hasztagiem childfree. Nie zobaczymy na nich kolejek do ginekologa, astronomicznych rachunków za tabletki antykoncepcyjne czy seksistowskich stereotypów wciskanych dzieciom pod przykrywką wychowania do życia w rodzinie. Niestety, w prawdziwym życiu prędzej potkniemy się o stereotyp niż o drinka z palemką, prędzej wylądujemy w kolejce niż na hamaku, warto więc zastanawiać się nad tym, co nas ogranicza. Dlaczego bezdzietność bywa frykasem, na który nie każdy może sobie pozwolić?

Niedostępna antykoncepcja
Przede wszystkim, żeby zrealizować pragnienie nieposiadania dziecka, trzeba mieć swobodny dostęp do nowoczesnej antykoncepcji, a z tym w Polsce bywa krucho. Jak ustaliło Europejskie Forum Parlamentarne ds. Populacji i Rozwoju, dostęp do środków antykoncepcyjnych wynosi u nas tylko 31,5%. To najmniej na kontynencie! Mniej niż w Kosowie, Andorze, Bośni i Hercegowinie, Grecji, Czarnogórze, Słowacji, Gruzji czy Rosji (więcej na ten temat przeczytacie w Polityce). Być może mieszkankom dużych miast ten wynik wyda się mocno zaniżony, bo tam gabinety ginekologiczne są niemal na każdej ulicy. Można przebierać w nich jak w ulęgałkach. Jednak na prowincji sytuacja wygląda zupełnie inaczej, niekiedy wręcz dramatycznie! Z ubiegłorocznego raportu NIK wynika, że większość kobiet z małych miejscowości i gmin nie ma dostępu do ginekologa. Niektóre, aby skorzystać z konsultacji lekarskiej, muszą pokonać nawet 50 kilometrów (więcej o tym tutaj). To prawdziwe wyzwanie w sytuacji, gdy na wielu obszarach Polski połączenia autobusowe przypominają fatamorganę – pojawiają się w rozkładzie jazdy i znikają, a w końcu znika cały rozkład wraz z przystankiem… Mocno utrudniony jest również dostęp do pakietu badań, bez których trudno przepisać bezpieczną dla zdrowia i skuteczną antykoncepję. Prowincjonalne gabinety zwykle nie dysponują nowoczesną aparaturą, znowu więc trzeba szukać stacji lub przystanku, tankować paliwo albo instalować apkę BlaBlaCar…
Brak gabinetów ginekologicznych i znikające z małych miejscowości przystanki, niestety, nie wyczerpują tematu. Żeby stosować antykoncepcję, trzeba mieć na nią pieniądze. Dużo pieniędzy! W 2010 roku przeciętna cena wizyty w prywatnym gabinecie wynosiła od 70 do 100 zł. Dziś stawki są znacznie wyższe, we Wrocławiu dochodzą nawet do 230 zł. Do tego trzeba doliczyć koszt środków antykoncepcyjnych pomnożony przez trzy, bo na jednej recepcie lekarz wypisuje zwykle trzymiesięczną dawkę (czyli średnio 50 zł x 3). Okazuje się więc, że za pragnienie nieposiadania dziecka co trzy miesiące musimy zapłacić od 300 do 400 zł lub – jeśli wybieramy antykoncepcję długoterminową – jednorazowo wybulić nawet 1000 zł. Taki wydatek dla kogoś, kto zarabia najniższą krajową, jest olbrzymim obciążeniem. Niekiedy wręcz – ciężarem nie do udźwignięcia. Rodzi się wówczas pokusa, żeby zagrać w watykańską ruletkę albo po cichu zgodzić się na kinder-niespodziankę.
Presja pronatalistyczna
No dobrze! Załóżmy, że nie mamy problemu z dotarciem do ginekologa i dostajemy na rękę trochę więcej niż krajowe minimum. Ba, być może zarabiamy nawet w okolicach średniej, możemy więc uważać się za krezuski. Idziemy prywatnie, stać nas! Na wizytę w ramach NFZ liczą chyba tylko największe desperatki i te z nas, które lubią poczuć dreszczyk kolejkowych emocji. Jak pisze Izabela Desperak w szkicu Ile to kosztuje? Edukacja, antykoncepcja, aborcja i rynek: „Opieka zdrowotna nad kobietami w ramach NFZ jest trudno dostępna. Choć nie jest potrzebne skierowanie jak w przypadku innych specjalistów, dostęp do ginekologa jest limitowany, tak jak do leczenia specjalistycznego”. Państwo, które domaga się przyrostu naturalnego i przyznaje krzyże zasługi za wielodzietność, tak naprawdę ma nas w dupie. Nas i nasze zdrowie. Olewamy więc państwo i wywalamy na prywatną wizytę gruby hajs. Za dwie stówy, podczas wywiadu lekarskiego, dowiadujemy się, że… czas odstawić pigułki i zajść w ciążę! Że wybór bezdzietnego życia to niedojrzały bunt i niemądra fanaberia. Powinnyśmy dojrzeć emocjonalnie i się rozmnożyć – ku chwale rodziny, ZUS-u i ojczyzny! W gabinetach ginekologicznych przygnębiająco często – zamiast lekarzy – spotykamy kaznodziei, którzy patrzą na nas nie przez laboratoryjne szkiełko i ultrasonograf, lecz przez pryzmat wyznawanej religii lub ideologii (pisałam o tym tutaj). Polska ginekologia jest przesiąknięta katolicką doktryną. Rzutuje to zarówno na sposób traktowania pacjentek, jak i na dostępność niezbędnych z punktu widzenia sprawiedliwości prokreacyjnej usług. Minister zdrowia z Bogiem na ustach nie przyzna refundacji na pigułki antykoncepcyjne (dziś refundowanych jest tylko kilka preparatów starego typu, w których wysoka zawartość hormonów powoduje dotkliwe skutki uboczne). Państwo, które o prawach kobiet dyskutuje nie z kobietami, lecz z katolickimi hierarchami, nie ułatwi dostępu do bezpiecznej i skutecznej antykoncepcji tzw. grupom wrażliwym, najbardziej potrzebującym wsparcia, czyli na przykład nastolatkom lub kobietom bezrobotnym. Ginekolog zasłaniający się klauzulą sumienia nie wypisze recepty na pigułkę „dzień po”, czyli elleOne, choć w ocenie Europejskiej Agencji Leków jest ona na tyle bezpieczna, że jej zażycie nie wymaga lekarskiego błogosławieństwa. A zatem możemy sobie być bezdzietne, pod warunkiem że mamy dużo czasu, zdrowia, pieniędzy, cierpliwości i samozaparcia. Jeżeli któregoś z tych zasobów nam brakuje, musimy zdać się na łut szczęścia. Państwo nie zagwarantuje nam prokreacyjnej sprawiedliwości, wprost przeciwnie – zafunduje nam fundamentaną, systemową niesprawiedliwość!
Brak dostępu do legalnej sterylizacji
Sprawę załatwiłaby sterylizacja – prosty, stosunkowo bezpieczny zabieg, gwarantujący stuprocentową skuteczność. Niestety, w Polsce jest on nielegalny. „Kto powoduje ciężki uszczerbek na zdrowiu w postaci pozbawienia człowieka wzroku, słuchu, mowy, zdolności płodzenia (…) podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat 10” – głosi artykuł 156 par. 1 pkt. 1 ustawy z 6 czerwca 1997 roku. Zapis ten sięga korzeniami do epoki przedwojennej i wydaje się żałośnie niewspółczesny, a jednak ani nasze władze, ani Polskie Towarzystwo Ginekologów i Położników nie widzą potrzeby jego nowelizacji, mimo że już w 1999 roku Polska podpisała europejską konwencję bioetyczną, która zakłada autonomię pacjenta i jego prawo do decydowania o sobie. Jednak według naszych włodarzy bajki o samostanowieniu mogą opowiada inni, gdzieś na „zdemoralizowanym” Zachodzie, ale nie u nas, w ojczyźnie świętego papieża i jego nieświętych akolitów! Tutaj o mojej płodności wciąż decyduje ustawodawca pod rękę z biskupem i ginekologiem. To oni są władni wypowiadać się w kwestiach mojego życia płciowego i moich życiowych wyborów, nie ja! Ja… No cóż! Jestem wystarczająco dojrzała, by podjąć decyzję o posiadaniu dziecka, lecz najwyraźniej zbyt trzpiotowata na bezdzietność. Polskie ustawodawstwo nie zakazuje wprost sterylizacji jako metody antykoncepcyjnej, lecz konia z rzędem tej, która znajdzie ginekologa wykonującego zabieg salpingotomii, czyli podwiązania jajowodów! Co nam zostaje? Sterylizacja pod osłoną nocy, czyli horrendalnie droga wycieczka na Słowację lub do Niemiec, ustawowo wymuszone krętactwa oraz przykra świadomość, że pragnienie nieposiadania dziecka traktowane jest przez polskie państwo jak przestępstwo.
Brak dostępu do bezpiecznej i legalnej aborcji
Czasami decyzja o bezdzietności zmusza nas do podjęcia jeszcze jednej decyzji – o poddaniu się aborcji, która dla jednych jest OK, dla innych stanowi tragedię, ale zawsze ratuje nas przed udręką niechcianego macierzyństwa. Postawiłam po tym przydługim zdaniu kropkę i już słyszę, jak niektórzy z was bajdurzą coś o odpowiedzialnym seksie, wstrzemięźliwości i szklance zimnej wody. No tośmy sobie pobajdurzyli, a teraz przerzućmy się z bajek na literaturę faktu! Żeby szklanka wody chroniła nas przed niechcianą ciążą, musielibyśmy wyrzec się naszej ludzkiej natury. Od zarania dziejów dwunożne istoty wyposażone w rozrastający się mózg kombinowały, jak by tu czerpać przyjemność z seksu, nie licząc się z konsekwencjami. W prowadzonej przez tysiąclecia rozgrywce między cielesnymi żądzami a wezwaniami do seksualnej abstynencji zwykle wygrywały żądze, abstynencja zaliczała spektakularne nokauty. Tak było, jest i będzie, dlatego w planowaniu rodziny bardziej niż modlitwa i szklanka wody przydaje się solidna edukacja seksualna, ta jednak w naszych szkołach leży i kwiczy. Od czasu do czasu, w takiej czy innej placówce, pojawi się przedmiot, który nie wiadomo dlaczego nazywa się „Przysposobienie do życia w rodzinie” (jakby seks był przywilejem wyłącznie małżonków), choć jego prawidłowa nazwa powinna brzmieć: „Przysposobienie do życia w katolickiej rodzinie”; od wielkiego dzwonu edukatorom seksualnym z Pontonu tu i ówdzie uda się przemycić garść wiedzy o jajeczkach, plemnikach i prezerwatywach… I tyle! Pozwalając na tę edukacyjną katastrofę, musimy przystać na to, że ludziom będą się przytrafiać niechciane ciąże. Zresztą, powiedzmy sobie szczerze – nawet wiedza o rozmnażaniu na profesorskim poziomie nie chroni przed „wpadką”, zawsze coś może pójść nie tak. Dlatego ludzkość wymyśliła aborcję. Tam, gdzie kobiety traktuje się podmiotowo, jest ona prawnie dozwolona – a zatem nie w Polsce. Tutaj ważniejsze niż zdrowie i życie kobiety jest sumienie lekarza, widzimisię ministra zdrowia, strategia partii politycznej czy ideologiczne zacietrzewienie grupki proliferów. Jeżeli więc ktoś nie chce mieć dzieci, a zobaczył na teście dwie kreski, musi zapłacić za luksus życia po swojemu. Ile? Różne źrodła podają różne kwoty, ale przyjmijmy, że od 250 zł do kilku tysięcy. Możemy więc być sobie bezdzietne, pod warunkiem że mamy hajs, dostęp do internetu i wiedzę, gdzie szukać pomocy w razie „wpadki”.
Macierzyństwo jako powinność
„Co by było, gdyby kobieta odmówiła powinności macierzyńskiej. Nie byłoby nas tutaj” – ogłosił w ubiegłym roku Marek Jurek na posiedzeniu sejmowej Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka (więcej o tym tutaj). Nie żartował. Nie cytował króla Ćwieczka ani osiemnastowiecznych moralizatorów. Z pełnym przekonaniem zasugerował (na szczęście nie wpisał tego jeszcze do konstytucji ani kodeksu karnego), że obowiązkiem każdej kobiety jest rodzenie dzieci. Machnęłabym ręką, gdyby chodziło o prywatny pogląd jakiegoś posła. Pewnie nie trzeba długo szukać, by znaleźć takich, którzy wierzą w sukkuby, raptilian i doktora Ziębę. Ludziom w głowach roją się różne fantazje, również posłom! Niestety, poselska wiara w „powinność macierzyńską” to coś więcej niż jednostkowa aberracja. Dorastamy i urządzamy sobie życie w społeczeństwie, które chętnie nas z tej powinności rozlicza. Czytałam niedawno „Czarnobylską modlitwę” Swietłany Aleksijewicz i trafiłam w niej na ciekawy fragment. Ludmiła, bohaterka jednego z pierwszych rozdziałów, próbuje dostać się do szpitala, gdzie leży jej napromieniowany mąż. Zdołała przedrzeć się do ordynatorki oddziału redioterapii i tłumaczy jej, że musi go zobaczyć. „Dzieci masz?” – pyta ordynator Guśkowa. „Mam” – kłamie Ludmiła. „Ile?” – pada kolejne pytanie. „Muszę powiedzieć, że dwoje – myśli zdesperowana kobieta – bo jak jedno, to też mnie nie puści”. Gdy doktor Guśkowa słyszy, że Ludmiła ma dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę, puszcza zdesperowaną żonę do męża, pozwalając, by ryzykowała życiem. Co mnie uderzyło w tym fragmencie? To, że Ludmiła doskonale wiedziała, czego się od niej oczekuje. Radziecka kobieta miała rodzić dzieci – co najmniej dwoje, w tym przynajmniej jednego chłopca. Dopiero gdy wypełniła ten obowiązek, mogła rozporządzać swoim życiem i zdrowiem według uznania. Nie zostało to zapisane w żadnym dokumencie, nie zobowiązywała do tego żadna ustawa, a mimo to wszyscy wiedzieli. I wszyscy się temu niepisanemu prawu podporządkowywali.

Poseł Jurek odwołał się właśnie do takiego społecznego konsensusu – macierzyństwo to powinność kobiety – pomylił jednak epoki. Konsensus ten był niepisanym prawem jeszcze pół wieku temu, lecz dziś dość powszechnie jest kwestionowany. Niestety, pogląd ten wciąż pokutuje w społeczeństwie i może nam odbierać swobodę decydowania o sobie. Zastanówmy się, jak często słyszymy, że kobieta powinna mieć dziecko. Że tylko macierzyństwo da jej prawdziwe spełnienie. Że rezygnując z niego, skazuje się na puste i jałowe życie… Takie teksty słyszymy nagminnie! Przez wiele lat. Oddychamy nimi. Załażą nam za skórę, trafiają do krwiobiegu, krążą w naszych żyłach… Wnikają w nas tak głęboko, że gdy przychodzi moment decyzji, nie umiemy przyznać sobie prawa do bezdzietności. Wydaje nam się, że coś tracimy, że sprzeciwiamy się czemuś potężniejszemu od nas. Że źle robimy. Czasami, żeby uciec przed rodzeniem, szukamy społecznie akceptowalnych wymówek: „Zajdę w ciążę po studiach; po doktoracie; po stażu; najpierw znajdę pracę; kupię mieszkanie; zbuduję dom; napiszę książkę… Wtedy urodzę”. A gdy kurczy nam się czas, gdy wybija czterdziestka, wpadamy w panikę. Fakt, że czujemy się zobowiązane do rodzenia, jest – w moim przekonaniu – przejawem wspomnianej na początku niesprawiedliwości reprodukcyjnej. W sytuacji społecznego przymusu bezdzietność staje się dostępna tylko dla tych kobiet, które mają w sobie gen buntu. Jest to tym bardziej niesprawiedliwe, że dziewczynki nadal przyuczane są do posłuszeństwa i uległości. Jeśli więc, gdy dorosną, chcą wieść życie bez dzieci, muszą nie tylko odrzucić społeczne oczekiwania, ale również wpajane im od dzieciństwa „dobre wychowanie”. Dziś co prawda jest lepiej niż wtedy, gdy chodziłam do szkoły podstawowej (lata temu!), ale wystarczy zajrzeć do zatwierdzanych przez MEN podręczników, by włos się zjeżył na głowie. Cnota uległości plasuje się w nich na bardzo wysokiej pozycji.
Brak wzorca bezdzietności
O tym, że macierzyństwo oficjalnie wychwalane jest pod niebiosa, nie trzeba nikogo przekonywać. Widać to gołym okiem. Wystarczy włączyć telewizor, zajrzeć na Fejsa lub Instagrama, pocztać któryś z blogów parentingowych albo posłuchać polityków. Gdybyśmy chciały upewnić się, że dobrze robimy, zachodząc w ciążę, bliscy i znajomi podsuną nam tysiące argumentów „za”. W wyborze bezdzietności nikt nas raczej nie będzie utwierdzał. Usłyszymy, że jesteśmy niedojrzałe, egoistyczne i krótkowzroczne. Postraszy się nas Życiowąpustką i Szklankąwody – zmorami, które ponoć masowo prześladują bezdzietnych. Na koniec dowiemy się, że jesteśmy tchórzliwe i słabe. Ktoś, w kim pragnienie bezdzietności nie odzywa się z mocą trąby jerychońskiej, może popaść w męczącą niepewność.
Ostatnio czytelniczka podesłała mi okładkę jednej z polonijnych gazet, a na niej tytuł jak wół: KOBIETY SĄ SŁABE, ALE MATKI SILNE! Stereotyp do kwadratu, bzdurny i niesprawiedliwy, niestety dość powszechny nawet w postępowych kręgach. Pozwolę sobie zacytować fragment mojej książki, żeby nie pisać drugi raz tego samego: „W świecie dowartościowanego i rozgadanego macierzyństwa oraz milczącej wstydliwie bezdzietności trudno o kulturę wyboru, o którą postulowała Ann Snitow. Ta znana amerykańska feministka uważała, że zapewnianie nam dostępu do antykoncepcji i aborcji to za mało, byśmy mogły swobodnie decydować o swojej płodności. Potrzebujemy jeszcze atrakcyjnych wzorców bezdzietnego życia, które mogłyby stanowić przeciwwagę dla wszędobylskiego i idealizowanego macierzyństwa”. Jeżeli takich wzorców nie będzie, trudno mówić o sprawiedliwości prokreacyjnej. Chodzenie pod prąd bywa trudne. Pamiętajmy jednak, że uleganie społecznym skryptom może okazać się jeszcze trudniejsze, gdy zdecydujemy się na dziecko wbrew swoim obawom i pragnieniom. Jeżeli podejrzewamy, że nie zostałyśmy powołane do roli matki, pozwólmy sobie cieszyć się życiem bez dzieci!

Ufff, to już koniec
Tym postulatem zakończę moje rozważania o bezdzietności jako przywileju, choć wiem, że nie wyczerpałam tematu. Wiele czynników, o których tutaj nie wspomniałam, może utrudniać nam ten wybór, m.in. szerząca się dezinformacja na temat bezdzietności (szkodzi zdrowiu, wpędza w depresję), przywiązanie do religii, brak finansowanych z publicznych środków stron internetowych, które w obiektywny sposób informowałyby o sposobach zapobiegania ciąży… Jeżeli przychodzi wam coś jeszcze do głowy, podzielcie się tym w komentarzach! Warto zdawać sobie sprawę z tego, co zagłusza nasze pragnienie nieposiadania dzieci (jeśli takie mamy) i co może nam uniemożliwić lub utrudnić jego realizację.
Rysunek: Tallulah Fontaine (ściągnięte z internetu), zdjęcia: archiwum domowe Bezdzietnika
88 komentarzy
Jako antykoncepcja – prezerwatywy są ogólnodostępne, względnie tanie. Kupuje je zazwyczaj mężczyzna, więc nie pada ostrzeżenie, że nie chce mieć dzieci, tylko że chce sobie poużywać;)
Niestety, nie każda kobieta może stosować prezerwatywy. Ja na przykład jestem uczulona na lateks – to rozwiązanie w moim przypadku zupełnie odpada. Poza tym prezerwatywy bywają zawodne, jeżeli nie chce się mieć dzieci – tak z całych sił – warto stosować podwójne zabezpieczenie. Poza tym gdyby prezerwatywa była tak doskonałym środkiem, pigułka nie zrobiłaby w świecie takiej rewolucji, jaką zrobiła.
A nielateksowe prezerwatywy?
Ja z kolei źle znoszę antykoncepcję hormonalną, stąd używam od lat prezerwatyw – zero dzieci 😉 kwestia umiejętności obsługi prezerwatyw.
Pigułka też nie jest idealna 🙂 a wydaje mi się że „wpadki gumkowe” to właśnie kwestia kupowania ich byle gdzie nie w aptece, złego zakładania itp.
Oczywiście, że środki antykoncepcyjne nie są idealne, dlatego pisałam o podwójnym zabezpieczeniu. Ważne po prostu, by mieć jak najszerszy wybór, bo każda z nas preferuje inny środek. Coraz częściej dochodzę do wniosku, że najlepsza jest sterylizacja – jeśli kobieta na 200 procent wie, że nie chce dzieci.
Wybór jest powiedzmy szeroki, ale z dostępnością większości środków – już gorzej… O ile byłoby łatwiej, gdyby nie była utrudniana.
Tak – sterylizacja to zero-jedynkowa metoda ? póki co też u nas nieodstępna. A bez dzieci ma być łatwiej ;);)
A co myślicie o mocno i od dawna krytykowanym „stosunku przerywanym”? Od kiedy zaczęłam się interesować seksem i czytać o antykoncepcji wszędzie mówiono i pisano, że to ZŁO. Bo:
1. nie daje gwarancji, bo mężczyzna myśli, że wie, a jednak życie pokazuje, że nie wie kiedy przerwać,
2. Mężczyzna stosując ten rodzaj antykoncepcji jest wiecznie sfrustrowany, bo nie może „spokojnie dokończyć”,
3, Jeszcze przed wytryskiem wydobywa się z członka płyn, który zawiera plemniki i koniec.
I faktycznie uwierzyłam, że tak jest i nigdy przenigdy nie dam się namówić na ten rodzaj stosunku, choćby nie wiem jak bardzo przekonujący był mężczyzna. Jednak… Mój mąż kiedy się poznaliśmy i zaczęliśmy współżyć namawiał mnie do tej włąsnie metody, a ja zanim się zgodziłam zaczęlam szperać w internecie. Na forach znalazłam wiele kobiet, które stosują tę metodę od lat i są zadowolone. Niektóre panie pisały, że są już po 60-tce i ta metoda nigdy ich nie zawiodła. Kiedy świadomie zdecydowały się na dziecko, przestały ją stosować, po porodzie wróciły do niej i znów było ok. Zaczęłam podpytywać moje przyjaciółki, które przyznały, że boją się stosunku przerywanego bo ma on „czarny pr”, ale bywało, że „z braku laku” dały sie namówić swoim partnerom raz czy dwa i faktycznie nic sie nie stało. Dodatkowo znalazłam film, w którym pani ginekolog wypowiadała się własnie o tym stosunku pod względem naukowym i powiedziała, że jesli mężczyzna faktycznie zna siebie, to nie jest to zła metoda. A ten płyn, który się wydobywa wcześniej, faktycznie zawiera plemniki, ale one nie są w stanie nas zapłodnić, a jest on po to, aby dodać naturalnego poślizgu. Cóż, zaryzykowałam, (wymusiłam na mężu, jeszcze wtedy nie mężu, że jeśli zawiedzie, to będzie kombinował aborcję), i może mnie skrytykujecie, może pomyślicie, że to nie odpowiedzialne z mojej strony, ale od 7 lat kochamy sie bez zabezpieczenia stosując „stosunek przerywany” i wszystko ok. W dodatku jakość seksu mi sie polepszyła, bo tabletki źle na mnie działały, (raczej obniżały libido), prezerwatywy mnie uczulały. Pytałam męża czy czuje sie jakoś sfrustrowany, gorzej niż po stosunku np. z prezerwatywą, ale twierdzi że nei odczuwa różnicy. On nalegał na tę metodę wiec mu wierzę. Na pewno nie jest to sposób dla kazdego, bo każdy jest inny, ale zaczęłam sie zastanawiać czy ta cała nagonka na „stosunek przerywany” napedza nam strachu bo jest w tym jakiś cel? a jelsi nie wiadomo o co chcodzi, to chodzi o pieniądze. Na antykoncepcje wydaje sie jednak sporo pieniędzy, to jest olbrzymia gałąź biznesu wiec nie opłaca się ludzi namawiać, uczyć metod innych, naturalnych.
Ja jestem na nie. Stosunek przerywane nie jest wg mnie żadną metodą antykoncepcyjną. Osoby bardziej płodne lub te z zaburzeniami bardzo szybko się o tym przekonają.
Poza tym piszesz cyt. „1. nie daje gwarancji, bo mężczyzna myśli, że wie, a jednak życie pokazuje, że nie wie kiedy przerwać,
2. Mężczyzna stosując ten rodzaj antykoncepcji jest wiecznie sfrustrowany, bo nie może „spokojnie dokończyć”,
3, Jeszcze przed wytryskiem wydobywa się z członka płyn, który zawiera plemniki i koniec.” – punkt 1 – owszem wielu mężczyzn będzie mieć z tym problem, punkt 2 – mój byłby sfrustrowany, podejrzewam, że nie tylko on, punkt 3 – to „najprawdziwsza” prawda! A na koniec dodam, że znam mnóstwo par, które właśnie przy stosowaniu w/w „antykoncepcji” mają dzieci nieplanowane. Mało par ma po prostu w sobie tyle samokontroli, no i szczęścia 🙂 Poza tym wg mnie gdy ktoś ma wysokie libido ta forma na pewno się nie sprawdzi właśnie z powodu ilości współżyć, a co za tym idzie większego prawdopodobieństwa potknięcia (szczególnie będzie to dotyczyć osób bardzo płodnych i z zaburzeniami, tak jest takich sporo). Pozdrawiam
Ps. Co do antykoncepcji i pieniędzy – tak niestety jest to dobry sposób na biznes, ale dziś można zarabiać na wszystkim. Na dzieciach zarabiają jednak jeszcze więcej.
A może nie jesteście płodni (albo Ty albo mąż) i nie poczęlibyście dziecka nawet przy pełnym współżyciu?
Jestem bezdzietna i z wyboru i nie. Nie wiem jak to się określa. W każdym razie nie mam dzieci, choć mam 39 lat. Mój mąż 33. Przez 10 lat naszego małżowiństwa pochowaliśmy 3. rodziców: moich obojga i jego ojca. I czuję, jakbym była gorsza od swoich rówieśników…Ale już teraz, po chwili terapii psychologicznej, jednocześnie czuję się wolna. Bo przecież, co określa mnie jako kobietę? Etos faceta. Niestety. Kobieta jest samicą. Niechaj i tak będzie. Dopóki kobieta się na to zgadza. Dopóki sama chce być Hestią ogniska jej własnego domowego i tylko jej. Dopóki może. Dopóki uwielbia faceta, by został Ojcem JEJ dzieci, by Ona była matka ICH dzieci. Dopóki. Ale teraz to już lekko piję w stronę tych rozwiedzionych;) Wracam więc na tor mojego małżowińswa… jak wspomniałam jestem szczęśliwą mężatką i BBB – Babą Bez Bachora:D A tak se walnęłam – niepolitycznie;) Odkryłam – uwielbiam być niepolityczna:D
Wybór jest powiedzmy szeroki, ale z dostępnością większości środków – już gorzej… O ile byłoby łatwiej, gdyby nie była utrudniana.
Tak – sterylizacja to zero-jedynkowa metoda 🙂 póki co też u nas nieodstępna. A bez dzieci ma być łatwiej ;);)
O sterylizacji jako metodzie antykoncepcji rozmawiałam kiedyś po przyjacielsku z wieloletnią ginekolog, praktykującą w powiatowym szpitalu. Wypowiadała swoje prywatne zdanie i jest z natury liberalna w podejściu do tematów nazwijmy je drażliwych społecznie (aborcja itp). Tajemnicą poliszynela jest to, że istnieje tzw. podziemie sterylizacyjne (po sąsiedzku z podziemiem aborcyjnym- ono dalej istnieje i ma się całkiem dobrze). „Zaprzyjaźniony” ginekolog wykonuje zabieg sterylizacji np. podczas porodu lub innego operacyjnego zabiegu ginekologicznego i nie wpisuje tego w papiery. Obecni przy zabiegu na chwile odwracają oczy. Z relacji mojej rozmówczyni takie zabiegi wykonują lekarze „jadący po bandzie” i robią to w przypadku kobiet wielodzietnych, które więcej rodzić już nie chcą lub nie mogą z uwagi na możliwe powikłania. Dlaczego po bandzie zapytałam? Odpowiedziała mi pytaniem: co się stanie, gdy pani się odwidzi, znajdzie innego partnera, któremu będzie chciała urodzić dziecko 5 z kolei dziecko, albo nici zabiegowe się rozpuszczą, albo lekarz spartaczy zabieg i pani zgłosi reklamację bo jednak w ciąże zajdzie? O samej ocenie sterylizacji jako metodzie antykoncepcji wypowiadała się z ostrożnie twierdząc, że widziała już przez 30 lat swojej praktyki zawodowej zbyt wiele bezdzietnic, które zmieniły zdanie np. po zmianie okoliczności życiowych (pojawił się partner, któremu zechciały urodzić dziecko, podjęcie walki z depresją, terapia, stabilizacja finansowa itp). Stwierdziła, że jako ginekolog jest przeciwna wykonywaniu tego zabiegu każdej „chętnej z ulicy” bo ona nie nie ma kompetencji, wiedzy i możliwości do stwierdzenia że 100 % pewnością czy kobieta chętna na zabieg to bezdzietnica na 200% czy osoba, która za jakiś czas, po zmianie okoliczności życiowych, będzie chciała mieć dziecko. Porównała wykonanie sterylizacji pacjentce, w której przypadku istnieje chociaż procent szansy na zmianę podejścia do dzietności do wydłubania oczu na własne życzenie. Oceniła dobrze wykonaną sterylizację jako nieodwracalną, w odróżnieniu od wazektomii, jako zabiegu którego skutki da się odwrócić.
Przyznałam mojej rozmówczyni rację, choć jestem zadeklarowaną bezdzietnicą i wkurzam się gdy ktoś chce podejmować za mnie decyzje. Przyszło mi do głowy, że taki zabieg mógłby zostać wykonany po opinii psychologa (skoro ginekolog nie ma kompetencji do oceny pobudek pacjentki). Zaraz jednak pojawia się obawa, że w naszym kraju chętne na sterylizację badałby wyłączenie psycholog działający „przy parafii” i w praktyce byłoby jak z legalną aborcją…
Jestem ciekawa zdania innych Czytelniczek bloga na te temat.
Powiem szczerze, że o ile mój światopogląd jest, powiedziałabym nawet, skrajnie liberalny to w przypadku sterylizacji mam pewien kłopot, żeby jednoznacznie się określić jako zwolennik tej metody dostępnej na życzenie. Jakby nie patrzeć, jest to w pewien sposób okaleczenie się na całe życie – jest to odebranie sobie zdolności płodzenia. Nie stawiałbym tego w jednej linii z wydłubaniem sobie oczu, bo oczy są nam potrzebne do codziennego życia i korzystamy z nich 24/7, bez oczu nie bylibyśmy w stanie wykonywać większości czynności, uprawiać większości sportów i wykonywać większości zawodów. Z kolei ze zdolności płodzenia korzystamy, że tak to ujmę „na życzenie”, raz, dwa, trzy razy w życiu. Brak możliwości spłodzenia potomka, owszem, powoduje u wielu emocjonalne problemy, depresję itd. ale nie utrudnia wykonywania pracy, uprawiania sportów i życia na co dzień w sensie takim stricte fizycznym. Jednak nadal inwazyjność i nieodwracalność tego zabiegu powoduje, że mam mieszane uczucia. Znakomita większość kobiet, które mam w swoim otoczeniu i które kiedyś deklarowały bezdzietność po grób, dziś są matkami. Bo, tak jak piszesz, spotkały partnerów, którym chciały urodzić dziecko, albo po prostu poczuły instynkt rodzicielski. Inaczej jeszcze się sprawy mają w przypadku osób z udokumentowanymi chorobami dziedzicznymi – tutaj być może dostępność takiego zabiegu mogłaby być większa dla ludzi, którzy nie chcą przekazywać swoich wadliwych genów dalej, a jednocześnie chcą swobodnie korzystać z życia seksualnego. Ale w przypadku osób zdrowych faktycznie pojawia się stos pytań – czy do zabiegu dopuszczać osoby w konkretnym wieku, z konkretną ilością dzieci? Czy wykonanie zabiegu bezdzietnej 20-latce nie jest niemoralne z punktu widzenia jej potencjalnych przyszłych planów rodzinnych? Opinia psychologa – na pierwszy rzut ok brzmi OK, ale znowu seria niejasności – jak miałby przebiegać taki wywiad? Czy miałby być przeprowadzony w każdym przypadku w jednakowy sposób czy każdy specjalista przeprowadzałby wywiad wg własnego uznania? Na jakiej podstawie psycholog miałby uznać, że na 100% nie będziesz żałować decyzji albo, że jest szansa, że jej pożałujesz? Czy osoba, która chciałaby dokonać zabiegu nie będzie celowo odpowiadać na pytania i formułować poglądów w taki sposób, z którego wynikałoby, że jest zatwardziałą bezdzietnicą, chociaż mówiłaby nieprawdę? Czy nie byłoby to ogromne pole do łapówkarstwa?
Kompletnie nie wiem co na ten temat sądzić i nie mam jednoznacznych poglądów w tym zakresie. Musiałabym mocno zanurkować w ten temat w odniesieniu do krajów, które takie zabiegi przeprowadzają. Natomiast, abstrahując od sterylizacji, wydaje mi się, że udostępnienie aborcji na życzenie do 12 t.c., tak jak ma to miejsce w wielu krajach, już samo w sobie załatwiałoby problem niechcianych ciąż. Już to byłby duży komfort psychiczny dla wielu kobiet – świadomość, że w razie wpadki mogą usunąć niechcianą ciążę w sterylnych, bezpiecznych warunkach, bez lęku o swoje zdrowie, bez łamania prawa i bez poczucia, że robią coś złego, zabronionego i że są przestępczyniami.
Chętnie też posłucham opinii innych Czytelniczek w w/w temacie.
Powiem szczerze/ Sterylizacja powinna być dostepna dla bezdzietnych tylko wtedy jeżeli w rodzinie są choroby dziedziczne albo stan zdrowia nie pozwala na urodzenie dziecka . W innych przypadkach po urodzeniu np. dwójki dzieci już na życzenie. Jak się później komuś odmieni to trudno jego wybór jego decyzja.
Ja przez wiele lat myślałam, że nigdy bym nie zdecydowała się na sterylizację. Mimo że nigdy nie chciałam mieć dzieci i byłam o tym przekonana tak mocno, jak tylko człowiek może być do czegoś przekonany. Uważałam jednak, że chirurgiczna ingerencja w organizm to za duże wyzwanie. Gdy rozmawiałam z dziewczynami, które chciały się na to zdecydować, nie odradzałam im tego, to ich wybór, ale wydawało mi się – tak jak tym przywołanym w komentarzu lekarzom – że jeszcze kiedyś mogą zmienić zdanie. Bo to się faktycznie czasami zmienia. Czasami nie. Zresztą, miałabym problem z poddaniem się jakiejkolwiek operacji, zwłaszcza takiej, która nie ratuje zdrowia czy życia. Nigdy na przykład nie zmieniłabym rozmiaru piersi, pośladków itp. Po prostu cenię sobie swoją integralność cielesną.
Ale minęło trochę czasu… Poczytałam o tym, porozmawiałam z lekarzami i dziewczynami, które się temu poddały. I zmieniłam zdanie. Uważam, że każdy z nas ma prawo podejmować samodzielne decyzje odnośnie swojej płodności. Problem w tym, że u nas sterylizację interpretuje się jako okaleczenie (tak to zostało określone w tym cytowanym przeze mnie paragrafie), a nie jako metodę antykoncepcyjną. W wielu europejskich krajach sterylizacja jest po prostu formą regulowania płodności i nikt nie drze szat: zmieni babka zdanie, czy nie zmieni. W życiu podejmujemy wiele ryzykownych decyzji, których potencjalnie możemy żałować. Jedne są do cofnięcia, inne nie za bardzo. Od męża alkoholika możemy odejść, ale straconego przy nim zdrowia i straconych szans na lepszy związek nikt nam nie zwróci. Dojrzałość polega na dokonywaniu wyborów i ponoszeniu ich konsekwencji. Dlatego zupełnie nie rozumiem, dlaczego za mnie – dojrzałą kobietę – miałby podejmować decyzję lekarz/psycholog/kapłan czy ktokolwiek inny. Czy jest dojrzalszy ode mnie? Owszem, ma dyplom wyższej uczelni i doświadczenie w zawodzie, ale to nie znaczy, że wie, co DLA MNIE byłoby najlepsze. Nie on też z tą swoją decyzją będzie żył, ale ja. On podejmie za mnie decyzję, a ja będę ponosić jej konsekwencje.
W sprawie sterylizacji/wazektomii mamy też podwójne standardy. Państwo polskie sterylizacji w praktyce zakazuje, lecz podobną do niej wazektomię interpretuje zgoła inaczej. Choć formalnego i oficjalnego przyzwolenia na nią nie ma, panowie bez problemu mogą w Polsce poddać się temu zabiegowi. Oficjalnie tłumaczy się to tym, że wazektomia jest teoretycznie odwracalna, a sterylizacja nie. Ale lekarze-praktycy nie zostawiają złudzeń. Tylko niewielka część panów po zabiegu rewazektomii będzie cieszyć się płodnością. Reszta będzie miała olbrzymie problemy ze spłodzeniem dziecka. Jeden z lekarzy tłumaczył mi to na przykładzie gumowej rurki – jak ją zawiązać i tak przetrzymać jakiś czas, a potem rozwiązać, to rurka sparcieje, zniekształci się i nici z używania. Co do sterylizacji – ponoć jest nieodwracalna, ale można zamrozić jajeczko i gdy się kobiecie „odwidzi” przeprowadzić procedurę in vitro. Nie ma gwarancji sukcesu, ale szansa na dziecko wciąż jest. Pytanie zatem – o co chodzi? Czy rzeczywiście o sprawy techniczne, czy o odwieczne przekonanie, że mężczyzna jest wystarczająco dojrzały, by decydował o sobie, a za stereotypowo niedojrzałą kobietę muszą decydować inni?
Przez dwadzieścia dwa lata małżeństwa faszerowałam się mnóstwem hormonów. Ciężko to znosiłam. Borykałam się z obniżonym libido, pojawiającymi się i znikającymi miesiączkami, nagłymi krwawieniami, niepokojącym plamieniem, rozchwianymi emocjami, diablo mocnymi bólami podczas okresów odstawienia pigułek. Stresem i strachem, gdy miesiączka nagle znikała, albo gdy przez dwa tygodnie nie przestawałam krwawić. Mam wrażliwą wątrobę (zespół Gilberta), więc jej też się dostało. Przetestowałam różne środki – prezerwatywy, plastry, tabletki takie i śmakie, implanty. I dziś, wiedząc to wszystko, zdecydowałabym się na sterylizację. To prosty zabieg, choć w znieczuleniu. Dwa maleńkie nacięcia, 20 minut i po sprawie. Nie wpływa na układ hormonalny, nie odbiera ochoty na seks, nie zaburza miesiączki i nie niszczy zdrowia. Wiem, że są kobiety, które zmieniają zdanie, ale są też takie jak ja – które wiedzą, że zdania nie zmienią. A nawet gdyby coś tak nieprawdopodobnego by im się przytrafiło, to są gotowe ponieść tego konsekwencje. Zresztą, zawsze w odwodzie zostaje zapłodnienie in vitro, więc to nie jest tak, że sterylizacja całkowicie odbiera szansę na zostanie matką. Trzeba jedynie zamrozić jajeczko. Na Słowacji czy w Niemczech przed sterylką proszą jedynie o podpis pacjentki na deklaracji, że jest świadoma konsekwencji i całą odpowiedzialność bierze na siebie. I tyle! Dorośli ludzie biorą na barki odpowiedzialność za cudze majątki, zdrowie i życie. Dlaczego nie mieliby wziąć odpowiedzialności za swoje życie?
Tak to wygląda z mojej perspektywy.
Moja rozmówczyni – ginekolog- uzasadniła swoje negatywne podejście do sterylizacji na życzenie- zasadą „po pierwsze, nie szkodzić”. Dla niej było to sprzeczne z jej etyką zawodową. Nie zrobiłaby tego dziewczynie przed trzydziestką, która jeszcze nie rodziła bo nie chciała brać moralnej odpowiedzialności za konsekwencje długofalowe takiego zabiegu i efekt „rozmyślenia się”. Rozumiem jej punkt widzenia. Uzasadniła go dostatecznie.
Z mojej perspektywy- rzeczywiście wygrywa prawo jednostki do samostanowienia, choć sama nie zdecydowałabym się na taki zabieg. Daje sobie prawo do zmiany zdania.
Znam paru facetów po wazektomii- mają dzieci i zakończyli reprodukcję. Żony przerzuciły kwestię antykoncepcji na facetów:) Może to jest jakieś rozwiązanie – dlaczego to ma być wyłącznie sprawa kobiety (o ile w związku istnieje konsensus w temacie).
W Australii wazektomia jest bardzo popularna. Fajne rozwiązanie dla kogoś kto mieć dzieci nie chce i przede wszystkim bezpieczne. Co do podwiązywania jajników – ja uważam, że to powinno być legalne na życzenie kobiety. W dorosłości zawsze ponosi się konsekwencje swoich decyzji i czynów. Żałować można zawsze wszystkiego. Czasu niejednokrotnie nie da się cofnąć. Jednakże rozumiem, że temat ten może budzić kontrowersję. Sama nie poddałabym się takiemu zabiegowi – właśnie z obawy, że może jednak zmienię zdanie. Co do antykoncepcji – niestety prawdą jest, iż nie jest tak łatwo dostępna. Teraz zmieniono ilość wypisywanych opakowań na recepcie (kiedyś można było wypisać nawet 6, a w chwili obecnej są to 4 opakowania). Robi się dosłownie wszystko aby ten dostęp do antykoncepcji utrudnić. W styczniu 2020 roku wejdą e-recepty i ginekolog już nam nie wypisze „akonto” dodatkowej recepty bez daty (mój np. tak robił) żebym nie musiała co chwilę do niego chodzić. Szkoda, że nie może być np. tak jak w Holandii – gdzie pierwszą receptę wypisuje nam lekarz, następnie idziemy do apteki by tę receptę wykupić, a potem gdy leki się skończą wystarczy przyjść ponownie do apteki i zamówić kolejną „porcję” bez udawania się do lekarza – chyba, że chcemy. Ja np. wszystkie badania wykonuję regularnie, chodzę do ginekologa regularnie, ale kwestie związane z antykoncepcją mnie denerwują – te ciągłe pytania, a kiedy Pani będzie mieć dzieci, czas ucieka itd. Zawsze czuję się jak intruz albo co gorsze…. jak największa zbereźnica… co to seksu chce, ale odpowiedzialności ponosić nie bardzo. Ostatnio moja ginekolog nawet na mnie z tego powodu naskoczyła, że nie mam dzieci – po prostu mnie zatkało. To moja prywatna sprawa i koniec kropka. Nie zamierzam się jej tłumaczyć dlaczego tak czy owak. Odparłam tylko, że owszem wiem, iż zegar tyka. Co do prezerwatyw – ja również mam uczulenie na lateks i na chwilę obecną tylko jedne prezerwatywy mi odpowiadają co nie zmienia faktu, że po pierwsze – seks w prezerwatywie daje mniej doznań, a po drugie wg mnie prezerwatywy są jednak bardziej zawodne. I jest jest jedna sprawa – nie umiem się przy owym środku rozluźnić bo cały czas myślę, że prezerwatywa pęknie. Niestety nie jest łatwo być bezdzietną. Pozdrawiam wszystkie kobietki mające problem z antykoncepcją.
Ps. A teraz czekam jak „życzliwi” zaczną mnie wyzywać, że jednak zbereźnicą jestem bo hedonizm to moje drugie imię, zaraz po niedojrzałości.
Hej, z tego co wiem i czytam (choćby tutaj), w wielu państwach Europy uznaje się – o zgrozo – że kobietom można zaufać… Że mogą one samodzielnie podejmować rozsądne decyzje… Można mieć do nich zaufanie w kwiestii aborcji, tabletki „dzień po”, sterylizacji czy realizacji recept na środki antykoncepcyjne. W Polsce najwyraźniej „kobiety są jakieś dziwne” – aborcję traktują jak środek antykoncepcyjny, tabletki „dzień po” żrą zamiast tik-taków, na sterylki przychodziłyby jak na lunch-time botox, a gdyby im dać swobodny dostęp do pigułek, zamiast do ginekologa na okresowe przeglądy biegałyby pewnie do wróżki. No i dziwić się, że państwo musi nad takimi czuwać?!!!!
Słowo klucz – in vitro. Kobieta po sterylizacji może zajść w ciążę jeśli się podda temu zabiegowi. Więc nie ma czegoś takiego jak nieodwracalnosć zabiegu i nawet jak się jakiejś odmieni to nie ma problemu
Każdy pełnoletni człowiek powinien móc zrobić co chce ze swoim ciałem. Jakieś limity, ograniczenia, badania psychiatryczne, co to ma #&^# byc? Czy ludziom decydującym się na dzieci ktoś stawia takie wymogi? Nie, nawet jak są niepełnoletni. Czemu więc ktokolwiek 18+ miałby w ogóle się tłumaczyć czemu wykonuje sterylizację? Najwyżej będzie żałował, trudno, to i tak zylion razy lepsze niż wpadka i zmarnowane życie trojga. Ja sam miałem mega szczęście zrobić wazektomię w 2009 w wieku 20lat u lekarza, który nie zadawał głupich pytań. Nie wyobrażam sobie jak by to było, gdyby takie kretyńskie ograniczenia były obecne w polskim prawie, to już lepiej jak kwestia nie jest uregulowana niż mieliby się za nią zabierać fanatycy z sejmu. Mi wazektomia autentycznie uratowała życie, przed nią miałem tak potworny strach, paranoję i traumę po każdym stosunku, że praktycznie non stop myślałem o samobójstwie, przez zagrożenie ciążą rozpadł się wtedy mój związek. Ba, ani razu nie odważyłem się na stosunek waginalny przed tym zabiegiem, ale i tak strach był paraliżujący, obawa że coś gdzieś kapnie, że palcem przeniosę itp, masakra, tak się nie dało żyć. Nawet po wazektomii długo oswajałem się z wolnością i bezpieczeństwem, latami wykonywałem badania nasienia tak na wszelki wypadek. Pozbycie się tej cholernej płodności to była niesamowita ulga, nigdy przenigdy nie miałem wątpliwości, że nie chcę mieć dzieci, nigdy nawet przez ułamek sekundy przez myśl mi nie przeszło, że mógłbym z własnej nieprzymuszonej woli zmarnować sobie wygodne, beztroskie życie pieluchami. Po zabiegu rozpocząłem nowy związek i jesteśmy razem już 11 lat. Ślubu nie chcemy tak samo jak dzieci, mamy alergię na wszelkie zobowiązania i formalności, ale żyje nam się wspaniale. Gdyby nie wazektomia to najlepsze lata życia byłyby horrorem zakończonym pewnie samobójstwem. I piszę to z pozycji mężczyzny, nie potrafię sobie nawet wyobrazić jak potwornym koszmarem musi być płodność dla bezdzietnej kobiety, którą rodzicielstwo doświadcza niewspółmiernie mocniej.
Z jednej strony rozumiem rozterki lekarza przed sterylizacja, bo widzieli mnóstwo kobiet, które zmieniły zdanie, z drugiej strony średnio podoba mi się wizja takiej „opieki na siłę” – nie zrobimy ci sterylizacji, bo możesz żałować. No cóż, mogę żałować albo i nie, moje ryzyko, być może jednak powinnam je podjąć? Nie można chyba kogoś przymusowo chronić?
Ja również jestem zdania, że sterylizacja powinna być legalna. Skoro ktoś jest zatwardziałym bezdzietnikiem i wybrał taki styl życia, to płodność jest dla niego/niej niepotrzebnym dodatkiem. Niech ma prawo z niej zrezygnować i ponieść tego konsekwencje, co w przypadku osoby bezdzietnej z wyboru chyba oznacza- czerpanie z upragnionej wolności ?. Lepiej, żeby taka osoba zrezygnowała ze swojej zbędnej płodności, niż uśmiercała zarodki/płody/dzieci…. jak kto uważa. Ja jestem przeciwna aborcji i nie dziwię się, że państwo i kościół są tego samego zdania. To znaczy, że nie jest z nami aż tak źle… Mimo że seks rodzi się z pożądania, to jednak mamy też rozumy, które powinny spełniać swoją funkcję. Sterylizacja dotyczy tylko osoby sterylizowanej, a aborcja dotyczy 2 osób, bo również tego „zarodka”, który sam na świat się nie prosi i także ma prawo do życia. Nie rozumiem dlaczego osoba bezdzietna, która pluje na państwo, kościół, tradycyjny model rodziny nagle miałaby zmienić zdanie? Przecież bezdzietnik jest osobą wykształconą i świadomą swojej tożsamości… Co do refundacji antykoncepcji, to państwo nie refunduje wielu leków dla ciężko lub śmiertelnie chorych ludzi (gdzie to powinno być jego zakichanym obowiązkiem), więc na antykoncepcję tym bardziej nie ma co liczyć…
Jeśli sterylizacja miałaby być legalna to tylko w formie dostępnej dla każdego. Dlaczego? Po co dawać ludziom coś a potem na siłę szukać sposobów aby jednak z tego nie korzystali. Jeśli ktoś by żałował – trudno, nie raz podejmuje się złe decyzje, takie jak chociażby seks bez zabezpieczenia w młodym wieku skutkujący niechcianą ciążą. Uważam, że powinno istnieć „zaufanie”, że każdy człowiek wie najlepiej co dla niego najlepsze. Jedyne co powinno towarzyszyć wprowadzeniu sterylizacji to edukacja na jej temat, nauczanie szczególnie młodych jak brać odpowiedzialność za swoje decyzje i może czasem poczekać z niektórymi. Trochę dziwi mnie to jak wszyscy strasznie przejmują się losem hipotetycznych kobiet, które „le wybrały”. To prawdziwa empatia czy po prostu chęć decydowania za innych bo „wiemy lepiej”?
Mnie przekonuje argument, że jeśli rodzisz dziecko, to też je masz na zawsze i nieodwracalnie. Nawet jak po roku zmienisz zdanie i zaczynasz żałować 😉
Zauważyłaś, że większość przeciwników dostępnej sterylizacji wprost lub pośrednio sugeruje, że to że mogą taka decyzje samodzielnie podjąć inne kobiety w Europie nie jest ważne.?
Polka nie może dostać takiej władzy nad sobą, ponieważ będzie się sterylizować „dla jaj” albo „bo koleżanki tak robią’. Trzeba ja najpierw zbadać psychiatrycznie, bo nieprawdopodobnie jak nie chce mieć dzieci nigdy w życiu, jest wariatką.
To jak z pigułką 'dzień po” – bo będą głupie ci…y łykać jak cukierki. A nawet podobno już łykały, pan Radziwiłł miał rzetelne informacje od koleżanki, co ma aptekę i się od gimnazjalistek nie mogła opędzić.
Gdzie się nie obejrzeć, słychać „bo wy baby jesteście głupie i sobie krzywdę zrobicie jak się was nie upilnuje”.
Mam prawie 70 lat. Jestem bezdzietna z wyboru choć pochodzę z 5-dzietnej niepatologicznej rodziny. Jestem nastarsza z rodzeństwa. Nigdy nie miałam nic przeciwko dzieciom ani rodzinie ale postanowiłam wybrać inny sposób na życie. Zresztą z 5 dzieci jest tylko 4 wnuków i 5 prawnuków. Więcej napewno nie będzie. W mlodości musiałam ciągle odpowiadać dlaczego jeszcze nie mam męża (chłopaków miałam lub miewalam) i już najwyższy czas założyć rodzinę. Były i drwiny typu „stara panna” itp. Gdy raz powiedziałam prawdę że nie mam takich potrzeb i wybrałam inny sposób na życie wywołałam szok i lawin ę komentarzy z czego najłagodniejszy brzmiał „gdyby więcej kobieti tak myśłało jak ty ludzkość by wkrótce wymarła.” Po tym wszystkim wołałam już określenie „stara panna”. Krótko przed 40-tką związałam się z dawnym kolegą który została sam. Tu dopiero się zaczęło przygadywania „chłopa już masz a gdzie brzuch?”. Odpowiadałam żartem że nie po to kupuje się samochód żeby mieć wypadek. To jeszcze bardziej dziwiło i szeptano że ze mną musi być coś nie tak. Osobna sprawa to lekarze-ginekolodzy. Bywałam pytana „kiedy pani myśli rodzić, niedługo 30-tka?” Prosząc o receptę na środki antykoncepcyjne bywałam wyrzucana z komentarzem „niech się pani wpierw wyrodzi” . Na moją odpowiedź „nigdy bo nie widzę potrzeby rodzić” pan doktor wpisał i rzucił wqe mnie receptą. Nigdy już do niego nie poszłam. Dzisiaj jestem bezdzietną wdową i nie żałuję swojej decyzji podjętej gdy nie miałam jeszcze 18 lat. Mam ciekawsze życie niż wiele moich koleżanek obarczonych wnukami, prawnukami częśto zainteresowanymi głównie ich portfelem. Nigdy nie tęskniłam za dziećmi i nie tęsknię za tym czego nigdy nie miałam. To był mój i tylko mój wybór.
Dzięki, Ivette, za ten komentarz. Myślę, że takie głosy dojrzałych kobiet, które wybrały bezdzietność i trzymały się jej pomimo nacisków (swoją drogą – okropnych!) są tutaj bardzo potrzebne. Nie każda kobieta „zmieni zdanie” i nie każda „będzie żałować”, nawet w wieku 70 lat. „Niech się pani najpierw wyrodzi”?! Naprawdę?! Tego jeszcze nie słyszałam! Dzięki raz jeszcze. Serdecznie pozdrawiam!
Tak to szczera prawda. Ten pan doktor jeszcze żyje ma chyba 95- 97 lat i czasem wypowiada się publicznie przeciwko aborcji i „nienaturalnej” antykoncepcji. W przeszlości jak praktykował wyrzucał mlode dziewczyny i kobiety z podobnymi komentarzami. co mnie. W przypadku aborcji w przychodni odsyłał do przemyślenia i informował że ma też prywatną praktykę. W swoim prywatnym gabinecie robił aborcje po cenie „co miesiączek to tysiączek” Hipokryta jakich mało.
Bardzo ważny tekst. Szczególnie podobał mi się fragment o pozytywnych wzorcach bezdzietnych kobiet. Bardzo mi czegoś takiego brakuje.
Dlatego myślę o cyklu „Poczet inspirujących bezdzietnic”:) Wymaga on sporo czasu i ślęczenia nad książkami, ale pomysł wydaje mi się bardzo kuszący!
Super pomysł, czytałabym 🙂
Ja od 8 lat chodzę do ginekologa państwowo, nie wydaje się że mną w żadne dyskusje, sam chce przepisywać antykoncepcje,(z której nie korzystam bo od 20lat w moim przypadku skutecznie działają prezerwatywy). Z moich obserwacji wynika że przystanki autobusowe, znikają bo wszyscy teraz mają samochody, kiedyś mieszkałam na wsi na Mazowszu, nie było tam problemu z dostępem do ginekologa, tylko trzeba było jechać 8 lub, 15km, niestety tak jest jak się mieszka na wsi. Poza tym uważam, że każdy facet powinien mieć wbite do głowy, że jak nie chce być tatusiem powinien zakľadać prezerwatywę, na pewno nie zaszkodzi a może tylko pomóc.
W kwestii,co nam przeszkadza w byciu bezdzietnymi,to mnie od razu przychodzi na myśl….brak jaj. Bo jeśli mam jaja,to mówię „nie i już,i niech nikt mi się nie wtrąca”. To jest MOJE życie. Niestety w polskich warunkach,ażeby mieć pewność,trzeba mieć pieniądze albo po prostu nie bzykać się…Lepsza jest opcja 2,nie wnosi przynajmniej stresu,a dodatkowo,nie oszukujmy się,”no facet,no problem”.
Pani Edyto, ja trochę „off topic” – trafiłam na Pani bloga przypadkiem i chcę Pani bardzo podziękować za ciekawe teksty pisane przepiękną, poprawną, wysmakowaną polszczyzną. To naprawdę odświeżające i niewiele jest takich miejsc w polskim internecie. Wspaniały, otwarty i tolerancyjny klimat u Pani! Gratuluję bloga.
Jestem (szczęśliwą, chociaż czasami zirytowaną) mamą małego dziecka, ale wiele tematów omawianych przez Panią żywo mnie interesuje i dotyczy – kilka moich najbliższych koleżanek to dziewczyny bezdzietne z wyboru, i z niektórymi relacje dość się ochłodziły po tym, jak zostałam mamą (chociaż naprawdę nie „epatuję” macierzyństwem, bo zawsze mnie niesamowicie drażniło takie zachowanie; nie wrzucam zdjęć dziecka na fb, naprawdę staram się być taka, jak byłam dawniej, niemniej automatycznie jestem oceniana jako ta „po drugiej stronie muru”…). Promuje Pani piękną postawę otwartości i tolerancji, dając przestrzeń wypowiedzi dla bezdzietnych, rodziców i tych wahających się – to bardzo ważne.
Jeszcze raz dziękuję!
Ps. Mieszkałam sporo czasu w Ameryce Południowej i nawet tam, w tradycyjnie konserwatywnych społeczeństwach, nie zauważyłam takiej presji na bycie rodzicem jak w Polsce. Mój mąż jest Hiszpanem, został tatą dość późno, ale jego (liczna) rodzina NIGDY nas nie pytała o nasze prokreacyjne plany – nasze życie, nasze plany. Także może i w Polsce coś się zmieni.
Witam i bardzo dziękuję! Szalenie miło czytać takie komentarze, bo blog, poza radością pisania i spotykania się z czytelnikami, to jednak ciężka praca:) I sporo wyrzeczeń. Tym bardziej więc dziękuję! Ciekawe rzeczy pisze Pani o Ameryce Południowej. To bardzo intrygujące. Dlatego już jakiś czas temu zamówiłam posta o bezdzietności na tym kontynencie i mam nadzieję, że uda mi się przybliżyć to zagadnienie czytelnikom Bezdzietnika. Gdy nie mamy porównania, nie wiemy, jak bardzo nienormalne jest to, w czym tkwimy. Mam nadzieję, że się jeszcze na blogu zobaczymy! Serdecznie pozdrawiam!
W kwestii sterylizacji, chciał się podzielić moją historią.
Jestem w takiej sytuacji, że ciąża jest dla mnie zagrożeniem życia – żaden lekarz nawet nie sugeruje, że „może się uda”, zwykle są zaskoczeni że w ogóle żyję. Przeszłam kiedyś ciężką chorobę i 12 operacji jamy brzusznej. Mój brzuch po prostu nie wytrzyma.
Więc jadę na hormonach. jakie mam wyjście?
Jestem o tyle szczęściarą, że na widok tego co mam na brzuchu nawet najświętszy ginekolog przepisze mi pigułki,
Ale żaden nie podejmie się sterylizacji.
Jedna pani ginekolog powiedziała, że jakbym była w ciąży i musieli abortować ze względy na zagrożenie życia, to wtedy „przy okazji’ nie byłoby problemu. Świetne, prawda? mam sobie zrobić ciąże, odczekać parę miesięcy i jak zacznę pękać i krwawić, to wtedy pani doktor będzie miała d…. krytą. bo będzie mnie można po raz 13. legalnie rozkroić.
No to podeszliśmy do sprawy od drugiej strony.
Jest w Polsce parę klinik które wykonują wazektomię, tanio nie jest, trzeba wypełnić tony papierów i oświadczeń, ok. Ale do tego pacjent musi miec już dzieci.
Mój mąż bez wahania by się jej poddał, ale jest bezdzietny. A chce się ubezpłodnić, żeby mnie ochronić przed ciążą.
Wydawałoby się, że facet koło 50-tki, który przez cale swoje życie, w tym 20 lat małżeństwa nie nabrał ochoty do bycia ojcem (poza tym, że od początku mieliśmy to wyjaśnione, mieliśmy też wielka rozmowę po mojej chorobie) i leży mu na sercu dobro partnerki, jest osobą odpowiedzialną?
Nie, ja zostałam wezwana na rozmowę i poinformowana przez lekarza, że namawiając męża na ten zabieg (bo on sam tego nie mógł wymyślić, nie ma mowy) chcę go skrzywdzić i jestem egoistką, bo przecież jeszcze parę lat, menopauza i się problem sam rozwiąże.
Jedyne co mam z głowy, to pytania rodziny „kiedy dziecko”, 10 lat temu w dość dramatycznych okolicznościach (łącznie z ostatnim namaszczeniem – ze tez się OIOM nie zapalił???) ten temat został zamknięty. Chociaż tyle.
Hej, Maddy! Naprawdę wstrząsające jest to, co piszesz! Ta społeczna obsesja dziecka przekracza granice zdrowego rozsądku. Ba, przekracza przede wszystkim granice przyzwoitości. I ten stereotyp – kobieta przez swoje bezdzietne fanaberie odmawia dziecka mężczyźnie. Zbrodnia! Nie wiedziałam, że wazektomia jest osiągalna tylko dla mężczyzn, którzy mają już dzieci. To jak w tym fragmencie „Modlitwy Czarnobylskiej” – jeżeli urodziłaś dwoje dzieci, możesz robić ze swoim życiem, co chcesz. Zapiszmy w takim razie w konstytucji czy innych ważnych dokumentach, że każdy człowiek ma obowiązek się rozmnożyć. Skoro takie sytuacje są możliwe, to znaczy, że moje prawo do decydowania o sobie – również decydowania, czy zostanę rodzicem, czy nie – jest kompletną fikcją! Wkrótce będę pisała duży tekst o sterylizacji/wazektomii, czy mogłabym powołać się na twoje doświadczenia? Pozdrawiam!
Wazektomia kosztuje ok 2,5 tysiąca (mąż zrobił w zeszłym roku we Wrocławiu, ale ceny są podobne wszędzie), więc niemało, ale w skali wieloletniej wychodzi podobnie do innych form antykoncepcji. I nie ma obowiązku mieć już dzieci! 🙂 Naprawdę! Zresztą, jak niby ktokolwiek miałby to sprawdzić? Tyle, że lekarz uprzedza, że choć teoretycznie wazektomia jest odwracalna, to w rzeczywistości pełnej płodności się raczej nie odzyska, więc jeśli ktoś jednak chciałby mieć w życiu jakieś dzieci, to lepiej się zdecydować przed zabiegiem. Więc spokojnie, Maddy, poszukaj w internecie, gdzie w Waszej okolicy przeprowadzane są takie zabiegi (czasem do nawet małych klinik czy gabinetów urologicznych dojeżdża specjalista od wazektomii z większych ośrodków, więc nie trzeba szukać daleko) i porozmawiajcie z przeprowadzającym zabieg lekarzem. A że przed zabiegiem trzeba podpisać tonę papierów, cóż przed każdym zabiegiem trzeba, taki lajf.
Dr Siwik w Warszawie na pewno robi bezdzietnym i nie wygłasza żadnych durnych gadek, po prostu płacisz, wymagasz, decydujesz, pełny szacunek. Ja nie miałem problemu z wazektomią w wieku 20 lat, ale nie wiem, czy coś się przez te 11 lat nie zmieniło.
Wazektomia jest dostępna dla mężczyzn na życzenie (oczywiście w sektorze prywatnym, bez refundacji z NFZ’u) bez względu na to, czy mają już dzieci.
Mam pytanie do Czytelniczek, które nie są zadowolone ze swojej antykoncepcji i nie chcą/nie mogą wykonać sterylizacji. Czy myślałyście o wkładce domacicznej miedzianej? Mam ją od 10 lat. Nie wydziela hormonów, ani trochę, jest w ogóle niewyczuwalna (ani przeze mnie ani przez partnera), kosztuje tyle co nic, bo cena wkładki na 5 lat to niecałe 100 PLN. Nie mogę brać hormonów ze względów zdrowotnych (co jest równoznaczne z tym, że nie mogę przyjmować 95% antykoncepcji dla kobiet, tj. tabletek, plastrów, zastrzyków, wkładek hormonalnych) i wkładka miedziana jest dla mnie idealna. Uprawiałam przez jakiś czas stosunek przerywany i nigdy mnie nie zawiódł, ale z drugiej strony nigdy nie czułam się z tym komfortowo. Wystarczyło, że tydzień przed potencjalnym okresem nie czułam standardowego bólu brzucha i cycków i już zaczynałam się zastanawiać, czy nic się nie wydarzyło. Spóźniający się o 2-3 dni okres powodował, że z walącym sercem biegałam do apteki. Potem przez wiele lat brałam tabletki hormonalne, ale zrujnowały moje zdrowie. Wkładka miedziana była dla mnie spełnieniem marzeń o skutecznej antykoncepcji, o której nie trzeba pamiętać, która nic nie kosztuje i przede wszystkim – nie wymaga regularnych wizyt u ginekologa celem zdobycia recepty. Napiszcie proszę, dlaczego nie będąc zadowolone z tabletek/prezerwatyw/stosunku przerywanego nie zdecydowałyście się na wkładkę. Czy był jakiś konkretny powód, czy po prostu nie przyszła Wam ta metoda do głowy i żaden lekarz Wam jej nie zaproponował?
Ja myślałam o wkładkach różnego rodzaju. Zapewne się zdziwisz, ale absolutnie każdy ginekolog u którego byłam odmawiał lub zniechęcał do ich założenia. Zazwyczaj słyszałam, że nie są zalecane dla kobiet, które nie rodziły (nawet te niby specjalnie przeznaczone dla nieródek). Nasłuchałam się szeregu przeciwwskazań, a nawet skutków ubocznych. Po czasie stwierdzam, że to wszystko jak zwykle było przesadzone, a tak naprawdę zależy od organizmu i indywidualnego zdrowia czy też predyspozycji do schorzeń. Mam też koleżanki, które po wyjęciu wkładek miały duże problemy zdrowotne i to przeważyło, że się nie zdecydowałam. Potem myślałam o implancie ginekologicznym, ale zaburzenia u większości kobiet go stosujących mnie zniechęciły. I tak pozostałam przy tabletkach i prezerwatywach. Może mam pecha i nie natrafiłam na dobrego lekarza? W każdym razie wiem jedno – jak się przekroczy 30 to lekarze nie są już tacy chętni by wypisywać antykoncepcję i częściej strzelają wykłady. Jest to bardzo irytujące. Co do regularnych wizyt – ja i tak je „zaliczam” bo jestem zwolenniczką regularnego badania się, ale ględzenia o ciąży, piękna mojej macicy itp. nie znoszę! A ostatnio spotyka mnie to nagminnie. Naprawdę trudno o fajnego ginekologa. Pozdrawiam
No właśnie Mini:)
Dobrze napisałaś,mam podobne zdanie odnośnie wkładki miedzianej.Ja mam swoją już 2,5 roku,mam 37 lat i nigdy nie rodziłam i nie chce rodzić.Sterylizacja chodziła mi po głowie ale z pewnych względów na razie odłożyłam to na potem.I myślę,że wkładka to jest to:)
Oczywiście były obawy jak zniosę założenie i użytkowanie ale wszystko poszło bardzo dobrze,szybko i własciwie bez bólu.Samo założenie to pare sekund rozpierania i uszczypnięcie i tyle.Mam wkładke miedzianą Gyne Fix,jest na 5 lat,koszt w Niemczech ok 300 euro,w Polsce troszkę więcej ale wiem,że warto.Nie mam zwiększonych krwawień,żadnych zapaleń,bólu ani innych sensacji.Nie czuję,że ją mam,jak dla mnie to rewelacja:)Wiadomo koszt jednorazowy spory ale na antykoncepcji nie będę oszczędzać.Ze swojej strony mogę polecić.Spokojnie można ją założyć nawet nieródkom tylko,że nie każdy lekarz może ją założyć,ponieważ troszkę inaczej się ją mocuje w macicy(wkładka wygląda jak taka długa nitka z koralikami)W internecie jest dostępna lista gabinetów rozsianych w całej Polsce kto i gdzie zakłada.:)
Ja ogólnie polecam:)
Próbowali mi założyć wkładkę taką dla kobiet, co nie rodziły. Przy drugiej próbie odpuściłam. Wyłam z bólu.
Jeśli chodzi o sterylizację to znam parę, która chciała się poddać wazektomii, ponieważ stosując najpierw tabletki antykoncepcyjne a później wkładkę domaciczną dorobili się dwójki dzieci. Nie wiem jak się temat skończył, ale mieli duży problem ze zrobieniem zabiegu bo facet miał tylko 24 lata. Przeważnie słyszeli żeby poczekać do 30 roku życia. Ja mając bardzo duże problemy z płodnością(szansa około 1%), słyszałam od lekarzy teksty w stylu: To proszę na USG może znajdziemy tam jakąś ciążę/ Kiedy ciąża? Są problemy, ale i tak ma pani 50 % szans/ Bolesne okresy są bardzo dobrym objawem, bo to znaczy że jest owulacja/ Pani problemy ze zdrowiem (endometrioza 4 stopnia) skończą się po ciąży. Praktycznie będąc bez szans i tak byłam „naciskana”, co było dodatkową traumą, bo wtedy bardzo chciałam. Oczywiście zdarzały się też komentarze w stylu: nie każdy musi mieć dzieci. Obecnie mam lekarza który w pełni szanuje mnie i moje podejście do sprawy, ale słono za to płacę. Lekarzom brak jest ogłady, plotą co im ślina na język przyniesie i nie zastanawiają się nad uczuciami pacjentów. Na palcach jednej ręki mogę policzyć takich, którzy byli od a do z taktowni.
Temat sterylizacji w ogóle jest tematem ciekawym i jakże kontrowersyjnym. Zachęcam do obejrzenia krótkiego wystąpienia pewnej Amerykanki, która relacjonuje swoją „przygodę” z całą rzeszą lekarzy, psychiatrów, behawiorystów itp. na drodze do sterylizacji (chyba nawet ktoś kiedyś już polecał na tym blogu ów filmik).
https://www.ted.com/talks/christen_reighter_i_don_t_want_children_stop_telling_me_i_ll_change_my_mind
Oglądałam to wystąpienie już jakiś czas temu i tak mnie naszły rozmyślania (o zgrozo!).
Żeby adoptować dziecko z domu dziecka trzeba przejść cały szereg testów: czy spełniasz warunki ekonomiczne, czy jesteś stabilna/-y emocjonalnie, zaświadczenia od psychologów, lekarzy, pracowników społecznych itp., itd.
Żeby zostać policjantem czy żołnierzem, trzeba pomyślnie przejść przez dość zawiły proces rekrutacji, sprawdzający Twoje predyspozycje i możliwości fizyczno-psychiczne: czy jesteś odpowiednio sprawna/-y, czy odporna/-y na stres, czy radzisz sobie w trudnych sytuacjach.
Żeby dostać prawo jazdy, trzeba przyswoić sobie teorię, co i jak, zaliczyć wiele godzin próbnych jazd, również mieć badania lekarskie.
Ba! Ostatnimi czasy nawet, żeby otrzymać zwierzaka ze schroniska, pracownik społeczny prześwietla Cię i prowadzi wywiad, czy aby na pewno nie jesteś jakimś psychopatycznym zwyrodnialcem.
I tak naszły mnie myśli: a do tego, żeby rozmnażać się jak te, za przeproszeniem, króliki, to już nie trzeba żadnych pozwoleń, żadnych testów, żadnych wywiadów środowiskowych, czy aby na pewno jesteś absolutnie świadom tego, jaką odpowiedzialność na całe życie bierzesz na siebie; czy jesteś na tyle stabilną emocjonalnie i dojrzałą osobą, aby udźwignąć ciężar wychowania nowego człowieka; czy nie przejawiasz żadnych oznak dewiacji, uzależnień, skrajnie wrogich i nietolerancyjnych postaw (które zapewne zostałyby przekazane potomkom w procesie wychowania), czy spełniasz warunki ekonomiczne itd.
I już oczami wyobraźni widzę tłumy tradycjonalistów, krzewicieli tradycyjnych wartości rodzinnych, którzy na przytoczone wyżej rozmyślania odpowiedzieliby (jak się domyślam) wzburzonym głosem, że przecież “to jest normalne”, że się płodzi dzieci, że nikt nie ma prawa się wtrącać w twoje życie, kiedy i ile będziesz mieć dzieci oraz jak je wychowasz. Przecież zapewne nieraz każdy słyszał opinie dorosłych : “to moje dziecko, to się nie wtrącaj, wychowam je tak, jak uważam za słuszne”. A ja pytam: a dlaczego mam się nie wtrącać? Skoro lekarze, psychologowie, politycy, “życzliwi” znajomi, krewni uważają za słuszne i normalne, że mogą się wtrącać w czyjeś życie w kwestii tego, czy może dokonać sterylizacji/wazektomii czy nie, no to halo. Odwróćmy kota ogonem. Skoro wszyscy wokół tak bardzo chcą mieć udział w gospodarowaniu cudzymi komórkami jajowymi, to ja chcę mieć coś do powiedzenia w kwestii wychowywania cudzych dzieci. Bo czemu nie? Chcę mieć np. pewność, że przyszłe pokolenia będą dorastały w duchu szeroko rozumianej tolerancji, że będzie w nich rozwijana świadomość ekologiczna, poszanowanie życia nie tylko ludzi, ale wszystkich istot żywych, zamiłowanie do Kultury itp.
Jak już się wtrącać, to na całego. Równouprawnienie we wtrącaniu się w cudze życie.
Agata, stawiasz superważne pytania! Cieszę się, że zostały tu czarno na białym zebrane i zapisane tak, że sama bym tego lepiej nie zrobiła! To kosmiczny paradoks, że można tak kompletnie niefrasobliwie – niekiedy nawet bezmyślnie – zostać rodzicem, a nad wyborem bezdzietnych chce się stawiać armię psychologów, psychiatrów, ginekologów i Bóg wie kogo jeszcze.
Zgadzam się w 100% z Twoim komentarzem! Zawsze zastanawiało mnie to, że przy adopcji jest tyle problemów – badań, dochodzeń itd., a inni często nieodpowiedzialni ludzie rodzą dzieci jak gdyby nigdy nic i nie ma wcześniej żadnych badań, dyskusji, psychiatrów, psychologów, testów itp. Śmiechu warte. Pozdrawiam serdecznie
Szkoda, że tak mało osób zastanawia się nad tym „drugim końcem kija”. Nawet ostatnio rozmawiałam ze znajomym i tak stwierdziliśmy, że w niektórych środowiskach przydałaby się kontrola przyrostu naturalnego. Tak, ja wiem, że takie podejście jest dość ryzykowne, bo ma znamiona totalitaryzmu, wkracza na teren wolności człowieka i obywatela, ale… Czy właśnie coś podobnego nie dzieje się właśnie w stosunku do osób bezdzietnych? Gdzie odbiera się im prawo, fundamentalne prawo, do decydowania o sobie? Czy to w formie całkiem formalnych odmów i utrudnień w sferze urzędniczej/medycznej, czy poprzez bardziej subtelne, ale jakże częstsze (i nie mniej wkurzające) „życzliwe” napominania i moralizowania członków rodziny/sąsiadów itd, że…(długa lista wszyscy-wiemy-jakich-argumentów).
Czasami się martwię, że z moich komentarzy może ziać jakaś wrogość czy agresja (nie ukrywam, że często piszę pod wpływem afektu – coś mnie rozjuszy i wtedy wylewam potok słów). Ale naprawdę, to, co w ludziach wyjątkowo mnie drażni to brak sprawiedliwości, hipokryzja oraz arogancja w myśleniu, że mają prawo stanowić o czyimś życiu i o tym, co jest jedyną, słuszną prawdą i sposobem na życie.
Mam 57 lat więc temat antykoncepcji mnie już nie dotyczy. Przez ponad 30 lat zmagałam się z różnymi dolegliwościami związanymi
z braniem pigułek, plamieniami i bólem podczas noszenia wkładek domacicznych. Pewnie jest tak nadal, że zakłada się je bez miejscowego znieczulenia, co w przypadku silnego tyłozgięcia szyjki macicy, jak u mnie, jest po prostu koszmarem.
Tabletki antykoncepcyjne starej generacji nie ustrzegły mnie przed niechcianą ciążą, którą w latach 80-tych można było usunąć praktycznie z dnia, na dzień. Bo ja wiedziałam od momentu pierwszej miesiączki, że nie chcę mieć dzieci. Mąż po jakimś czasie zaczął mnie przekonywać i było po małżeństwie.
Słyszałam już wówczas o podwiązywaniu jajowodów więc udałam się do pani ginekolog, o bardzo otwartym umyśle, aby podpytać o zabieg. Wtedy dowiedziałam się, że w Polsce równie dobrze mogłabym poprosić o obcięcie ręki. Zostały więc wkładki. Najpierw miedziane, potem nowszej generacji, jednak zawsze powodowały jakieś dolegliwości. Nigdy nie chciałam polegać na prezerwatywach, zbyt wiele koleżanek miało dzieci z przypadku. Jak widać tak zwane potocznie „spirale”, zabezpieczały mnie skutecznie przez kilkadziesiąt lat.
W sumie to żałosne, że cudowny, bezstresowy seks spotkał mnie dopiero po menopauzie.
P. S. Pani Edyto, nareszcie mamy miejsce aby głośno mówić o naszym wyborze, dziękuję.
Kaczko Dziwaczko (cudowne pseudo!), dzięki za ten głos. Wpadają tu często młode dziewczyny i pytają – jak tę swoją bezdzietność oceniają kobiety po 50-tce, 60-tce. Bo wiadomo, fajnie być bezdzietną, gdy się ma lat 30 czy 40. Myślę jednak, że równie fajnie – a jak się okazuje: nawet fajniej – żyć bez dzieci, w dojrzalszym wieku. Aż mnie korci, by zrobić wywiad na bloga… Pozdrawiam serdecznie!
W dzisiejszych WO jest bardzo dobry wywiad o macochach z Marią Sitarską (psycholożką i psychoterapeutką, współredaktorką portalu opsychologii.pl, autorką cyklu warsztatów dla kobiet „Po stronie macoch”).
Mówi w nim „Łączy je poczucie osamotnienia. Kiedy kobieta zostaje matką, ma liczne punkty odniesienia. Sama miała matkę, zna inne matki, ma wzorce tej roli w kulturze. Kobieta, która zostaje macochą, często nie ma nawet koleżanki, która byłaby w podobnej sytuacji”
Od razu myślałam, że podobnie jest z bezdzietnicami.
To bardzo dobry temat – sporo bezdzietnic staje w obliczu wyzwania: być macochą czy kumpelą dla dzieci partnera. Niektóre – chętnie lub niekoniecznie – wchodzą w rolę macochy. Inne mówią wprost: nie chciałam być matką dla własnych dzieci i cudzym też nie chcę matkować, mogę być jedynie przyjaciółką. Spotkałam też kobiety, dla których to fajny substytut macierzyństwa – nie ma tak wielkiej odpowiedzialności (jeśli dziecko ma biologiczną mamę), ale jest frajda z „matkowania”. Niewątpliwie jednak to bardzo duże wyzwanie. Ja na pewno miałabym z tym cholerny problem i pewnie wybrałabym opcję: zostańmy kumplami/kumpelkami:) Dzięki za info o artykule!
Przeczytałam bloga od deski do deski i chciałam podziękować za to, co stworzyłaś 🙂 Mam 25 lat, nie chcę mieć dzieci, z wielu powodów. Ostatnimi czasy bardzo się męczyłam z tym tematem: mieć / nie mieć, szczególnie, że mój chłopak jest zdania, że kiedyś może byłoby fajnie mieć. Tylko, że facetom łatwo mówić – to nie oni męczą się 9 miesięcy, żeby w cierpieniach znosić poród i rekonwalescencję.
Na tą chwilę dzieci nigdy mieć nie chcę, ale przyznam, że przeraża mnie myśl o tym, że kiedyś mogę zmienić zdanie. Naprawdę. Bo mam mnóstwo logicznych argumentów na „nie” i chyba najbardziej boję się tego, że przyjdzie ten mityczny instynkt macierzyński i przesłoni mi racjonalne myślenie. Naukowcy wspominają, że instynkt RACZEJ nie istnieje, jednak wszyscy w koło o tym trąbią, jakby jego był niezaprzeczalnym prawem natury, jak grawitacja.
Hej< nie martw się tym, co mówią wszyscy dookoła. Jeśli nie chcesz mieć dzieci, słuchaj siebie i już. Nieważne, czy kiedyś zachcesz, czy nie. Nie zajrzysz w przyszłość. Trzymaj się tego, co tu i teraz! I tego, co czujesz – to najważniejsze. Nie w każdej kobiecie odzywa się ten mityczny "instynkt", więc to, że odezwał się u wielu, wcale nie musi ciebie dotyczyć. U mnie się nie odezwał, choć zaraz stuknie mi 50-tka. A jeśli kiedyś zachcesz, podejmiesz po prostu kroki, by spełnić swoje marzenia. Dziś czas decydowania się na pierwsze dziecko mocno się wydłużył. Jest wiele sposobów na to, by pomóc naturze. Nie dają stuprocentowej gwarancji, ale są. Nie warto jednak trwonić życia na obawy, że kiedyś coś takiego może się zdarzyć. Najważniejsze, że dziś nie chcesz dzieci. Ciesz się po prostu życiem bez nich i nie słuchaj innych:) Pozdrawiam serdecznie!
Dziękuję <3 bardzo mądrze piszesz. 50 tka?! Wyglądasz na 30, serio! Może to zasługa przespanych nocy 😀
Hahah, coś w tym może jest, uwielbiam spać:))))
Książka przeczytana. Ni mogłam jej zacząć przez nawał obowiązków, a potem w dwa dni myk i jak to? Ostatnia strona?! Bardzo fajnie się czytało i przyszło mi kilka ciekawych myśli w trakcie pochłaniania. Jeśli dobrze pamiętam, to ktoś kiedyś sugerował jakieś spotkanie bezdzietników? Mam nadzieję, że kiedyś nastąpi 🙂
Hej, dzięki za cynk, jak się czytało. Spotkanie bezdzietników planuję zwołać na 1 czerwca, w sobotę, we Wrocławiu. A ty skąd jesteś?
Ze śląska więc nie byłoby problemu z dojazdem, gorzej z terminem. Impreza rodzinna.
No tak! Podumam nad spotkaniem w Krakowie. Ostatnio mam sporo poplanowanych spotkań autorskich, a natura u mnie zdecydowanie domatorska i paskudnie aspołeczna:)) Ciężko mi się ruszać z domu… Ale postaram się zmóc żądzę leżenia na kanapie w towarzystwie kotów i nieco się otworzyć na inne środowiska:)))))
Byłoby super!!! 🙂
Nie lubię się rozpisywać, ale równiez nie lubię malkontenctwa, więc napiszę krótko – nie trzeba wydawać kroci na antykoncepcję przez kilkadziesiąt lat , na całe szczescie jest wazektomia.
Kilka faktów:
– koszt zabiegu z 2 wizytami ok 2500-3000 zł w renomowanej klinice w dużym mieście
-nie można nawet porównywać traumatycznosci wazektomii i sterylizacji!Wazektomia to zabieg ambulatoryjny a nie operacja,trwa 30 minut, znieczulenie miejscowe, Pan od razu wraca do codziennych zajęć, do seksu w troche ponad tydzień.
– skuteczność rewazektomii z czasem maleje,ale mamy banki nasienia lub punkcję nadjądrza na wypadek zmiany zdania
-wazektomia jest legalna, dostępna, mój partner poddał się jej w wieku 25 lat,nie mamy dzieci a lekarz jedynie chciał porozmawiać z nami obojgiem przed zabiegiem , aby upewnić się, że rozumiemy następstwa zabiegu i wcale nie był kaznodzieją nawracającym na macierzyństwo.
Btw wcześniej chodziłam do ginekologa, również nie kaznodziei,na NFZ, oczekiwanie na wizytę 2-3 dni na terminy popołudniowe, lekarz z doktoratem i super usg, miejscowość 100 tys mieszkańców…Czasami trzeba trochę poszukać zamiast narzekać.
Cześć dziewczyny, ja mam wadę serca i z przyczyn zdrowotnych nie mogę stosować hormonalnej antykoncepcji. Kiedy kardiolog mi o tym powiedział nie byłam zachwycona, ale musiałam znaleźć inny sposób. Dowiedziałam się o urządzeniu Lady Comp. To jest komputer cyklu, którego pomiary temperature są dokonywane z dokładnością do 1 setnej stopnia. Kupiłam urządzonko mimo niepewności i … Muszę przyznać, że po około 10 latach użytkowania jestem bardzo zadowolona, nigdy nie byłam w ciąży ☺️ Co więcej, znacznie poprawiła się jakość życia seksualnego po odstawieniu hormonów, kiedy brałam tabletki jakoś nigdy nie miałam ochoty. Do gina też nie trzeba już tak często chodzić, właściwie tylko jak chcę się przebadać i zrobić cytologie. Takie urządzenie to co prawda spory koszt jednorazowy, ale potem starcza na 10-20 lat, więc jak policzymy koszt miesięczny to wychodzi całkiem spoko. Może komuś przyda się ta informacja ? na zachodzie te urządzenia są dużo bardziej popularne niż w Polsce I ginekolog raczej Wam o nich nie powie bo potem nie zarobiłby tyle na waszych wizytach ?
Myślę, że zdecydowana większość kobiet stosujących antykoncepcję wie co to za urządzenie. Są jeszcze z innych firm i są popularne – szczególnie wśród osób wierzących. Wbrew pozorom ginekolodzy czasem o nich mówią. W każdym razie wg mnie to nie do końca jest antykoncepcja 🙂 Owszem znając dobrze swoje ciało, nie kochając się w dni płodne, mało podróżując czy chorując i przede wszystkim mając regularne cykle – to urządzenie może dać radę, ale jego skuteczność nie jest aż tak rewelacyjna…znam kobiety, które ten aparacik zawiódł , a ze swoim ciałem były bardzo za pan brat. Znam również takie, u których działa bez zarzutu więc to zapewne kwestia wielu czynników, a nie tylko urządzenia. No i dochodzi kwestia libido – czym większe tym mniejsza skuteczność. Komputerki sprawdzą się jednak gdy chcemy poznać swoje ciało i mogą pomóc gdy chcemy zajść w ciążę. Ja tam nie wierzę komputerom 🙂 Pozdrawiam serdecznie
Ja z podobnych powodow musialam odejsc od antykoncepcji hormonalnej i zakupic to urzadzenie. Potwierdzam skutecznosc, ale pod warunkiem korzystania z oryginalnego urzadzenia, przestrzegania rygorystycznych zasad, co pewnie nie kazdemu przypadnie do gustu. W polaczeniu z prezerwatywa, zwlaszcza przez pierwsze miesiace stosowania, daje wysoka niemal 100proc pewnosc. Swietne rowniez dla tych, co planuja zajsc, bo powie z dokladnoscia kiedy mozna. Podpowie, kiedy z organizmem dzieje sie cos nie tak, jak zaburzenia hormonalne. Jedna rzecz mnie zastanawia w przypadku tego urzadzenia. Opiera sie na naturalnej metodzie, ale nie jest w Polsce refundowana (a de acto moze byc wykorzystane w promowanej naprotechnologii) i malo znana. Co wiecej – zadna ze znajomych dziewczyn, deklarujaca sie jako praktykujaca katoliczka o tym nie slyszala..na ich twarzach za to pojawia sie wyraz niedowierzania i zazenowania a z ust padaja slowa „ja bym tak nie ryzykowala”..Ale Polska to jak widac kraj paradoksow. Seks to malzenski obowiazek a nie przejaw radosci bycia z drugim czlowiekiem. Jestesmy bombardowani seksistowskimi komentarzami, rozerotyzowanymi tresciami. Im cos bardziej wulgarnego, wyuzdanego tym jest bardziej cool. A w podstawowych sprawach dot zdrowia i swiadomych wyborow zyciowych nadal obowiazuje moralnosc koscielna.
Znam urządzenie, kiedyś stosowałam taką antykoncepcję, tylko że „ręcznie”, sprawdzając śluz, mierząc temperaturę. Okazało się, że mam zaburzenia cyklu, takie, że nie miałam owulacji przez 3 miesiące, więc też nie było dni „bezpiecznych”. Lekarze nie widzieli powodu żeby mnie leczyć, bo nie planuję ciąży. Tak więc metoda fajna, dla kobiet z uporządkowanym cyklem. No i trzeba się liczyć, że takich bezpiecznych dni będzie tylko średnio 10-15 w miesiącu i to nie w czasie największej ochoty 😀
Witam. Mam do pani kilka pytań.
1. Czy z taką samą gorliwością pisze pani o samostanowieniu w przypadku innych życiowych wyborów? Np. kwestia odżywiania się czy zdrowia. Czy nie jest hipokryzją to, że lewa strona domaga się wyboru w kwestii macierzyństwa a z drugiej strony ustala mi menu zakazując niektórych dań czy zmusza mnie do leczenia przez przymus ubezpieczeń?
2. Czy zdaje sobie pani sprawę jak działa państwowy system emerytalny? Czy jest pani świadoma że to nie państwo zapewnia emeryturę ale przyszłe pokolenia które tworzą te państwo? Czy popularyzacja bezdzietności nie zagraża stabilności państwa? Czy uważa pani za sprawiedliwe że matki które wpłaciły do ZUS tyle samo, z tym że jedna z nich miała dzieci które teraz pracują na jej emeryturę a druga nie miała ich w ogóle, otrzymują taką samą emeryturę? Czy brak systemowego zabezpieczenia na starość wpłynąłby na pani decyzje o posiadaniu dzieci?
1. Nie piszę o kwestiach odżywiania ani o ubezpieczeniach, bo nie muszę pisać o wszystkim. Moim tematem jest bezdzietność. To mi wystarczy.
2. Oczywiście znam zasady, na jakich opiera się system emerytalny. Znam też jego historię. Wiara w to, że dziewiętnastowieczny wynalazek będzie się sprawdzał w XXI wieku jest dość zabawna. Niestety, żywią ją również nasi politycy, choć od dawna powinni pracować nad nową koncepcją odpowiadającą nowoczesnym wyzwaniom. I to już przestaje być śmieszne.
1. Oczywiście że nie musi pani pisać jednak konsekwencja w światopoglądzie jest elementem wiarygodności. Jeśli w imię polityki i wygody jest pani w stanie porzucić konsekwencje, logikę czy zdrowy rozsądek to nie jest pani wiarygodna. Nie znam panią i nie lubię szufladkowania ale niech mnie szlag jeśli nie jest pani aktywistką środowisk dla których człowiek staje się mądry i zdolny do decydowania tylko w kilku sytuacjach: aborcji, sterylizacji itp. W innych jest już zbyt głupi i nieodpowiedzialny.
2. Cieszę się, że jest pani tego świadoma. Nie bądźmy jednak naiwni, politycy żadnej ze stron niczego nie zmienią, dopóki system sam nie zbankrutuje. Do tego momentu będą robić wszystko, żeby tak się nie stało, a takie blogi jak te i pani osoba delikatnie mówiąc w tym nie pomagają. Już teraz rozrodczość leży i kwiczy bo wynosi 1.3 na kobietę czyli 100 kobiet rodzi 66 dziewczynek które urodzą 44 dziewczynki które urodzą 33 dziewczynki itd aż do ZERA! i TO jest prawdziwa katastrofa do której pani dokłada małą cegiełkę.
I nie chodzi tu o sam system który jest do bani ale o przyszłość państwa.
Zapachniało od Ciebie ultrakatolicyzmem….Gdyby kolejne rządy nie trwoniły pieniędzy ze składek emerytalnych,niczyje dzieci nie byłyby potrzebne,ażeby pracować na czyjąkolwiek emeryturę.Co gorsza rządzących nikt nie kwapi się powstrzymać,bo taka w kraju panuje mentalność.W normalnych warunkach obywatele sami pracują na przyszłe emerytury i nie jest im to po prostu zabierane,a społeczeństwo nie jest wmawiane,że niskie świadczenia to wina ludzi,którzy nie chcą się rozmnażać.
Dlaczego każdy kto martwi się o dzietność w Polsce i bije na alarm zostaje ultrakatolikiem?
No właśnie, dobre pytanie. Pewnie nie bez powodu…
Damian,to pytanie serio? 🙂 Jeśli tak,to przeczytaj,co wcześniej napisałeś,zwłaszcza część 1.Tylko człowiek o zapędach ultrakatolickich nie rozumie i raczej nie zrozumie,dlaczego to,co pisze,jest ultrakatolickie 🙂
Damian, ale w czym problem? System emerytalny jest powszechny, co sobie wypracujesz to dostaniesz. Dzietni natomiast DODATKOWO mają obok tego systemu wsparcie swoich dzieci, bezdzietni nie, jak to jest, że nigdy nie dostrzegają tej dodatkowej korzyści, gdy dyskusja schodzi na ZUS? Czyżby jednak te wasze wspaniałe bachorki miały was jednak na starość w dupie i tylko czekały całe dzieciństwo by się usamodzielnić i od starych zgorzkniałych pierdzieli uwolnić? hehe.
Zastanawia mnie jedno. Jestem prawie 70-letnią pracującą emerytką, bezdzietną. W sumie mój staż pracy na dzień dzisiejszy to ok 50 lat. Tak, tak ! Płacę podatki odprowadzają mi składki. Szczęśliwie nie brakuje mi jeszcze zdrowia ani sił więc mogę sobie na to pozwolić. Ciągle jednak slyszę i czytam że jestem wręcz pasożytem bo jakieś hipotetyczne dzieci pracują na moją emeryturę. Pytanie pierwsze: czy to te dzieci płacą moje składki ZUS, czy moja emerytura jest wyliczana na podstawie MOICH składek czy tych hipoptetycznych dzieci? Na jakiej podstawie mają otrzymywać emerytury kobiety które nigdy nie opłacały składek ZUS tylko wychowywały dzieci. (Pomijam renty rodzinne po mężach). Jak działa system emerytalny to nie moja sprawa. Nie ja go stworzyłam. Skoro system emerytalny funkcjonuje na jakichś starodawnych zasadach (dzieci mają zapewniać byt rodzicom) to rzeczywiście trzeba go zmienić. Ja jestem już w systemie zreformowanym i znam stan swojego kapitału emerytalnego. Tylko ja pracuję na niego i nie zauważyłam składek od żadnych tajemniczych dzieci.
Najśmieszniejsze jest to, że ten system rodem z XIX wieku nie sypie się dlatego, że nagle pojawili się na świecie bezdzietni z wyboru. Ich zawsze było i nadal jest niewielu, zaledwie kilka procent. System posypał się dlatego, że masa ludzi, zamiast mieć – tak jak w XIX czy jeszcze w pierwszej połowie XX wieku – pięcioro, ośmioro czy dziesięcioro dzieci, wybrała model 2+1, ewentualnie 2+2. Do tego doszły problemy z płodnością, problemy ze założeniem rodziny, problemy ekonomiczne… I mamy to, co mamy. Ale uwielbiam, gdy pouczają mnie o systemie emerytalnym ludzie, którzy spłodzili jednego potomka. I wydaje im się, że tak niesamowicie przysłużyli się światu:)
Myli się pani. Tworzy pani system uczestnicząc w nim. Podpisała pani umowę o pracę (pewnie nie miała pani wyjścia). Podstawą systemu jest zastępowalność pokoleń. Rozrodczość na poziomie 2.1 na kobietę. System obecnie bankrutuje przez brak dzietności a ludzie widząc to że ich emerytury będą niższe, szukają winnych. Wyłamała się pani z kolektywu. Pani decyzje osłabiły system i zmniejszyły ich emerytury.
Podstawą systemu emerytalnego jest zastępowalność pokoleń tylko tam,gdzie część składek emerytalnych trafia gdzie indziej niż do przyszłych emerytów…Wystarczy sobie policzyć,jakie kwoty powinna mieć każda osoba pracująca,a jakie ma.
Gdyby rzeczywiście dzietność przesądzała o jakimkolwiek rozwoju krajów najbogatszym kontynentem powinna być Afryka gdzie statystycznie na kobietę przypada ok, 6,7 dziecka, dalej Ameryka Południowa. Nie pamiętam ile tam ale też niemało. A jednak tak nie jest. Poza tym dawniej a i teraz w biedniejszych krajach z 8 czy 10 dzieci przeżywała połowa albo i mniej. Dzieci z biednych częśto patologicznych rodzin raczej nie przysparzają wielkich zysków ekonomicznych.\ krajowi. Często ledwo podrosną zapędza się je do przynoszenia pieniędzy, nieważne skąd byle rodzina mogła przeżyć. Wnioski nasuwają się same. Ilość dzieci nie przesądza o gospodarce i ubezpieczeniach tylko wypracowane środki tym większe im lepsze kwalifikacje pracujących.
Napisałem tylko o systemie emerytalnym nie o rozwoju gospodarczym. Czy niemożliwe jest wykształcenie większej liczby dziecka na kobietę? Mamy darmową edukację, studia wyższe, wysokie stypendia. Myślę, że nie jest problemem wykształcić dwójkę, nawet trójkę w przeciętnej rodzinie.
Poza tym, czy więcej dzieci wykształcimy mając 1.3 wskaźnika czy 2.1? Oczywiście że w drugim przypadku. Nikt nie mówi o szalonych 6.0 czy 7.0.
Proszę popatrzeć na zachód. Mają ten sam problem. Jak go rozwiązują? Zwiększając imigrację. Nie wystarcza im wysoce wykwalifikowana kadra. Nie tylko jakość ale też ilość. Większa ilość pracowników w fabrykach, montowniach zwiększa wpływy do budżetu i zasypuje dziurę w systemach emerytalnych na zachodzie.
Nie oszukujmy się,Zachód sprowadza imigrantów nie tyle ze względu na system emerytalny,ile że sami nie chcą wykonywać pewnych prac i ponieważ dorosłe dzieci niekoniecznie poczuwają się do opieki nad seniorami.Zachód na socjal dla imigrantów wydaje tyle,że ewentualne zasypywanie dziur w budżecie emerytalnym średnio się kalkuluje.
Z mojego punktu widzenia, kraj który z uporem maniaka trwa w systemie, który nie może funkcjonować przy obecnym współczynniku dzietności to kraj rządzony przez idiotów. I wcale nie jestem tu krytykiem dobrej zmiany. Wyrażam pogląd w zupełnym oderwaniu od sytuacji politycznej- tylko w oparciu o zasady zdrowego rozsądku. To jest nielogiczne by utrzymywać system, którego podstawowe założenie nie jest spełnione. To się po prostu nie spina, a my z uporem maniaka trwamy i dosypujemy do koszyczka. Żadne 500+, żadne urlopy macierzyńskie, czy mniejsze VATy na pieluszki, żadne żłobki nie zmienią mentalności kobiet. Skoro nie jesteśmy w stanie zmusić społeczeństwa do rodzenia dzieci, to należy dostosować system do realiów.
Dokładnie. Nawet gdyby państwo przemocą zmusiło kobiety do rodzenia, to musiałyby rodzic dużo dzieci, bo w pokoleniu 20- i 30-latek po prostu brakuje kobiet (efekt drastycznego spadku dzietności z lat 90.). Niewykonalne. Trzeba zatem zmienić system, nie ma innego wyjścia!
Próba podwyższenia wieku emerytalnego skończyła się uchyleniem nowelizacji… Z przyczyn populistycznych. Nie ma się co oszukiwać.
I żadnego innego remedium nie wymyślono. Dlatego większość moich znajomych przedsiębiorców płaci najniższy ZUS i oszczędza samodzielnie, inwestując np. w mieszkania, które przyniosą z najmu parę stów na starość. System emerytalny utrzymują obecni etatyści, którzy łapią się za głowę, jak widzą prognozowaną emeryturę.
Kłania się Rumunia z czasów Causescu. Minimum 4 dzieci na kobietę, zakaz środków antykoncepcyjnych (zastępował je polski Biseptol przemycany przez turystów). zakaz rozwodów. Obowiązkowe badania ginekologiczne kobiet w wieku rozrodczym, kary wi ezienia za spiralki. itd. itp. No i co z tego wyszło ? Wielka nędza, przpełnione domy dziecka, wysoka śmiertelność noworodków. Dziecko można było zarejestrowac dopiero po 2 tygodniach od urodzenia. W sumie przyrost naturalny niewiele się zwiększył.
A ja nam odwrotnie zostaliśmy z koleżanką dodrzucone przez koleżanki co urodziły dzieci z komentarzem „będziemy się spotykać jak bedzie cie miały dzieci A co jak nie będziemy? Koleżanka chce mieć 3 A ja nie wiem czy chce mieć. Dzieci nie lubię i nigdy nie lubiłam, irytują mnie i drażnią. Mój narzeczony chce mieć dzieci. Zobaczymy co przyniesie los, może zmienię zdanie.
Czytając takie artykuły tak bardzo się cieszę, że wybrałam życie w normalnym kraju, gdzie antykoncepcja i wizyty u ginekologa są w 100% pokrywane przez składki na ubezpieczenie zdrowotne.
Sterylizacja powinna być jak najbardziej legalna i możliwa do wykonania na życzenie. Zadziwia mnie lekarz, który ten zabieg uważa za „okaleczanie”, ale chirurgię plastyczną już nie. I w jednym, i w drugim przypadku dokonuje się nieodwracalnych zmian w ciele. I w jednym, i w drugim przypadku każdy, kto podejmie taką decyzję, musi później żyć z jej konsekwencjami. Skoro ktoś jest dorosły i odpowiedzialny, to wie, czego chce. Jeśli nawet zmieni zdanie, to musi się z tym zmierzyć.
Jestem mamą dwójki dziewczynek i nienawidzę obecnej partii rządzącej przede wszystkim za to, jak bardzo źle traktuje kobiety. Pracuję nad tym, aby wyprowadzić się z tego kraju. Niestety pandemia nam to utrudnia i odwleka w czasie :-/