Czytam raport na temat polityki pronatalistycznej i „cudu demograficznego” w Czechach, gdzie wskaźnik dzietności z 1,17 w 2002 roku podskoczył do 1,71 w roku 2020. Raport przygotował Instytut Pokolenia podlegający premierowi, a zatem czytam ostrożnie i z rezerwą.
Czy rodzicielstwo to społeczny obowiązek?
Według rzeczonego dokumentu 48% Czechów uważa, że posiadanie i wychowanie dzieci jest obowiązkiem wobec społeczeństwa. Przeciwnego zdania jest tylko 20% naszych południowych sąsiadów. W Polsce sytuacja wygląda inaczej: 22,3% z nas widzi w rodzeniu dzieci obowiązek społeczny, a nie zgadza się z tym ponad połowa Polaków, dokładnie 55,4%. Reszta pewnie nie ma zdania.
Autorzy raportu uważają, że czeskie podejście do sprawy buduje kulturę prorodzicielską i entuzjastycznie przyklaskują. Cytuję:
Powszechne przekonanie, że posiadanie i wychowanie dzieci jest obowiązkiem wobec społeczeństwa, przekłada się na akceptację czasowej rezygnacji z pracy zawodowej przez rodzica opiekującego się małym dzieckiem. Oznacza to społeczne dowartościowanie pracy rodziców przy wychowaniu dzieci, a rodzicom daje poczucie, że ich praca jest społecznie pożądana i pożyteczna.
A ja pytam: co to znaczy, że „posiadanie i wychowanie dzieci jest obowiązkiem społecznym?”. Czy chodzi o to, że każdy powinien mieć dzieci? A może o to, że ci, którzy je mają, powinni być uznani za lepszych obywateli? Jeżeli to obowiązek społeczny, jak społeczeństwo chce go egzekwować? A jeśli go nie egzekwuje, to co to za obowiązek? No i co z Konstytucją, która gwarantuje każdemu prawo do decydowania o swoim życiu osobistym? Co z Powszechną Deklaracją Praw Człowieka, która zakazuje ingerencji w życie prywatne, rodzinne i domowe? Co z prawami prokreacyjnymi? Czy aby ten „obowiązek” nie koliduje z nimi?
Odwoływanie się do poczucia społecznego obowiązku w tekstach kształtujących politykę prorodzinną powinno budzić zaniepokojenie. Przecież ledwo co wygrzebaliśmy się z mentalnego więzienia, w jakim umieściła nas pronatalistyczna tradycja. Nasi decydenci najwyraźniej chcą podkręcać i tak wciąż nieźle podkręconą presję. Być może nawet całkiem serio uważają, że dzieci powinny rodzić się „z obowiązku”…
Efekty takiego podejścia można obejrzeć sobie na grupie „Żałuję rodzicielstwa”. Jeden z najnowszych postów zaczyna się od znamiennej frazy: „Urodziłam córkę dla innych” i jak łatwo się domyślić, nie jest opisem szczęśliwego macierzyństwa. Owszem, przyjazne dla rodziców środowisko to ważny i szlachetny postulat, ale by go zrealizować, nie trzeba od razu wymachiwać „obowiązkiem społecznym”. Wystarczy odwołać się do zwykłej życzliwości. Podejrzewam zresztą, że zestawianie rodzicielstwa z obowiązkiem zamiast powszechnej akceptacji wzbudzi jedynie niechęć. Ludzie, dla których wolność prokreacyjna jest wartością, poczują się jak byk na corridzie.
Rodzicielstwa i bezdzietności nie wolno rozpatrywać w kategoriach społecznej zasługi lub winy. To bardzo indywidualny i bardzo intymny splot pragnień, potrzeb oraz możliwości. Zwłaszcza dziś, gdy tak trudno patrzeć w przyszłość, gdy szerzy się choroba niepłodności i rozmaite kryzysy zaglądają nam w oczy. Ludzie sami najlepiej wiedzą, czy chcą i mogą mieć dzieci; ile, kiedy i w jakich odstępach czasu. Instytucje publiczne powinny stwarzać warunki, by te pragnienia – zarówno posiadania, jak i nieposiadania dzieci – można było godnie realizować. I tyle. Nie są od tego, by dyktować nam, jak mają wyglądać nasze rodziny, albo oceniać, czy wywiązujemy się z prokreacyjnego obowiązku. Takie dyktowanie, promowanie, popychanie do rodzicielstwa wszelkimi dostępnymi środkami oraz ocenianie sprawia, że wielu ludzi zaczyna czuć presję. A presja ogranicza swobodę wyboru.
Dzieci, a nie polityka pronatalistyczna!
Co ciekawe, szef Instytutu Pokolenia, Michał Kot, zauważył, że w czeską politykę prorodzinną nie są wpisane cele pronatalistyczne. „Gdy przygotowywaliśmy raport, moją uwagę zwróciło to, iż w przestrzeni publicznej Czech rzadko mówi się i pisze o dzietności, o wskaźnikach, za to często zwraca się uwagę na dobrostan rodziny” – powiedział w wywiadzie dla „Rzepy”. To samo czytam w raporcie Kamila Filipka pt. „Uwarunkowania polityki rodzinnej Polski, Czech i Węgier”: „W dokumentach z ostatnich lat definiujących politykę rodzinną w Republice Czeskiej prawie zupełnie zniknął cel pronatalistyczny, który jeszcze dwie dekady temu dominował w dyskursie na temat rodziny”.
I tu jest, moim zdaniem, wampir pogrzebany! Celem instytucji publicznych nie powinno być wspieranie dzietności, ale wspieranie rodziców. Celem rządu czy firm nie powinno być promowanie macierzyństwa, ale dostrzeganie realnych matek i ich realnych problemów. Nie potrzebujemy polityki pronatalistycznej, lecz autentycznego przejęcia się sytuacją dzieci – tych, które już są i nie mają gdzie się uczyć, leczyć ani gdzie szukać wsparcia.
Ostatnio przeczytałam, że małopolska kurator chce zafundować dyscyplinarkę pewnemu dyrektorowi szkoły za to, że pomógł dręczonej przez matkę uczennicy. Powód dyscyplinarki? Możliwe naruszenie dobrego wizerunku matki. Jakie to obrzydliwie swojskie – do diabła z krzywdzonym dzieckiem, trzeba ratować „wizerunek matki”.
Majstrowanie przy naszej prokreacji, odgórne zwiększanie jej lub zmniejszanie, troska o wskaźniki, „kreowanie wizerunków”, „promowanie macierzyństwa”, „wspieranie dzietności” – to nigdy nie kończy się dobrze. Dlatego gdyby nasze wskaźniki dzietności jakimś cudem – pod wpływem pronatalistycznej polityki rządu tego lub owego – zaczęły piąć się w górę, postulowałabym, żeby obok tych radosnych cyferek publikować inne:
- wskaźniki wypalenia rodzicielskiego;
- wskaźniki żałowania rodzicielstwa;
- wskaźniki depresji poporodowej;
- raporty o przemocy wobec dzieci;
- raporty o dzieciach porzuconych, niechcianych i niekochanych.
Zajadła walka o drgnięcie wskaźników (drgnięcie, bo już nikt nie wierzy, że mogą wysoko podskakiwać) jest w globalnym ujęciu skazana na niepowodzenie. Wystarczy przyjrzeć się sytuacji demograficznej na świecie. Ludzie, gdy tylko mogą mieć mniej potomstwa, to mają mniej lub w ogóle go nie mają, niezależnie od wszelkich promocji, zachęt i szturchanek.
Duża w tym wina/zasługa (zależy, kto patrzy) kobiet. Wysokie wskaźniki dzietności są tam, gdzie kobiety nie mają żadnych praw. Gdzie są własnością mężczyzny, jak mebel czy żywy inwentarz. Gdzie nie kształci się ich i nie pyta o zdanie. Gdzie nie liczy się z ich życiem ani zdrowiem (patrz: Nigeria, Somalia, Irak, Afganistan). W krajach, w których kobiety są aktywne i wykształcone, tam, gdzie mają prawa obywatelskie i prokreacyjne, współczynniki dzietności wahają się od 1 do 2. I tak się dzieje na całym świecie (patrz: Europa, Ameryka, część Azji).
Najważniejszy organ reprodukcyjny to mózg. Gdy kobieta dostanie wystarczająco dużo informacji i autonomii, aby podjąć świadomą decyzję, kiedy mieć dzieci i ile ich mieć, natychmiast chce ich mieć mniej i ma je później. Edukacja i kariera kobiet przekłada się na mniejsze rodziny. Nie ma od tego odwrotu – pisze Wolfgang Lutz z Vienna University of Economics and Business, autor jednej z demograficznych prognoz.
Naukowiec wydaje się jednak nadmiernym optymistą. Odwrót jest jak najbardziej możliwy. Aby wrócić do strzelistych wskaźników, wystarczy sprowadzić kobiety do roli zobowiązanych wobec państwa i społeczeństwa reproduktorek. A jeszcze lepiej – odebrać im prawa prokreacyjne. To jest niezawodna recepta na wzrost demograficznych słupków.
A także na społeczną katastrofę.
Inny świat jest możliwy
Walka o jak najwyższe wskaźniki dzietności nie jest walką o dobro jednostki ani społeczeństwa. Owszem, jest nas coraz mniej. To wyzwanie, ale może i szansa w obliczu skumulowanych kryzysów związanych z nieprzytomnym eksploatowaniem planety. Przy całym zrozumieniu powagi sytuacji śmieszą mnie te dramatyczne nagłówki: „Proces wymierania ludzkości zacznie się za pół wieku”, „Polska wymiera, ludzkość się kurczy”.
Że co?!
Żubr jest zagrożony wyginięciem, żółw błotny i wąż eskulapa znikają z Polski, zostało ich od 100 do 200 egzemplarzy. Polaków nawet przy najgorszych szacunkach nadal będzie kilkadziesiąt milionów, a ludzkość – dobiwszy do granicy 10-11 miliardów – skurczy się do 8. Czyżby słowo „wymieranie” zyskało nową definicję?
Ludzkość nie raz już stawała przed wyzwaniami demograficznymi. Było nas za dużo albo za mało. Nieszczęście polega na tym, że w takich sytuacjach pierwsze, co przychodzi nam do głowy, to manipulowanie zachowaniami prokreacyjnymi. Czyli walka o wskaźniki. Ale ludzie to nie żywiec, który można zamawiać na tony i umieszczać w tabelkach excela. Jeżeli pojawiają się wielkie wyzwania demograficzne, zamiast uparcie liczyć na wzrost tonażu żywca, należałoby przygotowywać ludzi i systemy na zupełnie inny świat niż ten, który znamy.
Bo inny świat jest możliwy. Czy będzie lepszy czy gorszy – nie wiem. Będzie po prostu inny. I żadne pronatalistyczne zaklęcia tego nie zmienią. Mogą natomiast znacznie opóźnić prace nad szukaniem adekwatnych odpowiedzi na czekające nas wyzwania.
- Instytut Pokolenie: „Raport. Czeski sukces demograficzny”
- Kamil Filipek: „Uwarunkowania polityki rodzinnej Polski, Czech i Węgier”
Zdjęcie: Pixabay.com