Dziś oddaję głos czytelniczkom Bezdzietnika, które w pewnym momencie życia zdecydowały się na aborcję. Ich historie dobitnie pokazują, że to nie terminacja ciąży jest dla kobiet dramatem. Tym, co wzburza, stresuje, budzi grozę i rozpacz, jest okrutne prawo fundujące Polkom aborcyjną golgotę. Stacjami naszej drogi krzyżowej są kolejne wizyty w gabinetach ginekologicznych, rozmowy z lekarzami, pobyt w szpitalu, presja rodziny, potępienie ze strony znajomych lub nieznajomych, samotność i bezsilność. Aborcja ratuje życie. Czasami dosłownie, zazwyczaj w bardziej metaforycznym sensie: ratuje życie, jakie chcemy wieść. To prosty i bezpieczny zabieg, po którym pacjentka zwykle czuje ulgę. Jeżeli cierpi, to z winy bestialskiego prawa i bezdusznego personelu medycznego stojącego na jego straży.
Anna
Usuwałam ciążę sama, niespełna trzy lata temu. Ciąża był nieplanowana. Odkąd pamiętam, nie ciągnęło mnie do dzieci. Zawsze się zabezpieczałam, ale wtedy zaliczyłam wpadkę. Po prostu zapomniałam o tabletce. Początkowo wypierałam fakt, że jestem w ciąży. Brak okresu i ból w dole brzucha tłumaczyłam sobie stanem zapalnym. W końcu poszłam do lekarza. Pamiętam, jak mnie badał. Był początek czerwca, upał. Gdy usłyszałam, że to nie infekcja, tylko ciąża, zrobiło mi się jeszcze goręcej. Siódmy tydzień! Wiedziałam, co zrobię. Znałam fanpage Aborcyjnego Dream Teamu. Wiedziałam, że jest coś takiego, jak aborcja farmakologiczna. Lekarz wypisał mi skierowania na badania, recepty na kwas foliowy, ale po powrocie do domu wyrzuciłam to do kosza. Napisałam do dziewczyn z ADT. Na spokojnie wszystko mi wytłumaczyły. Nie miałam żadnej przyjaciółki, której mogłabym się zwierzyć. O tym, że idę do ginekologa, wiedział jedynie mój partner. On też nigdy nie chciał dzieci. Zadzwoniłam do niego, jak tylko wyszłam od lekarza. Popłakałam się z nerwów, a on mnie uspokajał przez telefon.
Dzięki wskazówkom od dziewczyn z ADT znalazłam stronę Women On Web. Wypełniłam ankietę. Nie miałam wtedy kasy, ala okazało się, że przelew z darowizną mogę zrobić trochę później. Tabletki przyszły szybko, byłam wtedy w dziewiątym tygodniu. Przeżywałam ogromny stres! Zastanawiałam się, co będzie, gdy je wezmę… Jak to zniosę? Czy nie zemdleje? Czy nie dostanę krwotoku? Na szczęście wszystko przebiegło szybko i sprawnie. Nie spodziewałam się tego. Naprawdę dobrze to zniosłam. Uczucie ulgi było niesamowite. Do dziś je pamiętam. Nie żałuję tego, co zrobiłam. To była jedyna opcja. Gdyby jeszcze raz przydarzyła mi się wpadka, zrobię to samo.
Miałam potrzebę podzielenia się z tym doświadczeniem. Wiem, jakie to nerwy, gdy czeka się na tabletki. A przecież tyle dziewczyn jest lub będzie w podobnej sytuacji. Chciałam jakoś wyciągnąć do nich rękę. Pod jednym z postów o aborcji farmakologicznej zostawiłam komentarz. Napisałam, że mam to za sobą i jeśli ktoś chciałaby o tym pogadać, to zapraszam do kontaktu. To było w lipcu 2019 roku. Od tego czasu odezwało się do mnie ponad sto dziewczyn i kobiet. Z pytaniami, jak zamówić tabletki; jak to jest, gdy się je weźmie; czy bardzo boli itd… Piszą do mnie do dziś. Jedne pytają, inne potrzebują się pozwierzać. Z niektórymi byłam na łączach, gdy usuwały ciążę. Nikogo przy sobie nie miały, bały się, chciały z kimś pogadać. Wiele z nich ma już dzieci i nie chce kolejnych. Sporo kobiet robi to w ukryciu przed mężami. Cieszę się, że usunęłam swoją niechcianą ciążę i mogę wspierać inne dziewczyny.
Katarzyna
Aborcję robiłam na Słowacji, cztery lata temu. O ciąży dowiedziałam się dosyć szybko, zaalarmował mnie brak okresu. Momentalnie zrobiłam test i wyszły dwie kreski. Zrobiłam trzy kolejne testy, a każdy pokazał inny wynik. Poszłam więc do ginekolożki w LUX Medzie, żeby ostatecznie potwierdzić lub wykluczyć ciążę. Lekarka, która mnie przyjęła, była tak oschła i niemiła, że doprowadziła mnie do łez. Tego samego dnia poszłam do innej ginekolożki. Zbadała mnie i powiedziała, że przy następnej wizycie założy mi kartę ciąży. To było najgorsze – ta bezradność i brak wyboru. Jesteś w ciąży, to znaczy, że zaraz będziesz miała dziecko i nikogo nie interesuje, że go nie chcesz. Do dziś pamiętam to uczucie przyparcia do ściany.
Od zawsze wiedziałam, że nie chce mieć dzieci ani być w ciąży, dlatego błyskawicznie zaczęłam szukać informacji o aborcji i pytać znajomych, jakie mam opcje. Koleżanka ze Słowacji podała mi namiary na klinikę w Levicach. Jej personel ma tyle klientek z Polski, że nauczył się języka polskiego. Szybko umówiłam się na termin. Pojechałam. Trafiłam do dwuosobowego pokoju, w którym leżała już młodziutka dziewczyna z Polski. Ledwo skończyła osiemnaście lat. Opowiedziała mi, jak ciężko jej było uzbierać całą kwotę – kilkaset euro, nie pamiętam dokładnie. Pożyczała z chłopakiem od znajomych. Teraz, gdy ona czekała na aborcję, ona siedział w samochodzie przed kliniką. Ja przyjechałam do Levic sama, pociągiem z Bratysławy i sama po zabiegu wracałam (nie polecam, mogło się nieciekawie skończyć, gdyby pojawiły się jakieś komplikacje). W pewnym momencie personel zostawił do nas otwarte drzwi, więc widziałam, jak dziewczyny z innych pokoi idą na zabieg lub wracają z niego. Jakbym trafiła do fabryki. Praca taśmowa.
W końcu przyszła moja kolej. Usiadłam na fotelu, podali mi środek usypiająca i po kilku sekundach już spałam. Po przebudzeniu miałam około piętnastu minut na wypicie herbaty z cukrem i musiałam się zbierać, bo na zabiegi czekała już następna tura dziewczyn. Przez cały czas towarzyszyła mi na łączach koleżanka ze Słowacji. Nie mogła być ze mną fizycznie, bo nie dostała urlopu, ale wspierała mnie, jak mogła: odpisywała na moje wiadomości i cierpliwie mnie uspokajała. Po zabiegu poczułam ulgę, choć jeszcze trochę się stresowałam. Nie byłam pewna, czy wszystko poszło okej i czy aby na pewno nie jestem już w ciąży. W tym doświadczeniu najgorsze było poczucie ubezwłasnowolnienia. W Polsce, jeżeli zajdę w ciążę, to karzą mi urodzić dziecko, choć nie chcę ani rodzić, ani być w ciąży. Aby na sto procent do tego nie dopuścić, potrzebuję sterylizacji, ale jej też nie mogę się poddać. Znów muszę jechać za granicę, bo w moim kraju nie mam prawa decydować o swoim ciele.
Izabela
Poszłam z koleżankami na imprezę. Świetnie się bawiłam, choć w tamtych czasach nie piłam alkoholu. Spotkałam znajomego, zawsze mieliśmy się ku sobie. Koleżanki dobrze go znały. Od niego napiłam się piwa. Nieco później poczułam się zmęczona i postanowiłam wrócić do domu. Zaoferował, że mnie odwiezie, ale zabrał mnie do siebie. Kiedy mnie gwałcił, nie straciłam przytomności. Byłam świadoma, choć całkiem bez sił. Nie użył kondoma. Rano udawał, że wszystko jest okej, ja zresztą też, choć w głębi duszy czułam rozpacz. Gdy opowiedziałam o tym przyjaciółce, usłyszałam, że mogłam z nim nie jechać. Pomyślałam: „No tak, byłam głupia”.
Kiedy zorientowałam się, że mnie zapłodnił, nie zwierzyłam się z tego przyjaciółce. Poszłam do Taty. Powiedziałam mu tylko tyle, że miałam seks ze znajomym i że zaszłam w ciążę. Tata okazał mi wsparcie. Zaoferował pomoc niezależnie od tego, jaką decyzję podejmę. Dał mi namiary na lekarkę, która po cichu, w sobotę, przeprowadziła zabieg aborcji. Wtedy potwornie się go wstydziłam, choć wiedziałam – czułam! – że dobrze robię. Przyjaciółce powiedziałam o zabiegu. Uznałyśmy, że należy temat przemilczeć i zapomnieć. I tak żyłam z tym wstydem. Już zawsze między nami było takie niewypowiedziane: „Puściłaś się, to masz; teraz cicho”.
Minęło wiele lat, jestem zdrowa i szczęśliwa. Z tamtych wydarzeń pozostała mi trauma dotycząca jednej sprawy: gwałtu. Cieszę się, że mogłam liczyć na Tatę, który nie oceniał mnie, ale po prostu mnie wsparł. Zabieg nie był dla mnie ani trochę problematyczny, lekarka okazała się wspaniała i empatyczna. Zero komplikacji. Jestem dumna i zadowolona ze swojej decyzji. Wybrałam siebie i swoje życie, a nie życie cierpiętnicy, która na własne życzenie dała się zgwałcić. To znaczy: zapłodnić. „Gwałt” to takie brzydkie i trudne słowo, nie używajmy go… (oczywiście to sarkazm, ale tak wtedy czułam). W naszym kraju zawsze trzeba wybierać cierpienie, nie wolno myśleć o sobie. No chyba, że się jest mężczyzną. To wtedy tak.
Jestem wdzięczna, że w trudnym momencie dostałam wsparcie. Że znalazłam lekarkę, która mi pomogła. Że byłam w stanie udźwignąć to finansowo. Kilka lat temu oddałam swoje komórki jajowe, więc zabieg aborcji nie spowodował u mnie żadnych komplikacji zdrowotnych, nie obniżył mojej płodności czy też nie spowodował bezpłodności. Ale sama nie chcę mieć dzieci. Wiem o tym.
Elżbieta
Mam czworo dzieci i dwie aborcję za sobą. Pierwszą zrobiłam w wieku dwudziestu lat. Ciąża chciana, planowana, bliźniacza. Jeden płód obumarł, drugi był uszkodzony. Zabieg w podziemiu, bo w szpitalu chcieli czekać. Był rok 2006. W 2007 udało mi się urodzić zdrową córkę. Poród i sposób jego prowadzenia wywołały u mnie zespół stresu posttraumatycznego. W 2009 roku urodziłam drugie planowane dziecko. Chociaż je chciałam, to po doświadczeniach pierwszego porodu długo myślałam o aborcji. Bardzo się bałam. W 2014 roku zawiodły tabletki, zrobiłam aborcję farmakologiczną. Walczyłam wtedy z nawracającą depresją i wiedziałam, że nie dam rady zająć się dzieckiem. W 2017 roku, a potem w 2019 urodziłam kolejne planowane dzieci. Dziś nie mogę stosować ani hormonów, ani wkładki. Choć ciąża zagrażałaby mojemu życiu, odmówiono mi podwiązania jajowodów. Muszę wyjechać na zabieg do Czech. Jeśli w międzyczasie zdarzy się wpadka, nie będę zgrywać bohaterki i ryzykować, że osierocę dzieci, które już mam.
I co bardzo ważne – ojciec moich dzieci zawsze wspierał mnie w zabiegach.
Anita
Moja historia zdarzyła się jeszcze przed zakazem aborcji z przyczyn embro-patologicznych. Prawda jest taka, że i wtedy nie można jej było przeprowadzać.
Choruję na padaczkę i gdy tylko potwierdziłam u lekarza ciążę, usłyszałam, że przy następnej wizycie dostanę skierowanie na badania prenatalne. W dodatku okazało się, że mimo negatywnego testu z krwi byłam w ciąży, gdy robiono mi tomografię komputerową brzucha. Przesłanki, by przeprowadzić bardziej szczegółowe badania, wydawały się oczywiste. Przy pierwszej wizycie lekarz nie zauważył żadnych nieprawidłowości, natomiast przy drugiej wyjątkowo długo oglądał mózg płodu. Pytaliśmy z mężem, czy wszystko w porządku. Ginekolog stwierdził, że jego zdaniem tak, ale po to są badania prenatalne, by wykluczyć nieprawidłowości. Byłam w ósmym tygodniu ciąży, gdy dostaliśmy skierowanie na badania. Termin do poradni został ustalony na dziesiąty tydzień ciąży. Sądziłam, że wtedy zrobią mi USG, ale miałam tylko wypełnić formularz i otrzymałam skierowania na badania krwi. Odbyłam też rozmowę z genetykiem. Minął więc kolejny tydzień…
W końcu przeprowadzono badanie USG, podczas którego stwierdzono uszkodzenie mózgu w lewej półkuli. Wiem, że lekarze muszą być rzeczowi, że nie mają czasu na współczucie, ale sposób, w jaki przekazano mi tę informację, był skrajnie bezduszny. Lekarz z niemal stuprocentową pewnością stwierdził Zespół Patau. Zachłystywałam się łzami, ledwo słyszałam, co się do mnie mówi. Wyprosiłam, by podczas stawiania diagnozy był przy mnie mąż (na badanie go nie wpuszczono). Panowie rozmawiali, a ja czułam się tak, jakby mnie tam nie było. Z wynikami posłano mnie do pani genetyczki, a ta zapowiedziała, że jeżeli potwierdzi się uszkodzenie płodu, wskaże nam szpital, który wykona zabieg.
Zrobiłam badania krwi i po tygodniu – dwunasty tydzień ciąży! – odbyło się kolejne spotkanie z genetykiem. Wykluczono chorobę genetyczną, ale mózg płodu wciąż był uszkodzony. Pani genetyk, zapytana o dalsze kroki, nagle zaczęła wycofywać się z obietnicy wskazania szpitala. „Ale jaki zabieg? –potraktowała nas jak idiotów – Przecież nie ma tu choroby genetycznej. Mózg może się jeszcze naprawić”. Coś nam nie grało, ale jako młode małżeństwo w pierwszej ciąży, do tego zdesperowane i zrozpaczone, uczepiliśmy się kurczowo stwierdzenia, że „mózg może się jeszcze naprawić”.
Wróciłam do tabletek z kwasem foliowym i innych specyfików dla kobiet w ciąży (wcześniej ze złości wszystkie odstawiłam). Urosła w nas nadzieja. Otrzymaliśmy skierowanie na amniopunkcję – minęły następne dwa tygodnie. Byłam już w czternastym tygodniu ciąży, gdy amniopunkcja nie wykazała żadnych chorób genetycznych. Zrobiono mi kolejne badanie USG potwierdzające znaczne uszkodzenie płodu – minął piętnasty tydzień ciąży. I wtedy zaczęła się „jazda”. Lekarze ignorowali uszkodzenie mózgu. Według nich wszystko było w porządku – to nic, że płód nie miał lewej półkuli. Skoro wykluczono choroby genetyczne, nikt nie widział wskazań do terminacji ciąży.
Zaczęliśmy się z mężem bać. Całymi dniami przeczesywałam internet. Szukałam artykułów, porad, czegokolwiek o terminacji ciąży, na przykład wywiadów z kobietami, które ją przeszły. Wtedy nie było to tak powszechne jak teraz. Po strajkach kobiet i po wystąpieniach Kai Godek dziewczyny zaczęły się łączyć i mówić głośno o aborcji. Wtedy panowała cisza. Gdy wpisywałam w wyszukiwarkę hasło „aborcja”, dowiadywałam się tylko tego, że jestem morderczynią. Nie znalazłam niczego oprócz wywiadu z Polką, która również nie otrzymała w kraju pomocy i była zmuszona wyjechać do Holandii. Przeraziło mnie to, co opisywała. Mówiła, że za granicą najpierw podaje się kobiecie tabletki, a potem przeprowadza krótki zabieg pod narkozą. I jest po wszystkim. W Polsce natomiast pacjentka dostaje tabletki poronne i czeka godzinami, aż płód zostanie wydalony. W ten sposób zmusza się kobiety do wielogodzinnej męki. Na samą myśl o tym, że miałabym przez coś takiego przechodzić, wpadałam w rozpacz. Bardzo się bałam. Wtedy już wiedziałam, że muszę szukać pomocy poza granicami kraju.
Rodzina mnie wspierała, ale naciskała na zabieg w Polsce, choć nieśmiało sygnalizowałam, że tego nie chcę. Że tu mi nie pomogą. W końcu ktoś z bliskich postarał się o wizytę u lekarza, który nie podpisał klauzuli sumienia. Ten kazał mi uciekać z Polski. Ostrzegł, że będą mnie tu okłamywać, zwodzić i przedłużać procedury, i jak się później przekonałam – miał rację. Dał mi skierowanie na zabieg. W tym czasie dostałam też skierowanie od mojego lekarza prowadzącego. Zatem miałam już dwa. Pojechałam do szpitala w moim województwie. Odbijałam się od drzwi do drzwi i w końcu wepchnęła się do gabinetu ordynatora. Byłam zdesperowana, nie miałam nic do stracenia. Czas pędził jak szalony…
Gdybyście tylko widzieli minę tego ordynatora! Patrzył na mnie jak na kawałek cuchnącego jedzenia. Rzucał po biurku moimi wynikami badań, skierowaniami – wiele kartek spadło na podłogę. Krzyczał, że zawracam mu głowę i po co ja tu przychodzę, skoro on ma co dwa tygodnie pikiety pod szpitalem? I że ja nie rozumiem, jak to jest. To było jego wyjaśnienie – nie przeprowadzi zabiegu, bo ma pikiety pod oknem. Zażądałam odmowy na piśmie. Myślałam, że mnie zabije wzrokiem. Nienawiść, którą emanował, była przerażająca. Nigdy go nie zapomnę! Wyglądał jak typowy czarny charakter – spocony, czerwony i agresywny. Nie chciał wypisać mi odpowiednich dokumentów, chociaż mówiłam, że takie jest prawo. W końcu zadzwonił do recepcji i powiedział, że mam się udać na badania USG. Zapytałam, po co mu badania, skoro wygląd mózgu przez te kilka dni raczej się nie zmienił. Nie odpowiedział. Zadzwoniłam do innego lekarza, tego bez klauzuli sumienia. Gdy usłyszał, co się stało, kazał mi natychmiast wyjeżdżać z Polski. Nie poszłam na USG.
Znowu tłumaczyłam rodzinie, że chcę jechać do Holandii. Czas mijał. Po kilku dniach udało nam się dodzwonić do Warszawy, do szpitala bielańskiego, ale doktor Dębski akurat był na zwolnieniu lekarskim. Byłam już w siedemnastym tygodniu ciąży, zaczęłam odczuwać ruchy płodu, ale starałam się je ignorować. Całymi dniami oglądałam seriale, by uciec myślami. Spałam, bo tylko wtedy odnajdywałam spokój. Miałam męczące sny, w których dowiadywałam się, że to, co mnie spotkało, było pomyłką. Budziłam się i przez kilkanaście cudownych sekund wydawało mi się, że sen jest jawą. To były bardzo sugestywne majaki i za każdym razem, kiedy docierało do mnie, że to nieprawda, coraz bardziej zapadałam się w siebie.
Wszystkie koleżanki się ode mnie odcięły. Bredziły o bogu, piekle i grzechu, a ja już dmuchałam na takiego boga. Bez przerwy słyszałam: „Ale przemyśl to, zastanów się…”, jakbym robiła cokolwiek innego, niż myślenie o tym i zastanawianie się. Płakałam pod prysznicem, płakałam, kiedy tylko zostawałam sama. Dotykałam brzucha i chciałam, żeby to wszystko się skończyło, żeby to ze mnie w końcu „wyjęli”. Miałam pretensje do męża, że nie przeżywa tej sytuacji tak jak ja. Teraz wiem, że przeżywał to po swojemu… I – co było dla mnie straszne – wtedy nie potrafiłam myśleć, że to płód. Myślałam: dziecko. Moje dziecko. Bałam się, że będzie cierpiało. Nie chciałam dla syna takiego życia, jeśli w ogóle jakiekolwiek życie go czekało. Pragnęłam mu ulżyć, bo wiedziałam, że gdyby chodziło o mnie, to nie chciałabym tak żyć.
Nie mieliśmy warunków mieszkaniowych ani finansowych, by zapewnić ciężko choremu dziecku odpowiednią opiekę. Myślałam też perspektywicznie. Ważę nieco ponad czterdzieści kilogramów – co będzie, kiedy dziecko urośnie? Jak je będę podnosić, myć? Co się z nim stanie, kiedy nas zabraknie? I wreszcie nie chciałam takiego życia dla siebie – to egoistyczne, wiem, ale nie chciałam. Najzwyczajniej w świecie nie chciałam. Poszłam do jeszcze jednego lekarza, który zrobił mi obszerne badania prenatalne. Dziś wiem, że miał dobre intencje, ale wtedy dołożył mi cierpienia. Wyzwał mnie od głupich. „Proszę mi wybaczyć, ale trzeba być głupim, żeby wierzyć, że mózg się odbuduje” – mówił. I miał rację. Ale co ja mogłam zrobić? Chwytałam się każdej nadziei. Jeśli lekarz mówił mi, że jest szansa, to ja mu ufałam.
Dostałam kolejne skierowanie – trzecie – i udałam się do innego szpitala Znów wbrew sobie. Pod naciskiem rodziny. Podczas rozmowy przy domofonie przedstawiłam powód, dla którego przyszłam. Kobieta od razu zmieniła ton i kazała mi czekać. Czekałam więc na dworze przez dwie godziny. Była zima. Luty. Dzwoniłam co jakiś czas, ale nikt nie odbierał. W końcu wybuchnęłam. Miałam dosyć tego poniżania. Odpuściłam sobie aborcję w Polsce i postanowiłam wyjechać. Wiem, że bliscy chcieli dla mnie jak najlepiej, lecz nie rozumieli, że decyzja należy tylko do mnie. Staram się im wybaczyć, ale mam do nich żal, że tyle to trwało. Że naciskali. Że mnie nie słuchali.
Termin zabiegu w Holandii został ustalony na następny tydzień. Terminacja – z zachowaniem najwyższych standardów ludzkiego traktowania – odbyła się w dziewiętnastym tygodniu ciąży. Dostałam tabletki i zaprowadzono mnie do prywatnego pokoju, w którym czekałam, aż zaczną działać. Pielęgniarki zachodziły do mnie i pytały, jak się czuję. Po odpowiednim czasie zostałam skierowana na zabieg. Gdy zasypiałam, głaskano mnie po głowie. Zapytałam jeszcze, czy dziecko będzie cierpieć. Zapewniono mnie, że nie, bo zaśnie razem ze mną. Obudziłam się z łzami w oczach i zapytałam, czy dobrze zrobiłam. Lekarka powiedziała, że to była dobra decyzja, bo płód był bardzo uszkodzony.
Zabieg odbył się w dziewiętnastym tygodniu ciąży. W ósmym tygodniu lekarze już doskonale wiedzieli, jak się rysuje sytuacja.
To podłe i bezwzględne. Tylko kobiety, które przeszły przez to co ja, wiedzą, jak to boli i jakie to okrutne. Ciągle zastanawiam się, jak można odebrać kobiecie możliwość decydowania o swoim życiu, i nie potrafię znaleźć odpowiedzi. Nikogo nie interesowało, co przeżywam. Kiedy ja przez jedenaście tygodni wyłam z rozpaczy, genetyk zapewne zasiadała do kolacji z rodziną, ordynator spotykał się ze zdrowymi wnukami… Nie obchodziło ich, co się ze mną dzieje. Najzupełniej. A to były koszmarnie długie tygodnie. Dramatyczne. Na początku udawałam, że mnie to nie dotyka, że dam sobie radę. Grałam chojraka przed sobą i przed rodziną, ale w środku z każdą minutą coś we mnie umierało. Trochę uleczyła mnie Holandia. Nigdy nie odwdzięczę się tym kobietom, które się mną zajęły. Począwszy od rejestratorki, przez pielęgniarki, aż do lekarki. Każda z nich była ciepła, pomocna i po prostu kochana. Czułam się kochana przez obce kobiety. Były pełne współczucia i czułości. Zawsze będę im wdzięczna. Są moimi aniołami.
Karina
Ja – wtedy dwadzieścia trzy lata, niestabilny przemocowy związek i wpadka. Decyzję podjęłam bardzo szybko, bo nigdy nie chciałam mieć dzieci. Sama jestem jeszcze dzieckiem, i to w dodatku porzuconym przez matkę i doświadczającym przemocy ze strony ojca. Tabletki zamawiałam dwa razy, łącznie czekałam na nie siedem tygodni. O ciąży dowiedziałam się w czwartym-piątym tygodniu. Siedem tygodni męki, bez żadnego wsparcia ze strony bliskich. Fatalne samopoczucie, hormony, depresja… Chłopak, gdy powiedziałam mu o wpadce, bez przerwy zmieniał zdanie. Był za aborcją, później na siłę mnie odwodził od niej… W końcu rozpowiedział wśród rodziny i znajomych, że planuję aborcję. Czułam się beznadziejnie, ale byłam pewna, źe to nie jest mój czas na macierzyństwo. W dzień, kiedy Mikołaj przynosi dzieciom słodycze, ja trzymałam w policzkach tabsy. Trwało to długo, około siedmiu-ośmiu godzin. Kilka wizyt w toalecie, leciały jakieś skrzepy… Ale wiedziałam, że to jeszcze nie koniec. W końcu wyszło. Poczułam, że przeciska się przeze mnie większy skrzep. Złapałam go na papier toaletowy. Można było dostrzec kształt, w końcu to był trzeci miesiąc. Poczułam ulgę, ale i smutek. Nie chciałam tego spuszczać w toalecie. Mimo zamarzniętej ziemi wykopalam dołek w ogrodzie. To był dla mnie symboliczny gest. Dopiero gdy to zakopałam, poczułam, że wszystko skończone. Ten „pochówek” był dobrą decyzją, bo zeszły ze mnie wszystkie negatywne emocje. Czuję ogromną wdzięczność do dziewczyn z Aborcyjnego Dream Teamu, które przez całą akcję były ze mną na łączach. Towarzyszyły mi również dziewczyny z forum Kobiety w Sieci – opisywałam tam wszystko na bieżąco. Wspierały mnie całym sercem. Dzień po akcji byłam już bardzo spokojna. Nic mnie nie bolało, nie czułam w sobie… intruza. Nie chciałam dziecka ani tym bardziej ciąży, która zabierała mi energię do życia.
——————————————————————————————————————–
Pamiętaj!
„Nie mamy prawa do aborcji w tym sensie, że nie możemy iść do szpitala i zażądać aborcji, jeśli nie obowiązuje nas jeden z ustawowych wyjątków. Ale mamy WOLNOŚĆ ABORCJI. Własna aborcja jest pozasystemowa, ale LEGALNA. Możesz zamówić tabletki i wywołać poronienie, możesz skorzystać z podziemia w Polsce – lekarz działa nielegalnie, ale ty już nie – możesz też pojechać za granicę. Nikt cię za to nie wsadzi do więzienia”
Cytat pochodzi z książki Katarzyny Wężyk „Aborcja jest”
Aborcja farmakologiczna to bezpieczna i przebadana forma aborcji, zalecana przez WHO. Zamówienie tabletek dla siebie i ich zażycie jest całkowicie legalne! Aby zamówić tabletki, skorzystaj z pomocy:
Women on Web
Women Help Women
Po wpłacie darowizny ok. 70-90 EUR tabletki zostaną wysłane i powinny dotrzeć w ciągu 7-14 dni. Przed rozpoczęciem aborcji warto przygotować: zapas podpasek środki przeciwbólowe (np. paracetamol, ibuprofen, pyralginę, ketonal ale NIE no-spę czy inne leki rozkurczowe), ciepły koc w razie dreszczy, termofor lub butelkę z ciepłą wodą, coś do picia, ewentualnie coś lekkiego do jedzenia. Nie powinno się pić alkoholu, można palić papierosy.
U większości osób aborcja farmakologiczna przypomina wczesne (samoistne) poronienie. Normalną sytuacją jest wystąpienie krwawienia oraz skurczy. Mogą również wystąpić: zawroty głowy, nudności lub wymioty, ból głowy, biegunka, lekka gorączka, przejściowe zaczerwienienie lub poty.
Z materiałów przygotowanych przez Ciocia Czesia
Jeżeli potrzebujesz aborcji i nie wiesz, co robić, pomogą ci:
Aborcyjny Dream Team
Aborcja Bez Granic
Możesz też wejść na forum Maszwybor.net
Rysunki: Kasia Drewek-Wojtasik