
Foto: Luiza Różycka
Przeczytałam ostatnio przepiękną książkę Doroty Brauntsch o domach bezdomnych – starych, ceglanych siedliskach, które, póki czas ich nie pokona, przechowują pamięć o dawnych mieszkańcach. Dwanaście lat temu kupiłam taki dom i nie pozwoliłam mu popaść w bezdomność. Jak pisze Brauntsch – domy żyją, dopóki żyje w nich człowiek. Żyje i chce o nie walczyć.
W moją chatkę ogrodnika już nikt nie wierzył, wydawała się skazana na buldożery. Ludzie mówili: „Po co ci taka rudera? Zburz ją i postaw coś nowego”. Nie chciałam. Dziwili się: „Po co ci dom, skoro nie masz dzieci?”, jakbym była oplątwą pozbawioną korzeni, bezdomną z definicji. A przecież dom to nie tylko mama, tata, Ala i Janek. To śpiący na poduszce kot, harcująca w spiżarni mysz, przyjaciele wpadający znienacka, lipa zaglądająca do okna, mąż słuchający zdartej do zachwytu płyty… O takim domu – moim domu – kilka lat temu napisałam reportaż do czasopisma „Siedlisko”. Chcę go tu przypomnieć – właśnie tutaj, na „Bezdzietniku” – by pokazać, że pretekstem do kupna domu może być wszystko – chwila olśnienia, poryw serca, tęsknota za naturą, niepohamowana gościnność albo… słabość do starej cegły. Naprawdę wszystko. Nie tylko dzieci.

Miało być zupełnie inaczej. Niewielka działeczka tuż pod Wrocławiem, dom z katalogu i gładko wygolony trawnik. Czysto, równo, przewidywalnie. Taki zryw mieszczuchów, którym zbrzydły miejskie atrakcje i zamarzyło się łono natury. Był rok 2007 i na przedmieścia wynosił się, kto żyw i komu bank łaskawie przyznał kredyt. Kupiliśmy więc z mężem malutką działkę za opłotkami Wrocławia, zamówiliśmy materiały, zaklepaliśmy ekipę budowlaną i, świadomi czekających nas wyzwań, pojechaliśmy na kilka dni nad morze – odpocząć i nabrać sił. Zaczynał się akurat długi majowy weekend…
Los wybiera za nas
Nad Bałtyk jechaliśmy, kipiąc z emocji. Po drodze snuliśmy plany i dyskutowaliśmy zażarcie, ale wciąż byliśmy zgodni co do trzech rzeczy – mała działka, nowy dom, równy trawnik. I dopiero gdy zmęczeni podróżą położyliśmy się na zimnym nadbałtyckim piasku, rach-ciach zmieniliśmy plany. Pomyśleliśmy – niemal jednocześnie – „A może by tak siedlisko?…”. Nikt nikogo nie musiał przekonywać. Oboje, dość nieoczekiwanie, odkryliśmy w sobie tęsknotę za starymi jabłoniami, zapachem zbutwiałych desek, szorstką fakturą wiekowych cegieł… Decyzję podjęliśmy w mgnieniu oka: wracamy i szukamy siedliska na sprzedaż.
Jeszcze tego samego dnia wymeldowaliśmy się z hotelu, wsiedliśmy w samochód i na złamanie karku pognaliśmy do domu, by o piątej nad ranem, z niewyspanymi, opadającymi zdradliwie powiekami, usiąść do komputera i przeglądać oferty sprzedaży działek siedliskowych. Było ich sporo. Duże i małe, a na każdej – mniej lub bardziej malownicza ruina. Jednak ta, która czekała właśnie na nas, sprawiała wyjątkowo ponure wrażenie: rozpadający się barak przykryty wstrętną blachodachówką, przed nim sterta śmieci, a dookoła morze wysokich na dwa metry pokrzyw. Do tego działka wielkości chustki do nos – zaledwie 540 m2. Adres: Wzgórza Trzebnickie. Pominęliśmy tę pozycję, spisaliśmy kilka ciekawych ofert i ruszyliśmy w trasę. I właśnie wtedy Los postanowił z nas zażartować. Zawiódł nas w miejsce, które za wszelką cenę chcieliśmy ominąć – na wyjątkowo malownicze o tej porze roku wzgórza pod Trzebnicą, na których przycupnęła rozpadająca się, ponadstuletnia chałupinka przykryta obrzydliwą blachodachówką. Nim zorientowaliśmy się, że pomyliliśmy oferty, staliśmy już przed drewnianą furtką i machaliśmy do gospodarza…






Działka okazała się olbrzymia, nieomal hektarowa (kolejna pomyłka!), a dom jeszcze brzydszy niż na zdjęciach, ale my już zdążyliśmy pokochać to miejsce – otoczone lasem, przepięknie ukształtowane, porośnięte stuletnimi dębami i starymi jabłoniami. Pokochać je ślepo i straceńczo. Musieliśmy tu zamieszkać! Podpisując akt notarialny, nie wiedzieliśmy oczywiście, że wraz z domem, rozległym gruntem i dwoma przeraźliwie chudymi kotami kupujemy pakiet problemów całkiem obcych wygodnickim i nieoswojonym z siłami natury mieszczuchom. Burze łamiące drzewa, deszcze zalewające działkę i podmywające dom, długie zimy, gdy zamiast białego puszku leci z nieba mokra breja i zamienia podwórko w bajoro, roztopy, z którymi nie radzą sobie najtęższe terenówki – z tym wszystkim przyszło nam się mierzyć przez następne lata. Na razie zaczęliśmy zgłębiać historię siedliska, które z tupetem kieszonkowca skradło nam serca.
Raj dla twardzieli
Odrapany, zawilgocony i popękany budynek, w którym zamieszkaliśmy, powstał prawdopodobnie pod koniec XIX wieku jako szklarnia i jednocześnie dom pałacowego ogrodnika. Pałac stał tuż obok – piękny, z majestatyczną wieżą i neogotyckimi zdobieniami. Dziś można go podziwiać jedynie na starych litografiach. Budowla, co prawda, oparła się wojennej zawierusze, ale tuż po wojnie została doszczętnie zrujnowana, jak wiele poniemieckich zamków i pałaców na Dolnym Śląsku. Nie nadawała się do zasiedlenia – bo zimno, bo metraż za wielki, bo trzeba biegać po schodach, bo Niemcy wrócą i zażądają zwrotu nieruchomości… Pożar oraz ciężki sprzęt sprowadzony z pobliskiego PGR-u poradziły sobie z solidną bryłą. Dzieła zniszczenia dopełniła przyroda. W miejscu, gdzie niegdyś stała imponująca siedziba niemieckich arystokratów, dziś plenią się chwasty i tylko wyrastające spomiędzy nich olbrzymie dęby, które zdobiły pałacowy park, przypominają, że całkiem niedawno toczyło się tu bujne, dostatnie i beztroskie życie.

O niemieckiej przeszłości tych ziem świadczy również stary, omszały głaz, ukryty w leśnym poszyciu tuż przy granicy działki. Wyryty na nim napis – „Gustav Taeyer. 33 Segensbeinhg Jahre Hein vig (…) 21.10.1877-1.4.1930” – upamiętnia jednego z ostatnich właścicieli posiadłości, który, jak wieść gminna niesie, zginął podczas polowania z ręki swojej małżonki. Ponoć roztargniona pani Taeyer pomyliła męża z… jeleniem. Tę historię, a także wiele innych, usłyszeliśmy zaraz po tym, jak wprowadziliśmy się do „domku ogrodnika”. Dowiedzieliśmy się też, że nasza ukochana działka przez miejscowych od lat nazywana jest Rajem, a wszyscy jej mieszkańcy – Rajskimi. I tak oto staliśmy się właścicielami prywatnego Raju. Zdewastowanego, zaśmieconego, porośniętego chaszczami i pokrzywami, ale naszego! Raju dla twardzieli…
Zaczynamy walczyć
Przede wszystkim musieliśmy wykarczować chwasty, uporządkować teren wokół domu i rozbudować sam dom. Choć stał na niemal 80-arowej działce, miał rozmiary domku dla lalek – niespełna 60 m2. Na szczęście przylegały do niego pomieszczenia gospodarcze, które wyremontowaliśmy w pierwszej kolejności. I tak dawna szopa na narzędzia, przykryta eternitem, zamieniła się w całkiem spory, otwarty do góry salon, wykończony drewnem i starą cegłą. W nowym skrzydle zmieściła się jeszcze łazienka, gabinet i „oranżeria”. Z przeszkloną frontową ścianą świetnie sprawdza się w chłodniejsze poranki i długie letnie wieczory, kiedy oprócz nastrojowych lamp światło daje nam księżyc zawieszony wysoko nad lasem. Na tym etapie wymieniliśmy też dach – pozbyliśmy się upiornego eternitu, zerwaliśmy ordynarną blachę i przykryliśmy całość tradycyjną, czerwoną dachówką.
Potem przyszła kolej na remont głównej części domu. Niestety, nie udało się zachować oryginalnych ścian wewnętrznych. Lepione z gliny i słomy całkowicie przegniły i tuż po zbiciu tynku zaczęły cuchnąć. Wyburzyliśmy więc niemal wszystkie i wznieśliśmy od nowa – ze starej, poniemieckiej cegły, starannie przebranej i oczyszczonej. Surowa cegła, chropawa i nadgryziona zębem czasu, pojawia się w wielu miejscach naszego domu: zbudowaliśmy z niej piec w salonie, wyłożyliśmy nią podłogę na ganku, w „oranżerii” i pod kominkiem w sypialni, odsłoniliśmy ceglane nadproża nad oknami. „Jej czerwień pasuje do zieleni drzew i traw – tłumaczy w przywołanej na początku, doskonałej książce Domy bezdomne Dorota Brauntsch. – Ich barwy są dopełniające, więc nie tylko ze sobą współgrają, lecz także wzajemnie podkreślają swoją intensywność, swoją obecność”. Gdy wprowadzałam się do Raju, dwanaście lat temu, nie miałam o tym pojęcia, ale intuicja podpowiadała mi, że stara cegła w otoczeniu zieleni będzie czuła się znakomicie.


Remontując kolejne pomieszczenia, sięgaliśmy z mężem po materiały z odzysku – oprócz starych cegieł wykorzystaliśmy kamienie wydobyte spod domu, zabytkową już więźbę dachową i wiekowe dachówki. Drewno ściągnięte z dachu wyglądało wyjątkowo nieatrakcyjnie. Spróchniałe, przeżarte przez wilgoć i korniki, na pierwszy rzut oka nadawało się jedynie do spalenia. Wystarczyło jednak nieco poskrobać, by spod warstwy próchna wyłonił się zdrowy, choć nadgryziony nieco i uroczo nierówny, modrzew. Polecony przez znajomych stolarz zaolejował go, wydobywając z niego ciekawą pomarańczową barwę, i zamienił w oryginalne meble kuchenne – szafki, wyspę oraz duży, gościnny stół. Zdecydowaliśmy, że w naszej kuchni nie będzie zbyt wielu mebli, naczyń ani ozdób. Ma być jasno i przestronnie, dlatego część cegieł pobiałkowaliśmy, otworzyliśmy pomieszczenie do góry, a w dachu zrobiliśmy dwa świetliki. Wstawiliśmy też przeszklone drzwi, przez które wychodzi się bezpośrednio na wyłożony starobrukiem wewnętrzny dziedziniec.




W kuchni centralne miejsce zajmuje wyspa z kuchenką i piekarnikiem. To tutaj przez całe lato bije serce domu – zamieniamy tu plony z naszego młodziutkiego jeszcze sadu na soki, musy i powidła. Najlepsze są te śliwkowe, z pospolitych, mocno przejrzałych węgierek, zbieranych nie z drzewa, ale z ziemi. Niesłodzone. Jednak wraz z nadejściem chłodnych dni coraz ważniejszą rolę odgrywa w naszym domu kuchnia kaflowa. Zimowe poranki, zwłaszcza te przypruszone śniegiem, spędzane przy buzującym pod blachą ogniu, z kubkiem świeżo zaparzonej kawy w ręku, nie mają sobie równych! Kuchnia, choć wygląda, jakby stała u nas przynajmniej pół wieku, jest całkiem nowa. Za to kafle przyjechały nie byle skąd – bo ze zduńskiej kaflarni, najstarszej tego typu manufaktury w Polsce. Ręcznie wypalane, nierówne, z popękanym gdzieniegdzie szkliwem wyglądają jak te, które zdobiły kuchnie moich prababek – Petroneli i Marianny, tak niemiłosiernie obgadanych przeze mnie w książce o bezdzietności.







Najdłużej remontowaliśmy sypialnię. Urządziliśmy ją w nowszej części domu – w latach pięćdziesiątych dobudowali ją pierwsi polscy mieszkańcy chatki ogrodnika. Pokój, a właściwie, izba, jest kwintesencją wiejskości – nisko zawieszony sufit z widocznym belkowaniem, maleńkie okienka z łukowatymi nadprożami, drewniana podłoga, gęsta zieleń za oknami i niemal absolutna cisza. Śpi się tu rewelacyjnie! Trudniej wstaje się do pracy…
„Dom jest dziełem wspólnym – pisał Józef Tischner w Etyce solidarności. – Gdyby części domu mogły opowiadać, opowiedziałyby o tych, którzy je obrabiali i wznosili dom”. Chatka ogrodnika ma długą i burzliwą historię. Była domem, szklarnią, przystanią dla zmęczonych i ograbionych z życia przesiedleńców, wyzwaniem i przekleństwem, by w końcu stać się Rajem dla pary mieszczuchów. Jeżeli nie zmiecie jej z powierzchni ziemi jakiś kataklizm, jeszcze przez długie lata będzie snuła wielojęzyczną opowieść o swoich mieszkańcach – Rajskich. Jesteśmy częścią tej opowieści, jej ważnym – być może nawet przełomowym – rozdziałem.




Cztery pory roku
W tym roku minęło dwanaście lat od chwili, gdy kupiliśmy nasz Raj. To był ciekawy, choć trudny czas. Pełen wyzwań, niespodzianek i nie zawsze zabawnych przygód. Przeżyliśmy tu kilka koszmarnych burz i powodzi, bywało, że obiady gotowaliśmy na ognisku, a zamiast dachu nad głową mieliśmy… rozgwieżdżone niebo! Dom musieliśmy osuszyć i odgrzybić, zrobić podcinkę i drenaż, wykopać fundamenty, wymienić dach, wykarczować i osuszyć teren… Ogrom pracy i ogrom wyrzeczeń! Kiedy jednak siedzimy na ganku w letnią noc lub wiosenny rozćwierkany poranek, zapominamy o tym. Liczy się urok miejsca, jego dusza i klimat. Jego historia. No i oczywiście jego mieszkańcy – dwa mastify tybetańskie i gromadka burych kotów, dachowców. Od czasu do czasu wpadnie do nas na poczęstunek jeż, jesienią po ogrodzie biegają rude baśki, a w koronach drzew gniazdują niezliczone gatunki ptaków. Pory roku rozpoznajemy po odgłosach dochodzących z lasu i okolicznych zarośli. Inaczej brzmi w Raju rozświergotana radośnie wiosna, inaczej lato, a zupełnie inaczej jesień. Zima jest cicha i senna. Czasami, gdy mróz skuje ziemię na długie tygodnie, pod ogrodzenie podchodzą zgłodniałe sarny i lisy, budząc w naszych psach pierwotne instynkty. Szczekają wtedy jak opętane całymi nocami, a my, wymęczeni hałasem i niewyspani, chodzimy za dnia jak błędni. Tak szczekać potrafią tylko mastify tybetańskie – po dziesięć godzin bez ustanku, niezmordowanie.




Z kolei lato w Raju jest naprawdę rajskie. Od lat sadzimy drzewa owocowe, marzy nam się bowiem olbrzymi sad z tradycyjnymi odmianami jabłoni, śliw i grusz. Choć jakby na przekór naszym planom najlepiej owocują tu ostatnio brzoskwinie i morele. Wzgórza Trzebnickie to sadownicze zagłębie Polski, warunki do hodowania owoców są tu fantastyczne – łagodne wzniesienia, doskonała gleba i ciepły klimat. W Trzebnicy, podczas Święta Sadów, można skosztować domowych powideł, lokalnych – znakomitych! – win, soków i tradycyjnych wypieków.



A gdy kończą się zbiory, zaczyna się złota polska jesień. W Raju jest wyjątkowo barwna, bo nasz dom niemal ze wszystkich stron otaczają drzewa liściaste – dęby, lipy, klony, jesiony, buki… Każde z nich w październiku przybiera inną barwę, wspólnie zaś tworzą niepowtarzalną rudo-złotą paletę, której nie powstydziłby się niejeden wypielęgnowany ludzką ręką park. I tylko przednówek jest w Raju bury, mokry, błotnisty i ponury. Na szczęście nie trwa długo i daje nadzieję na wiosenną odmianę nastroju oraz pejzażu.
Na zakończenie
Tak… Na Wzgórzach Trzebnickich bywa pięknie. Co nie zmienia faktu, że gdybyśmy wiedzieli to, co dziś wiemy, żadna siła nie zmusiłaby nas do kupna rozlatującej się rudery pośrodku morza pokrzyw. Czasami lepiej nie zaglądać w przyszłość i nie wiedzieć zbyt wiele… A wtedy – niechcący – można trafić do Raju…
Sesja zdjęciowa: Luiza Różycka Fotograf; archiwum Chwatki.
A tu macie książkę, która zainspirowała ten wpis. Gorąco polecam!

53 komentarze
Przeczytałam ze wzruszeniem i wielką przyjemnością. Piękna historia, uratowane stare cegły a nawet drewno, na nowo tworzą dom. Gratuluję i jestem pełna podziwu. Chciałoby się tam natychmiast zamieszkać, bo wszystko jest tak staroświecko przyjazne. Cudowny stól, fantastyczna kuchnia, jakiej nie ma nikt inny. To wysokie sklepienie ze świetlikami, przestrzeń, kuchnia kaflowa zachwyciły mnie. Widać miłość, staranność i rękę artysty. Bardzo lubię domy, ciągle jakieś fotografuję, ale tylko taki z szumiącym polskim sadem można naprawdę pokochać. Sprawdziłam jak wyglądają mastify tybetańskie, aż się uśmiechnęłam do tych mordek. Życzę Wam samych cudnych poranków w tym pięknym domu z duszą:)
Bardzo dziękuję – fantastycznie spotkać, choćby na blogu, pokrewne dusze, które potrafią docenić to co stare i „zniszczone”. Mastifka dorzucę chyba, żeby nie trzeba było szperać po internecie:))) Pozdrawiam ciepło!
Piękny dom 🙂
Z mastifkiem jest idealnie:) My też kupiliśmy stary dom, mieszkamy już bez dzieci. Jest tak fajnie, jak byśmy odzyskali młodość i życie tylko dla siebie. Nie mamy zwierząt, żeby swobodnie podróżować, ale też dlatego, żeby zachować wolność.
Oj, wolność to fajna sprawa… Bardzo za nią tęsknimy, ale co zrobić?! Mastifków nie wystawię za drzwi, kotów tym bardziej… Przyjdzie nam jeszcze poczekać na tę upragnioną wolność. Może na emeryturze… Ale jak już się jej doczekamy, tooooooo…. Piekła nie ma! Pozdrawiam serdecznie!
Przepiekny!
Dom marzenie! Czasami miałam wątpliwości, czy warto tylko dla dwóch osób. Artykuł rozwiał je wszystkie. Trzeba spełniać marzenia, dla siebie przede wszystkim:)
Bardzo się cieszę, że post rozwiał to, co miał rozwiać:)) Spełnianie marzeń to czasami bardzo ciężka praca. Ale warto:)
ciesze się że trafiłam na Twojego boga, dobrze wiedzieć, ze nie jest się samej w takiej decyzji i podejściu 🙂 Ja też nigdy nie czułam tzw, „instynktu” mam 38 lat już się naczekałam i wiem że nie nadejdzie, nie czuje takiej potrzeby i nigdy nie czułam chociaż obawa przed tą decyzją zawsze mi towarzyszyła.
Hej! Myślę, że takie obawy towarzyszą wielu bezdzietnym. Inne, choć nie mniej dokuczliwe obawy towarzyszą pewnie tym, którzy właśnie zobaczyli dwie kreski na teście lub postanowili starać się o dziecko:) One są po prostu częścią naszego życia, bez nich byłoby ono strasznie płaskie… Dlatego trzeba się z nimi po prostu zaprzyjaźnić. W końcu kto powiedział, że przyjaźń ma być zawsze słodka. Szorstkie przyjaźnie też się zdarzają;))
Piękny dom i odważna decyzja trafiona w 10! My ciągle bijemy się z myślami czy jest sens się budować, jednak raczej skłaniamy się bardziej do pozostania w mieszkaniu (chociaż Twój post poruszył pewne struny ;)). Wiele dyskusji za nami i chyba wolimy wydawać pieniądze na podróże i kolekcjonowanie przygód niż wkładać je w dom. Jeszcze jedną kwestią jest fakt, że chyba jesteśmy zbyt leniwi jeśli chodzi o prace domowe czy ogrodnicze. Takie typy spod ciemnej gwiazdy, które wolą cały weekend spędzić poza domem, a później z irytacją patrzą na niewytarte z kurzy półki. Ale oczywiście serducho tęskni za kawką na ganku, wielką kuchnią i kominkiem 🙂
No widzisz, a u nas na odwrót. Fajnie jest w domu, takie wiejskie siedlisko to spełnienie moich dziecięcych marzeń, ale gdy tak siedzę kolejny weekend w ogrodzie, to aż boleśnie tęsknię za podróżowaniem, za gwarem wielkich obcych miast, za spontanicznymi wyjazdami, za wałęsaniem się po Arktyce i Grenlandii… Dom dałoby się zostawić, ale zwierząt nie, dlatego każda taka wyprawa okupiona jest upokarzającą żebraniną po rodzinie i znajomych – popilnujcie nam psów, choć przez tydzień, przez kilka dni… Pliiiiissss… Kilka kochanych łosi udało nam się skaptować, ale ostatnio nikt już nie chce robić za cerbera naszych cerberów… Siedzimy więc w domu i z zazdrością czytamy fejsbukowe doniesienia z podróży naszych mobilnych znajomych:)))) Taka ironia losu. Coś za coś. Jak zawsze.
Właśnie tak to jest, my też mamy problem z kotem podczas wyjazdów, ale przybłąkał się, skradł nasze serca i został. Najważniejsze to spełniać swoje marzenia 🙂 Może kiedyś też przerzucimy się na bardziej osiadły tryb życia w przytulnym domu, czas pokaże.
Podziwiam Raj!
My też kupiliśmy stary domek, czasami mam wrażenie, ze nigdy go nit wyremontujemy do końća, albo jak skońćzymy to te pierwsze rzeczy będą już do poprawy 😀 Ale za nic w świecie nie wróciłabym do bloku.
Mamy też psa, ale zabieramy go w większość podróży, śpi z nami w namiocie, kąpie się w morzach i jeziorach. Dla mnie jest częścią naszej małej rodziny.
Czasami jednak po prostu nie da się wziąć psa – gdy w planach wyjazdu mamy wizyty w muzeach czy wyjśćie na spektakl, koncert – wiadomo psa nie da się zabrać. Nie zostawiam psa jednak ani u rodziny, ani u znajomych. Wychodzę z założenia, że mój pies – mój „problem”. Hotele dla psów zawsze nie przerażały, znalazłam rozwiązanie idealne – w internecie wyszukałam dziewczynę, która jest petsitterem. Uwielbia zwierzaki, z wzajemnością. Nasza psina uwielbia takie małe wakacje – opiekunka pozwala jej na wszystko, łącznie ze spanie w łóżku. Ja mam spokojną głowę i nie mam żadnych długów wdzięczności. Naprawdę serdecznie polecam to rozwiązanie.
Faktycznie, fajne rozwiązanie. Ja przez wiele lat miałam psy bardzo chore, dlatego nikomu nie powierzyłabym opieki nad nimi, ale w przyszłości – kto wie? Musielibyśmy tylko od małego uczyć pieska, że od czasu do czasu ma wakacje, po których spokojnie wraca do domu.
Jakbym o sobie czytała!
Boże, to jest dom moich marzeń! Cudo, wszytko urządzone że smakiem, w takim sielsko-wiejsko-domowym stylu. Tak chciałabym mieszkać.
Dom jest absolutnie NIESAMOWITY!!! Aż chciałoby się wprosić na herbatę i ciastka domowej roboty 🙂 Z poglądem „po co wam dom, skoro nie chcecie mieć dzieci” też się już spotkałam, ale rozbraja mnie za każdym razem. Ciekawe, czy mówiącej tak osobie naprawdę wystarczyłby karton po pralce czy sterta gałęzi, gdyby nie planowała dzieci.
Kocham molosy! Chociaż głównie owczarki kaukaskie i to tylko w teorii, bo jeszcze żadnego nie widziałam na żywo. Między innymi dlatego chcę mieć dom (z ogrodem). Żeby móc adoptować takiego psa.
Owczarki kaukaskie są przepiękne i na oko niesamowicie straszne:) Na sto procent nikt nie wejdzie:)
Wspaniały dom! Nie wszystko w moim stylu, ale ogólnie… cudny i wspaniały. I choć myślałam, że wpis będzie bardzo o tym, co ludzie ciągle mówią… i to nawet nie chodzi o szklankę wody, ale o „wy to możecie sobie na to pozwolić, nie musicie się martwić o zawożenie dzieci do szkoły itd”… Gratuluje ogromu pracy! I sukcesu w tej pracy!
Co za comfort reading! Będę wracać do tego postu. Dziękuję za polecenie książki!
Proszę bardzo:) Zapraszam i pozdrawiam!
O jej dom jest w takim stylu o jakim ja skrycie marzę. A w ogóle chciałam powiedzieć że „zdarta do zachwytu płyta” kupiła moje serduszko. A teraz wracam do czytania całości 🙂
Haha, moja zdarta do zachwytu płyta to Pat Methany „Offramp”. Słucham jej niemal codziennie – od 28 lat:)
Pięknie opisane i sfotografowane efekty zauroczenia i ciężkiej pracy, o której zapewne można by napisać całe tomy (gratuluję i podziwiam!), tymczasem stąd wyłania się przede wszystkim ten sielski, rajski obraz. I dobrze, po wszystkich przeciwnościach najważniejsze jest, że w końcu można się nacieszyć owocami swojego wysiłku. Dom jest absolutnie przytulny i zapraszający, i choć nie jest to styl, który wybrałabym do mieszkania na co dzień, to chętnie podładowałabym baterie w takim otoczeniu np. w leniwe sierpniowe popołudnia. 🙂 Ja jestem na etapie kupowania kawalerki – i idę o krok dalej, nie tylko nie kupuję jej z myślą o potomstwie (no ok… w kawalerce byłoby to wyzwanie), ale w ogóle tylko dla siebie, odwieczna singielka 32+, którą powoli przestają pytać o plany matrymonialne (z wyjątkiem jednej życzliwej cioci). I dobrze mi z tą decyzją, bo będzie to pierwsze w całości moje miejsce, o którego urządzeniu i funkcjonowaniu będę decydować tylko ja. Gdybym spała na pieniądzach, a nie na umowie kredytowej, to nie zawahałabym się nad kupnem choćby dwa razy większego mieszkania tylko i wyłącznie dla siebie. Dlaczego nie? Odżegnując się od groźby słynnego bykowego, którym od czasu do czasu straszą nas media/ rząd/ przeciwnicy rządu, nie widzę najmniejszego powodu, dla którego człowiek miałby usprawiedliwiać potrzebę zamieszkania w takiej czy innej przestrzeni (lub w ogóle sprawienia sobie takiej czy innej przyjemności). Inna sprawa to to, czy jest w stanie taką właśnie wymarzoną przestrzeń sobie zapewnić – super, że Wam się to udało! Obserwacja na boku: wiele osób decyduje się na dom, mając dzieci, ale najczęściej odpowiednie możliwości finansowe pojawiają się z czasem. W związku z tym obserwuję zjawisko, które polega na tym, że dzieciom funduje się przeprowadzkę w okolicy dajmy na to liceum, zapewnia się parę lat komfortu, a potem one i tak się wyprowadzają – i ten dom budowany z myślą o dzieciach koniec końców służy głównie rodzicom (i super, czemu nie!), a nieraz skutkuje to tym, że okazuje się bez sensu rozplanowany, bo np. dziecięce pokoiki są upchane na piętrach, gdzie starzejący się ludzie z coraz większą trudnością wchodzą itp.; po prostu dom zmienia funkcję i nie zawsze to dobrze działa… Więc argument z braku dzieci do mnie nie przemawia. Czemu nie zaprojektować sobie po prostu od początku do końca dobrze przemyślanego domu na własne potrzeby. 😉
Własna dziupla to super sprawa! Gdy zamieszkałam w swojej pierwszej kawalerce, najbardziej zachwycił mnie ten kwadracik nieba, który widziała, gdy się wychylałam z okna. Nie pomyślałam, że mam własnych 25 metrów kwadratowych, swoje cztery ściany i sufit, ale właśnie ten kwadracik. Moje własne niebo:) Taka dwudziestoletnia egzaltacja, ale jakże miło ją wspominam! Na początku stać mnie było jedynie na materac i biurko. Dopiero z biegiem czasu pojawiły się inne sprzęty, na przykład regały na książki, ale i tak było super! Niech ci się dobrze mieszka na swoim. Serdecznie pozdrawiam!
Przepiękny dom, gratuluję odwagi i wytrwałości w pracy nad doprowadzeniem go do obecnego stanu. Kocham wzgórza i budynki Dolnego Śląska, choć mam daleko (przeciwny kraniec Polski) staram się wracać co roku, by odkrywać zamkowe ruiny, skaliste tereny, nawet porzucone, mroczne budynki mnie zachwycają. Pamiętam jak podczas jednej z podróży pociągiem, wracając z urlopu podziwiałam skryte za mgłą Sudety i łza się w oku zakręciła od ich magicznego piękna, tak bardzo mi już brakowało tych terenów. Przeszła mi taka dziwna myśl mimo braku jakichkolwiek realnych środków, że kiedyś gdzieś w tych górach zamieszkam. Kto wie, może się spełni ? Pozdrawiam serdecznie!
Dzięki Arya. Mam nadzieję, że zrealizujesz swoje marzenia. Za chwilę zacznie się w Miedziance koło Lubawki festiwal reportażu. Nie wybierasz się?
Niestety urlopu już brak, może za rok ?
Wspaniały dom, mam dokładnie takie samo marzenie, na razie udało mi się opuścić miasto, ale dom nie jest stary 🙂 Mieszka w nim dużo zwierząt, które są szczęśliwe, że mają tyle miejsca na wsi – sama poczułam, że żyję dopiero przenosząc się poza miasto, w którym niestety bywam codziennie w ciągu tygodnia ze względu na pracę. Bloga śledzę od około pół roku i przez cały ten czas jakąś dziwną intuicją wyobrażałam sobie jego autorkę właśnie w takim miejscu 🙂 Wszystko pasuje idealnie. Życzę wszystkiego dobrego – choć w tak cudownym miejscu szczęście i radość wydają się oczywistością. Serdeczne pozdrowienia!
Widać, tak jak cegła do trawy, tak ja pasuję do staroci;) W sumie, ja też już nie całkiem nowa. I też dojeżdżam codziennie do Wrocławia, do pracy. ALe chyba bez tego nie umiałabym wysiedzieć na wsi. Wieś dla mnie jest ekstra, gdy mogę sobie odpocząć wśród zieleni od miejskiego zgiełku:) Chociaż… Żeby napisać książkę, wzięłam trzy miesiące bezpłatnego urlopu i siedziałam w domu bez przerwy niemal, od czasu do czasu wyjeżdżałam tylko robić wywiady. I też było śuper. Więc kto wie, może bym się na wsi zadomowiła z kretesem… Grunt właśnie, żeby były zwierzęta. Wieś bez zwierząt to jak człowiek bez duszy, dom bez kuchni… i nie wiem, co jeszcze. Dlatego ciesz się zwierzakami i oddychaj świeżym powietrzem – póki sąsiedzi nei zaczną palić w piecach:)) Pozdrawiam!
Edytko, mieszkacie w raju!!! Mogę sobie tylko blado wyobrazić, co przeszliście, by nadać temu miejscu ten oto klimat i duszę! Cudowne miejsce! Kuchnia – tyle w niej ciepła, no i ten piec kaflowy, jak z marzeń! Aranżacja przed domem, chyba cegły i bruk? Efekt magiczny, sielski, idealnie pasuje do belek. Mebelki – jakby czekały na to miejsce! Czerwony kapelusik – no bajka! 🙂 A co do pierwszej kuchni, ahh, zaczynałam podobnie! Dzięki, że się z nami podzieliłaś swoim kawałkiem raju! Uśmiecham się teraz od ucha do ucha!
Co do domu, budowanego z myślą o dzieciach. Poznałam tak z kilka starszych małżeństw, którym dzieci dorosły i odfrunęły daleko. Starsi rodzice narzekali na układ domu, puste pokoje, koszta utrzymania. Co więcej, niektórzy jakby czuli żal wobec dzieci, że bez sentymentu pożegnali się z domem rodzinnym, zamieszkali gdzieś daleko, czasem za granicą. Znam też sporo przypadków, gdy wiejskie siedliska, w które dziadkowie wkładali całe serca, zostawały wyprzedawane bez skrupułów przez wnuki, a meble i pamiątki palone na ognisku. Więc uważam, że dom budować warto przede wszystkim z myślą o sobie, zaoszczędzi to sporo frustracji w przyszłości. Szczególnie, że żyjemy w dynamicznych czasach, pełnych zmian i niespodzianek, więc zupełnie mała szansa, że dorosłe dzieci zamieszkają w domu z rodzicami, tworząc rodzinę wielopokoleniową. Do tego standardy budownictwa będą ulegać zmianie – wejdą domy kopułowe, samowystarczalne, bunkropodobne, minimalistyczne, z konopi czy gliny i słomy, no i pewnie dzisiejsze niektóre przerośnięte dworki-potworki, otoczone tandetnymi ogrodzeniami i rządkami tui (jakby nasza przyroda jedynie tuje miała do zaoferowania!), mogą stać się postrachem dla przyszłych pokoleń, aniżeli wymarzonym miejscem do zamieszkania. Ludzie chyba trochę zapomnieli, że to nie sam dom tworzy klimat, ale jego bezpośrednie otoczenie – stare drzewa, krzewy, sad owocowy, zagajnik, może jakaś rzeka/stawek/strumyk. Ubolewam, gdy widzę w mojej okolicy, jak wycinane są drzewa, bo jest jakaś moda, że plac pod budowę musi być łysy, wyrównany koparką…
Tu mi się pewien wiersz przypomniał, „Wasze Dzieci” autorstwa Khalila Gibrana, więc wklejam fragment:
„Możecie im przekazać waszą miłość,
ale nie wasz sposób myślenia.
Bo one mają swój własny.
Możecie przyjąć ich ciała,
ale nie ich dusze,
bo ich dusze zamieszkują dom jutra,
do którego wy nie możecie wejść nawet
w waszych snach.
Możecie starać się, by stać się jak one,
ale nie próbujcie czynić je takimi jak wy.
Bo życie nie cofa się i nie zatrzymuje
się na dniu wczorajszym. Jesteście łukami,
które wypuszczają dzieci jak żywe strzały:
Łucznik widzi na drodze cel do nieskończoności
i On was napina swą mocą”
Hej, Mrówko! Dzięki za ten piękny wiersz.
„Bo życie nie cofa się i nie zatrzymuje
się na dniu wczorajszym”
Jakież to prawdziwe! Mam wrażenie, że wszystko, o czym tu piszemy, to nie ścieranie się opcji dziecięcej z bezdzietną, ale właśnie zmagania dnia wczorajszego z jutrzejszym. Jedni patrzą w przyszłość, inni wciąż oglądają się za siebie… Jedni dla nowych wyzwań chcą szukać nowych rozwiązań, inni nowe problemy, problemy z przyszłości, próbują tłumaczyć na archaiczne języki i rozwiązywać starymi metodami… To trochę jakby z dzisiejszym dwudziestolatkiem rozmawiać dziewiętnastowieczną polszczyzną. Marne widoki na dogadanie się.
Ale że będą domy z konopii…?! Ja chcę taki! Tylko hm… czy nie będzie mnie korcić, by go spalić?
Pozdrawiam serdecznie!
Edytko, wierzę w konopie, są cudowne! Jeśli nie masz w ogrodzie, to posadź. 😉 Liście nadają się do sałatki, na chleb, a sok z liści to najlepszy krem do twarzy, którzy odżywi i nawilży skórę.
Tutaj samochód z konopi: https://www.youtube.com/watch?v=TugMbfnA3GI
A o budownictwie: http://beton-konopny.pl/budynek-hempcrete-cz-1/
Jeśli mi życia i energii starczy, to kiedyś sobie taką kopułkę z konopi postawię. :)))
Hej, Mrówko! Pooglądałam sobie te cudeńka z konopi. Coś niesamowitego. Wzięłabym od razu tę brykę:) Czasami tracę wiarę w potęgę ludzkiego rozumu, w to, że wygrzebie nas z obecnego megadołka i otworzy jakieś perspektywy na przyszłość, ale gdy patrzę na takie niezwykłe wytwory ludzkiej myśli, to od razu robi mi się lepiej. Coś wykombinujemy:)))
„Po co ci dom, skoro nie masz dzieci” – jakie to okrutne i bezmyślne. Ja też mam wielki dom, dużo większy, niż potrzebujemy, i słyszę takie teksty niemal na każdym kroku. Taki był, to taki kupiłam – odpowiadam. Słyszę, że pozbawiłam jakąś biedną rodzinę możliwości zamieszkania w nim (chociaż wisiał na portalu ogłoszeniowym dobre 5 lat, ale nie – JA pozbawiłam biedną wielodzietną rodzinę czegoś). Pewnie powinnam kupić ten dom i przekazać „bjednym maDkom”, może wtedy miałabym spokój. W ogóle z racji zawodu, który wykonuję, niestety mam do czynienia wiele z matkami (lub, częściej, maDkami) i powiem, że to jest jakaś makabra. Wszystko im daj, zrób za nie, one nic nie muszą. Dramat. Im się tylko NALEŻY. Jestem instruktorem jeździectwa, żeby nie było wątpliwości. MaDkom się należy opieka nad drugim (i kolejnym) dzieckiem, kiedy ich starsze dziecko akurat uczy się jazdy konnej. Jasne, przecież się rozerwę, bo ona nie może zwrócić uwagi dziecku, które pakuje się na wybieg koni. Były przypadki, które uważały, że w czasie, kiedy prowadzę jazdę jednemu dziecku, magicznie się rozdwoję i zaopiekuję się kilkoma innymi. Normalnie świetlica wiejska. Pogoniłam towarzystwo za trzecim razem (no jak to, pani przecież zajmuje się teraz moim dzieckiem, to dlaczego pani nie może wziąć pod opiekę 3 innych???), ku oburzeniu maDek. Poszły i znikły. Bez żalu z mojej strony.
bajeczny dom z piękną historią… zazdroszczę! pięknie !
Ekaterino, urzekło mnie to „pozbawienie jakiejś biednej rodziny” tego domu. Rozumiem, że go ukradłaś, wyłudziłaś albo zamieszkałaś na dziko, a nie kupiłaś za własne pieniądze, które zarobiłaś lub wzięłaś w kredycie, który teraz spłacasz. Naprawdę, mam wrażenie, że niektórzy ludzie tak postrzegają rzeczywistość: jeśli coś sobie kupiłaś, to im to zabrałaś, ich tego pozbawiłaś, ich okradłaś.
A kontaktów z maDkami współczuję, też miałam parę razy do czynienia z takim dejowym podejściem. Byłoby to komiczne, gdyby nie było tak wkurzające.
Basiu, naprawdę słyszałam takie teksty, i to, niestety, nieraz. Wygląda na to, że czatowałam na gościńcu na biedną rodzinę i obrobiłam ją z domu – przynajmniej takie wyobrażenie sytuacji mnie naszło. Moja babcia też uważa, że kto inny (czyt. rodzina z kilkorgiem dzieci) lepiej by skorzystał z naszego domu. W sumie ja sama tak uważam. No, ale taki był, to co miałam zrobić – uciąć połowę i dać komuś? Wisiał ponad 5 lat na portalach ogłoszeniowych, bo nie sam, a z działką i budynkami. O dom nam tak nie chodziło, jak o działkę i zabudowania właśnie, bo prowadzimy działalność jeździecką. Zapuszczony był straszliwie, bez mediów; z krzaków ledwie widać było budynki. Wejść się do nich też nie bardzo dawało – wrota przy próbie otwarcia waliły się wchodzącemu na głowę. Teraz rodzina byłych właścicieli nas odwiedza, cała dumna i blada, że „ich” posesja tak wygląda. Szkoda, że nie za ich „właścicielstwa” tak wyglądała, tylko to my spędziliśmy kilka miesięcy nad samym sprzątaniem tego, co zapuścili (śmieci, krzaki, chwasty). A śmietnik był przepotworny. Postaraliśmy się też o ustalenie stosunków prawnych, jeśli chodzi o ludzi zameldowanych u nas, służebności itd., bo próbowała nam się tu zwalić rodzina byłych właścicieli z Niemiec. Pożałowali tego gorzko – Urząd Gminy załatwił ich na cacy, bo byli tu zameldowani, a jednocześnie od lat 80. mieli status uchodźcy politycznego (?) w RFN czy coś w tym rodzaju. Z tego, co wiem, niemieckie urzędy się z nimi nie patyczkowały, bo poczuły się oszukane. Cóż – chytry dwa razy traci.
Basiu, teraz doczytałam Twój fragment komentarza o maDkach. Nie chcę śmiecić na forum Chwatki Niematki, ale masz rację, że to przerażające. Zdarzało mi się zwracać uwagę paniom, których dzieci podbiegały do koni i smyrały je po słabiznach (czyli tam, gdzie większość koni ma łaskotki – jedna dziewczynka została ugryziona; rzecz jasna, moja wina, bo nie powstrzymałam dzieciaka – gdzie ja jakieś 5 razy zwracałam dziecku uwagę – bezskutecznie, bo dziecku SIĘ NALEŻY). Najgroźniejsza sytuacja miała miejsce, kiedy 3 – 4 letnie dziecko (nie pamiętam dokładnie) wbiegało kilka razy na ujeżdżalnię, gdzie prowadziłam jazdę jego starszej siostrze. Koń machnął nogą dosłownie sekundę po tym, jak przegoniłam dziecko – końska mucha siadła na stawie skokowym. Bardzo mało brakowało, żeby dziecko oberwało śmiertelnie. Mimo, że prosiłam maDkę kilkakrotnie o zabranie dziecka z placu jazdy, była zbyt zajęta rozmawianiem z dwiema koleżankami, żeby zająć się latoroślą. Piszę o tym, bo to naprawdę są dla mnie traumatyczne przeżycia, a mało kto sobie zdaje sprawę, jak mało brakuje, żeby ich dziecko zginęło/zostało kaleką z powodu koni. Pokutują u nas niestety przekonania, że: „koń dziecka nie nadepnie”, „koń dziecka nie kopnie” – niestety, to czysty zabobon. Koń to koń, a dziecko to dla niego coś uciążliwego (jeśli zachowuje się w powyżej opisany sposób) lub istota wymagająca podporządkowania/ zaopiekowania się nią (wg końskiego punktu widzenia), więc nie będzie się z nim delikatnie obchodził. Po prostu, bo taka jest jego natura. Przerażające, że nie da się tego ludziom wytłumaczyć.
Kocham starą cegłę! Przepiękny dom, przepiękne psisko i jak zwykle fantastycznie napisany tekst. Trochę zazdraszczam.
Gatling, pamiętaj, że fotografie kłamią;) Nie widać na nich psich chorób, awarii pieca, koszenia trawy, rąbania drewna, kleszczy na każdym kroku… I wielu innych codziennych trosk, które w ilościach hurtowych generuje taki dom. Znajomi, gdy wpadają, chętnie deklarują, że zaopiekują się nim, gdybyśmy chcieli wyjechać… Raz czy dwa skorzystaliśmy z oferty. Nigdy więcej niczego nam już nie zaproponowali:)))) Więc wiesz… Trzeba to lubić;)
Ale serdeczne dzięki – jak zwykle!
Co za piękne określenie – dom bezdomny. Muszę przeczytać tę książkę!
Mój dom też taki był – bezdomny i niekochany. Czasami, jeśli się wsłuchasz, poczujesz, jak dom tęskni – właśnie za miłością. Ja poczułam, że mój tak tęskni i że jest szczęśliwy od pierwszej chwili, gdy się wprowadziłam tam z rodzicami.
Dom głodny miłości wręcz wysyła Ci sygnały wdzięczności za każdy drobiazg, który zrobisz – wyrwanie chwastów, usuwanie gruzu, malowanie, remontowanie. Kto nigdy nie mieszkał w niekochanym domu bezdomnym, ten uzna, że to tylko wymysły, wyobraźnia – ale kto w takim domu żyje, śpi i pracuje, potrafi usłyszeć tęsknotę niekochanego domu i radość bezdomniaka, który wreszcie stał się dla kogoś domem.
Pięknie się urządziliście. Ogromnie mi się podoba – choć to obecnie kompletnie nie mój styl, podoba mi się cała koncepcja i jestem przekonana, że musicie się tam wspaniale czuć. A pies – och <3 No, duże psy to coś, co duże, bezdomne domy kochają równie mocno jak resztę domowników 🙂
Natomiast jeśli chodzi o to "po co ci dom, skoro nie masz dzieci" – a idźmy dalej, zapytajmy, po co żyjesz, skoro nie masz dzieci, najlepiej od razu strzel sobie w łeb. Do szału już mnie doprowadza to założenie, że jedynym uzasadnieniem egzystencji, radości, podróży, domu, oszczędzania, wydawania i oddychania jest dziecko – dla kobiety lub dla związku. W sumie po co Ty się myjesz, pracujesz, po co Twój mąż parzy kawę i po co karmicie psa, skoro nie macie dziecka? No litości…
Sama obecnie jestem w trakcie wielkiego remontu mojej części domu, a cały dom, odkąd w nim mieszkamy, jest w procesie remontu mieszkaniowo-ogrodowego. Męczące to, ale zaczynam widzieć początek końca tego wszystkiego. Rozumiem więc, jak wykańczające (psychicznie, fizycznie, finansowo) są te wszystkie kolejne etapy i jaką szaleńczą radość daje zakończenie każdego maleńkiego etapu. Nie wiem jeszcze, jak to jest mieć wszystko skończone, ale za jakiś czas się dowiem – i będę się tym cieszyć równie mocno, jak Ty swoim domem teraz.
A z historii "po co, skoro nie ma dzieci"… Gdy opowiadałam którejś znajomej o tym, jak z partnerem planujemy podzielić nasz dół na pokoje, i doszłam do hasła "gabinet", usłyszałam "A pokój dla dziecka?". A gdy wyjaśniłam, że żadnego pokoju dla dziecka nie planuję, bo nie planuję dziecka (o czym zresztą ona wie, bo mówiłam; inna rzecz, że wciąż tego nie przetrawiła) – gdy więc wyjaśniłam, że dziecka ani pokoju dla dziecka nie będzie, usłyszałam: "No ale jak zmienisz zdanie, to możesz ten gabinet przerobić na pokój dla dziecka, prawda?". I nie wiem, co ją bardziej zdziwiło: moje powtórzenie, że nie chcę dziecka czy moje stwierdzenie, że nigdy bym nie zamieniła swojego wymarzonego gabinetu na dziecko i pokój dla dziecka. Stanowczo potrzeba "zabezpieczenia przestrzeni, w razie gdyby się trafiło dziecko" jest dla wielu osób tak ważna, że… chcą ją za wszelką cenę zabezpieczyć nawet ludziom, którzy dziecka nie mają i nie chcą mieć.
Dobrego bezdzietnego życia w domu, który już nie jest bezdomny! 🙂
Dzięki, Niematko, za zaproszenie do domu – pokazałaś nam ważną część siebie. Dom ma klimat, jakiego się spodziewałam. Jest piękny.
I naprawdę – wielki podziw za ten cały wysiłek. Aż mi się głupio zrobiło i zaraz idę trochę ogarnąć swoje 50 metrów w bloku, bo nie wypada być leniwcem, kiedy inni wiodą takie pracowite życie:)
Eeee, nie, ta praca była rozłożona na 12 lat. Teraz to ja zamierzam wrócić do domu i walnąć się z książką na kanapę. Właśnie kupiłam sobie „Nieboskie zwierzęta”?
Poczułam się, jakbym tam była razem z Tobą 😉 Piękny dom i czuć, że to Wasze siedlisko. Gratuluję odwagi, samozaparcia i dobrego gustu 🙂
Dzięki, Ewa! Dom bywał morderczy, ale odpłaca za włożony wysiłek:) Pozdrawiam!
Cudowny. Piękna aranżacja, gratuluję gustu i włożonego wysiłku 🙂
Dziękuję bardzo:)
Dom i otoczenie – po prostu cudo!
A czy nie macie Państwo „problemu” z najazdami gości pragnących choćby przez chwilę odpocząć w tak pięknym miejscu?:)
My odkąd trzy lata temu zamieszkaliśmy w naszym wymarzonym domu, nie możemy się opędzić od przybyszów:) Co chwila a to kto wpada niespodziewanie na aromatyczną kawę, a to ktoś się zapowiada na weekend, a to ktoś przyprowadza kogoś, „bo chciałem pokazać cioci jak wy to macie tu pięknie” itp:)
Uwielbiam gości, zawsze dbam, aby dobrze się u nas czuli, zawsze mam w zanadrzu kawałek domowego ciasta i słoiczek konfitur.
Ale czasami…kiedy nie mamy ochoty na kolejne odwiedziny, lubimy wyłączyć dzwonek do drzwi i zaszyć się w ciszy, pijąc pachnącą herbatę…sami:)) To właśnie jest w domach najpiękniejsze!
Pozdrawiam serdecznie!
Hej! No właśnie my akurat nie mamy:) Oboje jesteśmy aspołeczni do kwadratu, nawet dzwonka przy furtce nie mamy, a z domu furtki nie widać, więc od 12 lat nikt do nas jeszcze spontanicznie nie wpadł. Nawet jeśli próbował, to mu się to nie udało:) Znajomych rzadko odwiedzamy w domach, i do nas też rzadko kiedy ktoś zagląda. Rodzina rozrzucona po Polsce i raczej niechętna do ruszania się z chałupy. Mamy święty spokój. A jak już ktoś wpadnie od czasu do czasu, to jest prawdziwe święto:) Wniosek – proszę odgrywać osobnika aspołecznego i problem gości rozwiąże się sam. Zaczęłabym od schowania ciasta i konfitur:))))) Pozdrawiam serdecznie!
O tak! Domy bezdzietników są najpiękniejsze, bo nie walają się po nich resztki czekolady i klocki lego. Bardzo podoba mi się lampa stołowa. I nawet pies jest! My z mężem wychowujemy dzieci w bloku na bardzo dobrze skomunikowanym osiedlu w dużym mieście. Jest OK bo duża wygoda, szkoły i sklepy zieleń i place zabaw dookoła, nie trzeba być szoferem swoich dzieci. I dopiero dojrzewam do myśli o własnym domu. Wyobrażam sobie, że dzieci będą wtedy dorosłe i będą do mnie (nas) przyjeżdżać na kawę. W sumie tak samo mam z moimi rodzicami. Wybudowali dom na wsi, gdy miałam 18 lat.