
Odwiedziliśmy już z „Bezdzietnikiem” Szwajcarię i Niemcy, pora ruszyć na Północ. O życiu bezdzietnych i rodziców w Norwegii pisze dziś Sylwia Kaźmierczak. A Chwatka dorzuca trochę danych i statystyk:)
Tu, gdzie mieszkam, w Norwegii, nikt nie zadaje niedyskretnych pytań, nie wciska nosa w moją macicę, nie prześwietla jajników i nie czeka na moją owulację. W zimnym norweskim klimacie zdarzają się zimne serca, „zimny chów” i chodne spojrzenie na świat, ale nie ma to nic wspólnego ze znieczulicą. Norwegowie zwykle potrzebują trochę czasu, by wpuścić kogoś obcego do swego kręgu. Nie interesują się jednak cudzym życiem i konsekwentnie strzegą swojej prywatności.
W kraju legalnej aborcji, słynnym z malowniczych fiordów i równie popularnej rzeżączki, ludzie chętnie mówią o One Night Stand czy skrobance, ale nie zaczynają rozmów od pytania „Kiedy dziecko?”. Mieszkam tu już ponad trzy lata i nikt ze znajomych nie-Polaków nie zapytał mnie, dlaczego w moim pięcioletnim małżeństwie do tej pory nie pojawił się maluch. Natomiast ze strony rodaków bez przerwy słyszę wścibskie pytania, na które jedyną odpowiedzią może być pełne politowania spojrzenie. Cieszy mnie, że moi norwescy znajomi nie postrzegają mnie wyłącznie przez pryzmat ciała, nie widzą – zamiast mnie – piersi do karmienia i macicy, którą koniecznie trzeba wypełnić „życiem”. Dobrze wiedzą, że sensem życia kobiety nie musi być poświęcenie. Norweski swobodny stosunek do inności wynika z wielokulturowości. Sporą część norweskiego społeczeństwa stanowią imigranci. Inność jest na porządku dziennym. Nie dziwi ani nie szokuje. Między innymi dlatego w Norwegii – inaczej niż w Polsce – nie patrzy się na nas, nie-matki, jak na dziwolągi, ułomne z wyboru, nieproduktywne egoistki, które wydumały sobie karierę i ciche, komfortowe życie wbrew „kobiecemu powołaniu”. Choć przesypiam całe noce, nie targam ze sobą stosu pieluch i nie uginam się pod matczynymi obowiązkami, jestem tyle samo warta co kobieta-matka. Nie muszę też dla świętego spokoju udawać, że jestem bezpłodna czy chora. Mogę po prostu nie chcieć dzieci. Bez powodu. Żaden rozsądny Norweg nie zapyta mnie o przyczynę bezdzietności, ponieważ takie decyzje należą do ściśle strzeżonej sfery osobistej.
Jak podają statystyki, w Norwegii 15% kobiet i 25% mężczyzn w wieku 45 lat nie ma dzieci, przy czym wśród bezdzietnych nie z wyboru jest aż trzykrotnie więcej mężczyzn niż kobiet. Jak się okazuje, dobrze wykształcone Norweżki (studiujących pań jest tu znacznie więcej niż panów) nie chcą mieć dzieci z mężczyznami słabiej wykształconymi i znajdującymi się niżej od nich w hierarchii społecznej. Na bezdzietność Norwegów wpływ mają też zmiany kulturowe. Dziś znalezienie pracy gwarantującej bezpieczeństwo finansowe nie jest oczywistym wstępem do założenia rodziny. Norweskie kobiety, uzbrojone w równouprawnienie i łatwo dostępną antykoncepcję, zamiast rodzenia dzieci wybierają często inne cele życiowe i nie są z tego powodu piętnowane przez społeczeństwo.
Dzieci, owszem, dla Norwegów są ważne, a często nawet najważniejsze, ale są ważne wtedy, kiedy SĄ, a nie wtedy, kiedy ich NIE MA. Nikt nie wywiera presji, by pojawiły się na świecie. Wczesne rodzicielstwo jest tu raczej rzadko spotykane, większość par zostaje rodzicami po trzydziestce lub tuż przed czterdziestką. Młodzież się bawi, i to dość intensywnie. Zresztą, jak dowiodły badania Joara Vittersø z wydziału psychologii uniwersytetu w Tromsø, to właśnie bezdzietni dwudziestolatkowie są tu najszczęśliwszą grupą społeczną. Jednak rodzice też nie mają prawa narzekać. Jak większość bogatych, europejskich krajów, również Norwegia przyznaje hojne dotacje na dzieci, ale pieniądze te muszą zostać przeznaczone na konkretne cele, np. dodatkowe zajęcia pozalekcyjne, wyjazdy na wakacje lub wyprawkę szkolną. Zasiłek rodzinny jest najważniejszym instrumentem wspierania rodzin w tym kraju. Przysługuje na każde dziecko do 18. roku życia (niezależnie od tego, jak liczna jest rodzina) i wynosi ok. 11 tys. koron (ok. 2 tys. euro) rocznie. Ponadto jest wiele innych zasiłków – opiekuńczy, rodzicielski, ciążowy oraz jednorazowe becikowe, a rodzice często korzystają z kilku świadczeń jednocześnie. Jeśli jednak podliczyć wydatki na dzieci, można śmiało stwierdzić, że Norwegom – z czysto materialnego punktu widzenia – nie opłaca się mieć potomstwa. Życie tutaj jest kosztowne, a więc dzieci również, pomimo państwowego wsparcia.

Norweskie państwo zachęca obywateli do rozmnażania, oferując im między innymi długie urlopy rodzicielskie, które przysługują nie tylko matkom, ale również ojcom – niemal 90% mężczyzn korzysta z możliwości zostania z dzieckiem w domu. Poza tym funkcjonuje elastyczny system zastępstw, który gwarantuje rodzicom komfort psychiczny i poczucie bezpieczeństwa. Urlop rodzicielski może trwać do 56 tygodni, po jego zakończeniu matka podejmuje decyzję, czy wraca do pracy, czy też woli poświęcić się rodzinie. Jeśli zostanie w domu, otrzyma od państwa 39 tys. koron rocznie (ok. 5 tys. euro). Może też wrócić do pracy na część etatu i posyłać dziecko na kilka godzin do przedszkola, wówczas również dostanie dofinansowanie od państwa. Co ciekawe, jak podają statystyki, z cząstkowego zatrudnienia częściej korzystają tu osoby bezdzietne oraz te, które odchowały już dzieci, niż rodzice z małymi dziećmi. Jeżeli bezdzietni mają tu jakiś przywilej, to przede wszystkim taki, że nie czują na plecach oddechu Barnevernet, czyli norweskiej organizacji chroniącej dzieci i stojącej na straży przestrzegania ich praw.
Przy zatrudnianiu pracowników prawo norweskie nie pozwala pytać o plany prokreacyjne, czasami jednak zdarza się, że pracodawca zapyta o potomstwo. Takie pytanie może pojawić się w kwestionariuszu albo podczas rozmowy kwalifikacyjnej i traktowane jest jak swego rodzaju zabezpieczenie. Bezdzietny pracownik nie jest ograniczony czasowo, w związku z tym może pracować na przykład w trybie dwuzmianowym.
Tutaj też inaczej myśli się o starości. Żaden Norweg nie zapyta: „Kto ci na stare lata poda szklankę wody?”. Z prostej przyczyny – tu nikt nie postrzega dziecka jako zabezpieczenia na starość. Od tego są emerytury oraz pracownicy socjalni, którzy za wykonywaną usługę otrzymują pensję. Jedno jest pewne, w Norwegii za bezdzietność nikt nie zostanie skrytykowany. Dla norweskiego społeczeństwa jesteś super zarówno z dziećmi, jak i bez nich. Nikt też nie wypomina bezdzietnym, że cierpi przez nich gospodarka albo system emerytalny. Bycie matką to w Norwegii możliwość, nie obowiązek. I słusznie. Żadna z nas nie podpisała umowy ze światem, zobowiązującej do posiadania dzieci
Zdjęcia: Sylwia Kaźmierczak
75 komentarzy
Na wścipskie pytynia o dziadziach przygotowałem sobie przed laty formułę, która do tej pory zawsze funkcjonowała i kończyła każdą dalszą rozmowę na temat dzieci: Są pytania, których się nie zadaje i odpowiedzi, których się nie udziela.
Stanowczo i elegancko:) To już kolejna cięta riposta, jaką ostatnio czytam. Przydałoby się je zebrać w jednym miejscu, oprawić, wydać i posłać w świat:))) Ktoś, coś?
Koniecznie przydałby się tai podręczny słowniczek trafnych ripost 😉
Też bym chciała tak umieć. Ja nadal w jakieś tłumaczenie popadam, ale pracuję nad tym. 🙂
Ja mieszkam w Belgii i tutaj na rozmowie o pracę zawsze pada pytanie czy masz dzieci i czy twój mąż to Belg jakby to miało wpłynąć na moje kwalifikacje zawodowe. Zadarzyło im się usłyszęć że niestety nie dostanę tej pracy bo jestem w takim wieku ze napewno niedługo będę w ciąży i nie będę mogła pracować na full time.
Na wścibskich ludzi nie mamy wpływu, no może jedynie udzielając odpowiedzi, która może im pójść w pięty:)
Wracając zaś o do całej reszty. Szczerze mówiąc nigdy nie odczułam, że muszę mieć dzieci. Ja po prostu zawsze chciałam je mieć i pewnie byłoby mi strasznie żal, gdyby się okazało, że nie mogę. Jednak presji rodziny nie odczułam, a na dzieci zdecydowaliśmy się w kilka lat po ślubie, więc mieli szansę pytać. Nikt nie pytał, nie dociekał. Ciekawi mnie, czy artykuły, takie jak ten, nie wynikają jednak z osobistych przeżyć, które mogą być jednostkowe, wolę myśleć, że jednak nie są normą. Kiedyś były na pewno. Powiem szczerze, że oprócz finansowej strony trzeba wziąć pod uwagę również całą resztą, związaną z wychowywaniem dzieci, problemy wieku dojrzewania, grup rówieśniczych, choroby, patologie, złe wybory, uzależnienia, itp. To wszystko przecież może dotknąć rodzica, i myślę, że w tym kontekście bezdzietni nie powinni czuć się poszkodowani. W żadnym razie nie powinni czuć się dyskryminowani. Pozdrawiam
Oczywiście, że to jest pisane z osobistej perspektywy, i autorka mocno to podkreśla. Pisze w pierwszej osobie i wielokrotnie eksponuje zaimek „ja”. Przez ten rok, gdy prowadzę bloga, rozmawiałam z bardzo wieloma osobami bezdzietnymi i wiem, że mnóstwo ludzi czuje presję. Nie negowałabym tego. Spotkałam też takich, którzy nie czuli żadnych nacisków i rzeczywiście nie za bardzo wiedzą, o co cały ten krzyk. Sytuacja na pewno szybko się zmienia. W tej chwili właśnie czytam artykuł Bogusławy Budrowskiej z roku 2000 i wiele twierdzeń brzmi już anachronicznie. Uważam jednak, że bezdzietność z wyboru wciąż mamy nieprzepracowaną i poznawczo nieoswojoną, choć już wiele negatywnych stereotypów się stępiło. Zauważyłam jednak pewną prawidłowość – o odczuwanych naciskach i niechęci najczęściej mówią kobiety młode i takie, które głośno o swojej bezdzietności z wyboru mówią. Nie brak dzieci działa na społeczeństwo jak płachta na byka, tylko głośna deklaracja, że ich NIE CHCESZ, i że ich NIE BĘDZIESZ MIAŁA. To jest do społecznego oswojenia, nie bezdzietność jako taka.
Ja wiem, że to było subiektywne podejście, zresztą mój komentarz nie był krytyczny:) Każdy ma prawo do swojej wizji własnego życia.
Jednak, artykuł porusza znacznie większy problem, gdzieś w tle, o znaczeniu chyba nawet globalnym. Zostawmy na bok fakt, że on/ona nie mogą mieć dzieci, bo to jest coś, na co nie mamy wpływu, nawet medycyna bywa zawodna. Pozostaje grupa kobiet i mężczyzn, którzy mogą. Z tej grupy wydzielamy tą, która chce mieć i ma. W przypadku Europejczyków, ma 1 lub dwoje dzieci. Demograficznie rzecz ujmując, ma mało. A jeśli do tego dodamy grupę, która nie chce mieć, i jak wspomniałam, ma do tego prawo, niemniej jednak rysuje nam się nieciekawy obraz przyszłości Europy. Zwłaszcza w kontekście ras napływowych i napływowych kultur.
Ale zostawmy na bok tematykę emigrantów. Mnie ciekawi sam fakt, dlaczego jest grupa ludzi, (coraz bardziej powiększająca się), która nie chce mieć dzieci, to przecież z czegoś wynika. To jest problem, nad którym należałoby się zastanowić. Przecież nie każda z tych osób tłumaczy to niechęcią do dzieci. Co Ty o tym sądzisz?
Hmmm… Przyczyny bezdzietności zgłębiam od roku. Jest ich naprawdę mnóstwo. Od takich oczywistych, czyli niepłodność czy rozmaite choroby, które nie sprzyjają zachodzeniu w ciążę lub całkiem je wykluczają, przez mniej oczywiste przyczyny, tkwiące choćby w biografii. Niektórzy bezdzietni na przykład w domu rodzinnym byli obarczani opieką nad młodszym rodzeństwem lub dysfunkcyjnymi rodzicami. Tacy ludzie często nie chcą mieć w dojrzałym życiu dzieci, swoje już „odbębnili”. Czasami przyczyny leżą w psychice, w rozmaitych problemach natury emocjonalnej. Ludzie nie chcą mieć dzieci, bo brakuje im poczucia stabilizacji finansowej, nie mają partnera albo mają, lecz mu nie ufają. Czasami wybierają wolność od dzieci, bo lubią spontanicznie spakować plecak i ruszyć hen, w nieznane. Na kolejną przygodę albo w inne życie. Stawiają na wykształcenie, podróżowanie albo pracę. Niekiedy, po oszacowaniu zysków i strat, wychodzi im, że bezdzietność bardziej się opłaca. A niekiedy – jak w moim przypadku – po prostu nie chcą dzieci. Myślę, że to niechcenie tkwi w większości bezdzietnych z wyboru, nawet jeżeli dochodzą też inne czynniki. Jak wiadomo, ludzie, którzy chcą mieć dzieci, potrafią poruszyć niebo i ziemię, by dopiąć swego. Jeżeli nie poruszają – to znaczy, że po prostu nie chcą. Takie „niechcenie” nie ma przyczyny. Ja mam za sobą fajne dzieciństwo, miałam bardzo kochających rodziców, jedną młodszą o pięć lat siostrę, usamodzielniłam się po maturze, gdy wyjechałam na studia, zdobyłam wykształcenie, od zawsze mam pracę, opiekuńczego męża, wielki dom, hektar ziemi… Żadnych traum za sobą (mama mi sałatki ziemniaczanej nie robiła w dzieciństwie, ale to się chyba nie liczy). Jestem nawet całkiem niezła w opiece nad dzieciakami (jak mi się chce). Ale po prostu nie chcę dzieci. Idealny przykład na to, że za bezdzietnością nie musi kryć się jakiś problem. Dlatego raczej nie nazywałabym powodów bezdzietności „problemem”. To jak z macierzyństwem. Za nim też stoją różne powody. Czasami ludzie po prostu chcą mieć dzieci, a czasami w macierzyństwo przed czymś uciekają albo coś sobie nim rekompensują. Ale nie powiemy przecież, że powody macierzyństwa to „problem”.
Edit: I jeszcze jedna ważna rzecz – uważam, że nie należy wartościować motywów. Że „niechcenie” jest lepsze na przykład od obawy przed przekazaniem złych genów albo niepłodność lepsza od „niechcenia”. Ważny jest efekt! Jeżeli nie masz i jesteś szczęśliwa, to jest to! To nawet prostsze niż w przypadku macierzyństwa – dla dziecka na ogół nie jest obojętne, dlaczego przyszło na świat. Niekiedy powody rodzicielstwa wpływają na to, jak rodzic zachowuje się wobec dziecka. W przypadku bezdzietności powody mogą wpływać jedynie na to, jak ją przeżywamy. Osobie niepłodnej lub rozdartej wewnętrznie może być ciężej niż komuś, kto nie ma i nie chce mieć dzieci. Ale na pewno nie może się to przekładać na ocenę konkretnego bezdzietnika. Dopisuję to, bo zdarzało mi się słyszeć, że niepotrzebnie piszę na blogu o innych motywach bezdzietności niż wolny i świadomy wybór. Że niby w ten sposób „poniżam” bzw. Ale to absurd. Człowiek to skomplikowana istota i tyle.
Uff! Ale się rozpisałam. Dość!:)
Pozdrawiam!
PS. Wiem, że poprzedni wpis nie był krytyczny. Nie odebrałam go tak:)
Ciekawe co piszesz o partnerze. Bycie w satysfakcjonującej relacji jest dla każdej odpowiedzialnie myślącej osoby warunkiem, by myśleć o dzieciach.
A w drugą stronę – ja uciekałam od fajnych facetów, niszcząc relacje, bo wydawało mi się, że jak wejdę w to na całość, to od razu będę musiała funkcjonować w roli żony-matki-gosposi. Tak się tego bałam, tak chciałam żyć inaczej (i żyję, a jak!), że w wyniku tej całej presji społeczeństwa i wyuczonych przekonań, unikałam zaangażowania, a nie wpadłam na pomysł, by jakoś szczerze przed partnerem przyznać, że trochę inaczej postrzegam partnerstwo. Wydawało mi się to, że robiłabym krzywdę facetowi, który na pewno chce założyć rodzinę. Dziś już jest inaczej, duuużo lepiej, żyję w luźnym i nietypowym związku, ale mam poczucie, że jak moja relacja jest niedoprecyzowana, to inni źle się czują z tą moją swobodą. Inaczej, gdy wiadomo, w jakich rolach jesteśmy, wszystko uporządkowane i nazwane – wtedy jakoś chyba łatwiej ludziom nas akceptować.
O, zdefiniowane role to bardzo wygodna sprawa. I wcale nie mówię, że zła. Pewnie świetnie w takiej roli funkcjonować, przynajmniej dopóki nie uświadomisz sobie ograniczeń. My już tak daleko zabrnęłyśmy w wolność, że raczej nie ma powrotu do ustalonego raz na zawsze, sztywnego kontraktu płci. Już zawsze będzie nas uwierał. Ja co prawda jestem od 22 lat żoną, ale też dość nietypową;) I we wszelkie inne role życiowe wchodzę bardzo ostrożnie.
Ja nie mam dzieci, bo nie spotkałam w życiu partnera, z którym chciałabym je mieć. Mam 41 lat i zakładam, że już nie urodzę dziecka. Trudno powiedzieć, że to był mój wybór – raczej w tym znaczeniu, że nie chcę być samotną matką. Nie chcę mierzyć się z biedą, osamotnieniem w pełnieniu obowiązków, udręką spowodowaną przeciążeniem i stresem, że jeśli dziecko się rozchoruje, a ja stracę źródło utrzymania, to stoczymy się na dno. Wolę nie mieć żadnego dziecka, niż znaleźć się w tym położeniu. Trudno by mi było wówczas odczuwać szczęście płynące z macierzyństwa.
Czuję presję otoczenia w taki sposób, że ludzie uważają, że ja jestem nieszczęśliwa, bo nie urodziłam dzidziusia i nie mam męża. Życzą mi, żebym „ułożyła sobie życie”. A ja mam wspaniałe życie, jestem bardzo zadowolona! Ono jest ułożone 😀 Ludzie też uważają, że „co ja tam wiem, przecież nie mam dzieci”, a więc nie wiem nic o zmęczeniu, prawdziwych problemach (one są tylko związane z dziećmi! ;-)) Nie mam prawa się wypowiadać na wiele tematów, bo przecież nie mam dzieci.
Koleżanka ostatnio powiedziała mi, że możemy umówić się na spotkanie za 3 tygodnie, ale ona mi jeszcze je potwierdzi na kilka dni przed, bo gdyby jej córce coś zadali w szkole, to wtedy ona nie mogłaby przyjść. Widujemy się raz do roku, umówiony przez nas termin przypadał na niedzielę po południu. Czyli nawet gdyby w piątek tej jej 12 letniej córce coś zadali do domu, to przecież mogłaby z nią te lekcje odrobić w sobotę albo w niedzielę do południa. Ale nie – ona uważa, że to jest OK, że wprost mi powie, że zadanie domowe jej córki sprawi, że nasze spotkanie nie dojdzie do skutku. To znaczy, że ja musze zarezerwować sobie tę datę w kalendarzu, nie mogę niczego zaplanować na to popołudnie przez najbliższe 2 tygodnie, ale ona może odwołać to spotkanie na kilka dni przed. Bo mojego czasu nie trzeba szanować. Bo ja przecież nie mam nic do roboty, niczego innego do zrobienia tylko mam grzecznie czekać czy jej córce nie zadadzą pracy domowej.
Tak to właśnie prawa cudzych dzieci zyskały prymat przed moimi prawami.
A jak tak się zastanawiam, co to właściwie znaczy „nieciekawa przyszłość Europy”? I dlaczego nieciekawa? Gdyby ponad 2000 lat temu pewien Palestyńczyk (Bliski Wschód) nie namotal nam w głowach, być może nie upadło by nam Imperium Rzymskie. A może chodzilibyśmy co niedzielę do kamiennych kręgów oddawać cześć Thorowi i spółce. A gdyby nie styczność z kulturą arabska dzięki wyprawom krzyżowym być może bylibyśmy przedmurzem buddyzmu, bo jednak ludy azjatyckie miały wtedy lepiej rozwinięta technikę. Imperia powstają, rozrastają się, dorabiają „glinianych nóg” i upadają. Tak było i będzie, upadek Europy jakiej znamy też nastąpi, ale czy to jest powód by rozpaczać? Na zgliszczach rodzi się nowe i tak toczy się kolo historii.
Z ust mi to wyjęłaś E-milko! Jesteśmy oczywiście przywiązani do tego, co znamy, ale nadmierne przywiązanie rodzi najgorsze owoce – nacjonalizm, konserwatyzm spod znaku Ordo Iuris, gniew, frustrację, wyparcie… Być może już za chwilę, za 20-30 lat świat będzie wyglądał zupełnie inaczej. Czy nam się to podoba, czy nie. Nie powstrzymamy zmian, nie ma więc sensu przywiązywać się do koncepcji narodu sprzed dwóch stuleci.
Do Anny wytłumaczę zachowanie koleżanki. Koleżanka jak miały Panie po 20 lat i to koleżanka i Pani ne miała zobowiązań i mogły się spotkać bez umawiania. Koleżanka jak każdy rozsądny dorosły człowiek wybiera, to co w danym momencie życia jest ważniejsze czyli wychowanie córki. Bo to co bawiło ją 10 lat temu kawa czy piwo z koleżanką schodzi na dalszy plan, to się nazywa droga Pani dorastanie. Trzeba się do tego przyzwyczaić bo jak będzie miała Pani 50, to dla koleżanki będzie ważniejsze życie córki matura studia, chłopcy a stara koleżanka będzie jeszcze mniej ważna bo powinna mieć swoje życie. Dlatego według badań depresja tak dosięga bezdzietne kobiety 40 – 50 letnie i to jest ważniejszy problem.
Nie chcę mieć dzieci, co wynika z tego, że nie mam potrzeby ich mieć. Tak samo, jak nie mam potrzeby mieć doktoratu, domu na wsi, psa czy miliona innych rzeczy. No nie mam potrzeby i koniec, nie ma w tym nic dla mnie ciekawego. Równie dobrze mogłabym powiedzieć „mnie ciekawi sam fakt, dlaczego jest grupa ludzi, która chce mieć dzieci, to przecież z czegoś wynika”. No wynika – z tego, że oni mają taką ochotę, a ja nie.
Moje powody: kolejność przypadkowa. Te powody przyszły mi do głowy jako pierwsze, tak bez głębszego zastanowienia, ale gdybym musiała, wymieniłabym ich kolejne 100.
Nie mam dzieci bo:
1. Nudzą mnie i bardzo męczą, nie wciągają mnie ich problemy, zabawy, pytania, tematy, ich dziecięcy świat. Nie wyobrażam sobie latami tkwić w ich świecie, robić rzeczy, które mnie nudzą, grać w gry/zabawy, na które nie mam ochoty, prowadzić rozmów, które mnie męczą i silić się na zachowania/reakcje, które nie są autentyczne, ale trzeba zareagować z entuzjazmem, bo dziecko akurat zrobiło pierwszego w życiu fikołka albo namalowało obrazek
2. Są zbyt absorbujące, a ja za bardzo kocham swój wolny czas. Nie jestem skora do takich poświęceń, jak oddanie tak ogromnej ilości mojego czasu na zabawę/opiekę/wychowywanie. Weekend jest dla mnie świętością – to czas, kiedy po ciężkim tygodniu pracy mogę się wyspać, chodzić w piżamie do południa, wypić kawę w ciszy, spokoju i w posprzątanym mieszkaniu. Nie zamieniłabym tego czasu na pobudki o 6:00 rano i usługiwanie dziecku do późnego wieczora, tj. de facto pozbycie się weekendów na poczet pracy tylko w domu. Dodatkowo abstrakcją jest dla mnie ślęczenie nad lekcjami z dzieckiem po 1-2h dziennie, logistyka, którą trzeba uprawiać, żeby ono nie spóźniło się do szkoły, ja do pracy, żebym zdążyła je odebrać i zawieźć na zajęcia dodatkowe itd. Nie zniosłabym faktu, ze cały dzień muszę zaplanować i że często nie ma miejsca na spontaniczność, zmianę planów albo pójście na wieczorne zakupy ciuchowe w celu poprawy humoru po ciężkim dniu pracy.
3. Nie odpowiadają mi czasy, jakie nastały i nie chciałabym w dzisiejszych czasach wychowywać dziecka. Maluchy zanim jeszcze dobrze mówią, mają tablety opanowane do perfekcji, media społecznościowe ma już 10-latek, w sieci dzieją się rzeczy straszne, na które rodzice często nie mają wpływu (jak np. szykanowanie słabszych kolegów/koleżanek, wrzucanie kompromitujących materiałów do sieci). Dzieci próbują imponować znajomym w sposób, który może ich nawet zabić (typu don’t breathe challenge, dopalacze). Nie wyobrażam sobie, żeby dziecko, które wychowuję np. naście lat, wkładam cały swój kapitał, skończyło w trumnie, bo nażarło się dopalaczy, a ta wizja wcale nie wydaje mi się odległa.
4. Poród, ciąża i cała ta pociążowa fizjologia wywołują we mnie, delikatnie mówiąc, odrzucenie. Nigdy nie użyczę swojego ciała na ten cel.
5. Sporo podróżuję, w tym bardzo spontanicznie. W ciągu jednego roku potrafiłam być na 3 kontynentach. Dziecko zabrałoby mi tę wolność – a ja nie byłabym w stanie się z tym pogodzić, co naturalnie odbiłoby się na dziecku.
6. Obawiam się zmian klimatu na przestrzeni następnych 20-40 lat. Dla wielu może to być argument śmieszny, ale dla mnie nie jest. Przeczytałam masę raportów, które jasno pokazują, że jeszcze nasze pokolenie poniesie fatalne skutki ocieplenia klimatu, a pokolenie dzisiejszych dzieci dopadnie masa jeszcze gorszych konsekwencji i to ze zdwojoną siłą, gdyż stoimy nad klimatyczną przepaścią, a nadal nie ma na świecie rozwiązań systemowych tego problemy.
7. Zarabiam, abym w okresie życia, kiedy nie będę już w stanie pracować, mogła godnie żyć. Wychowanie dzieciaka do 18-tki to , załóżmy, 250 tys. PLN. Ja te pieniądze chcę mieć na czas kiedy skończę, nie wiem, 70 lat i będę chciała przez ostatnie 20 lat życia funkcjonować na dobrym poziomie i móc zapłacić prywatnej pielęgniarce za pomoc i opiekę. Jeśli te pieniądze wydam na dziecko – nie będę miała za co żyć na emeryturze, bo zakładam, ze ZUS emerytury mi nie wypłaci.
8. Nie chcę tego i nie czuję takiej potrzeby. Tłumacząc łopatologicznie: tak jak większość z ludzi nie czuje potrzeby i nie chce przeprowadzić się do Maroka i zająć hodowlą kóz, tak ja nie chcę i nie czuję potrzeby posiadania dziecka.
9. Kocham ciszę i spokój. Dziecięce wrzaski, śmiech, gwar, płacz działają na mnie jak płachta na byka. Lubię odwiedzać znajomych, którzy mają dzieci, bo ja lubię dzieci moich znajomych, ale za każdym razem, gdy wychodzę z ich głośnego, zabałaganionego, a często po prostu brudnego domu, czuję ulgę, że moi znajomi musza te dzieci umyć, nakarmić, położyć spać, a po drodze 100 razy zwrócić uwagę, stracić cierpliwość i paść ze zmęczenia, a ja zaraz będę w moim cichym, wysprzątanym mieszkanku i żadnego z tych hałaśliwych brzdąców nie zabieram tam ze sobą.
10. Last, but not least: nigdy w życiu, ani przez minutę, nie czułam żalu, że nie mam dziecka. Za to każdego dnia, wielokrotnie odczuwam ulgę, że ich nie mam.
Mini, dzięki, że chciało ci się pofatygować i tak obszernie odpowiedzieć na to pytanie. Myślę, że to ważne – pokazać jak wielorakie, istotne i przemyślane powodu kryją się za bezdzietnością. Z tą ulgą mam tak samo:))
Mini, Twoje argumenty są wyjęte z mojej głowy – jak to zrobiłaś? 😉
A mówiąc poważnie… Wszystko się zgadza, tyle że własne dziecko to już nie jest jakieś tam dziecko, tylko człowiek, którego się kocha i szanuje (tak, wiem, że jakiś tam procent rodziców nie czuje miłości, ale mówmy o większości). Odkryłam to dopiero mając własne dziecko (a przy tym zachowując umiłowanie mojej wolności osobistej, podróżowania, spania w weekendy i czystości w domu).
Partnera też się kocha i szanuje, chociaż związki ewoluują i paleta emocji zyskuje różne odcienie. Czy w normalnym, zdrowym związku obwinia się partnera o to, że rozwalił długo planowany urlop na drugim końcu świata, bo dzień przed wyjazdem złamał nogę? Mój mąż w taki sposób załatwił nam upragniony wyjazd… Nie zabiłam go, nie zostawiłam samego, nie zwyzywałam od najgorszych, czułam raczej wielki smutek i współczucie, że go boli i że z wyjazdu, na który cieszył się tak samo mocno, nici.
Z dzieckiem (własnym, bo co nas obchodzą cudze dzieciary?) jest tak samo: kochasz i wybaczasz, albo po prostu nie wybaczasz, bo nie masz emocji z gatunku „to twoja wina, niszczysz mi życie!” i nic wybaczać nie musisz. Myślę, że ci znajomi, którzy setny raz padli ze zmęczenia, są w tym zmęczeniu jednak szczęśliwi.
Czy partner zawsze robi wszystko tak, jak my chcemy? Kruszy. Rozrzuca skarpetki. Zostawia samochód z pustym bakiem. Zapomina uprzedzić o wizycie teściów. Czy z tego powodu kochający się ludzie robią sobie awantury albo przerzucają się pretensjami?
Córce koleżanki do tej pory pamiętam, że ubrudziła mi łapskami szybę w drzwiach balkonowych. A własnemu dziecku nie wyliczam znacznie większych szkód, które robi. Się odmaluje, żaden problem.
Czy kiedy partner dzięki się swoją radością (kupił sobie coś do samochodu albo strzelił gola w meczu z kolegami albo cokolwiek, co go raduje, bo jest jego hobby), to czujesz przymus „zareagowania z entuzjazmem”? Bo mnie się serducho raduje, że on szczęśliwy. I tak samo z tym rysunkiem czy pierwszym fikołkiem, bo to nie byle jaki rysunek, tylko osoby, którą kocham. Tu nie ma jakiegoś zmuszania się do czegokolwiek. Więcej – chce się wspólnie rysować i wspólnie robić więcej fikołków.
Co do zmian klimatycznych – zgadzam się. Ale twierdzisz, że martwisz się o stan środowiska, a wcześniej wyznajesz, że idziesz sobie ot tak, na zakupy ciuchowe. Jeśli interesujesz się zanieczyszczeniem środowiska powinnaś wiedzieć, że przemysł tekstylny jest drugim największym trucicielem srodowiska. Robiąc zakupy w ramach zachcianki „po ciężkim dniu” nie ułatwiasz sprawy przyszłym pokoleniom (ludzi i zwierząt). Ba, nawet naszemu pokoleniu taka beztroska postawa nie pomaga (a mnie wręcz jeży włosy na głowie, jak można być tak dwubiegunowym).
Druga kwestia – wyjazdy na inne kontynenty. Skoro spontaniczne – rozumiem, że prywatne. Nie mówię, że to złe, ale skoro jesteś wyczulona na problemy środowiska i dużo na ten temat czytasz, to na pewno wiesz o ogromnym wpływie turystyki na zanieczyszczenie. Czy potrafisz odmówić sobie podróży, żeby nie dodawać planecie kolejnego śladu węglowego?
Zaciekawiłaś mnie jeszcze wzmianką o fizjologii. Jak radzisz sobie w takim razie z miesiączkowaniem? A poród, który mnie przeraża, można przecież wyeliminować załatwieniem skierowania na cesarkę.
A teraz, jako osoba, która nadal kocha swoją wolność i używanie mózgu do czynności wykraczających poza planowanie obiadków, spacerków i zastanawianie się, dlaczego moje dziecko jeszcze nie ma tableta, a telewizor mamy ciągle wyłączony, pójdę sobie przed snem poczytać. Książkę. 🙂
Hej, pozwolę sobie dorzucić trzy grosze. Wydaje mi się, że kluczowe jest to, o czym pisałam w swoim komentarzu – to chcenie lub niechcenie. Gdy ludzie chcą mieć dziecko, żadne przeciwności losu, żadne zdrowotne przeciwwskazania czy jakiekolwiek obawy o przyszłość nie są w stanie odwieść ich od starań. Poruszą niebo i ziemię, by doczekać się potomka. I w drugą stronę – za bezdzietnością, owszem, stoją rozmaite powody i rozmaite obawy, ale tą praprzyczyną zwykle jest niechcenie. Gdy oglądam się wstecz, widzę, jak wiele przeciwności losu byłam gotowa pokonać, gdy mi na czymś zależało. Gdybym CHCIAŁA mieć dzieci, miałabym je. Nie przestraszyłabym się ani porodu, ani tym bardziej odrabiania z nimi lekcji. Ale NIE CHCĘ ich mieć. I cieszę się, że nie muszę poświęcać im wieczorów.
Dodatkowo, ważne są dla mnie i inne powody. Jestem katastrofistką, nie wierzę w świat bez wojen, a nie mając dzieci, nie muszę martwić się o to, co je spotka za 15 czy 25 lat. Dla mnie to duża ulga, ale to nie znaczy, że wszyscy rodzice mają się tym martwić. To jest wyłącznie moje zmartwienie, którego nie chcę brać na klatę. Gdybym chciała mieć dzieci, wzięłabym je.
Ważne są dla mnie również powody ekologiczne, ale bez absurdalnych wyolbrzymień. Staram się być możliwie nieuciążliwa dla środowiska, a jednak jem, ubieram się i podróżuję. Gdybym miała dziecko, tak samo nękałabym środowisko, ale dodatkowo nękałoby to środowisko moje dziecko. Nie mając dziecka, odczuwam ulgę. To nie jest wydumany powód. Nawet ONZ w swych zaleceniach dotyczących klimatu ma punkt o tym, że ludzie – jeżeli chcą mieć znośny klimat i spokój na planecie – powinni ograniczyć się do jednego dziecka. Ale to przecież nie znaczy, że wszyscy mają rodzić dzieci z poczuciem winy. Jest wielu takich jak ja, którzy nie chcą mieć dzieci w ogóle. Inni z kolei chcieliby mieć dwoje czy troje. Niech każdy robi to, co uważa za słuszne i dobre dla siebie, a dzięki temu wszyscy mamy szansę ograniczyć zagrożenia. Bez krzywdy dla nikogo.
Myślę natomiast, że nie w porządku jest nakłanianie ludzi do tego, czego nie chcą. Przekonywanie ich czy lekceważenie ich motywów. Dlatego zbijanie argumentów Mini nie ma najmniejszego sensu. Wierzę, Karolino, że masz wiele mocnych i ważnych powodów, by cieszyć się macierzyństwem. I super! Podejrzewam jednak, że gdybyś je tu wypisała, natychmiast znaleźliby się tacy, którzy by je elegancko, błyskotliwie, punkt po punkcie zbili. I co z tego? Przecież to nie znaczy, że te powody staną się dla ciebie mniej ważne. To są TWOJE powody. Ważne dla ciebie. Tak jak dla mnie ważne są moje powody. Naprawdę posiadanie dziecka nie musi być jedyną słuszną drogą. Co nie znaczy, że jest drogą niesłuszną. Moje powody bezdzietności w żaden sposób nie podważają powodów, jakie stoją za rodzicielstwem.
Pozdrawiam!
Karolina, cudnie to napisałaś…. po prostu cudnie.
Dziękuję,
Karolina – odniosę się wprost do Twoich pytań, które do mnie kierujesz:
1. Czy miałabym żal do partnera za to, ze zepsuł mi urlop łamiąc nogę? Nie, nie miałabym żalu do partnera, specjalnie sobie tej nogi nie złamał. Miałabym żal do losu, ze tak ironicznie nas potraktował, ale tu nie o to chodzi. Ja z partnerem spełniam swoją wielką pasję jaką jest podróżowanie. Planujemy podróże dalsze, bliższe 3-4 dniowe często rezerwujemy z minimalnym wyprzedzeniem, bo akurat wpadła ciekawa oferta. Latamy poza sezonem wakacyjnym. Razem planujemy noclegi, miejsca, które zobaczymy, razem przygotowujemy się do wyjazdów. Mój partner jest moim towarzyszem w spełnianiu pasji. Dziecko, przez długi czas nie tylko takich towarzyszem nie będzie, ale na długi czas tę pasję by mi zabrało. Nie wyobrażam sobie podróżować z niemowlakiem albo kilkulatkiem (tak, wiem, że to jest możliwe, uprzedzając odpowiedź, ale to nie jest dla mnie), bo podróż upływałaby na spełnianiu potrzeb dziecka, stresie co się stanie jak się rozchoruje, itd. W wieku szkolnym, dopóki dziecko jest pod opieką rodziców, wyjazdy poza sezonem wakacyjnym są z mojej perspektywy prawie niemożliwe. Mówiąc w skrócie: dziecko ograniczyłoby spełnianie mojej pasji na wiele, wiele lat w sposób, którego nie byłabym w stanie zaakceptować, a partner, na którego się powołujesz, jest towarzyszem w tej pasji i
złamanie nogi, a przez to zawalenie wyjazdu, tego nie zmienia.
2. Ja wiem, że moi znajomi, którzy padają ze zmęczenia są szczęśliwi. Nigdzie tego nie neguję. Po prostu piszę, że ja nie byłabym z tym szczęśliwa i fakt, że nie muszę zajmować się dziećmi 24h wywołuje u mnie poczucie ulgi.
3. Zmiany klimatyczne, a moje podróżowanie i kupowanie ciuchów… Wybacz Karolina, ale popadasz w totalną skrajność. Fakt, że interesuję się skutkami zmiany klimatu i we własnym małym zakresie staram się dbać o środowisko nie powoduje, że zaprzestanę podróżowania i kupowania ubrań, bo przyczyniam się do zatrucia planety. Aby ratować klimat potrzebne są ogromne zmiany SYSTEMOWE na poziomie krajów. Co z tego, że ja nie polecę samolotem albo nie kupię ubrania, jak nasze władze uważają, że mamy węgla na 200 lat i trzeba go użyć w ramach autonomii energetycznej. Ja też mogę Ci powiedzieć, żebyś nie kupowała dziecku zabawek, bo produkujesz śmieci, a ubrania kupuj tylko w secondhandzie, ale to nie o to chodzi, żeby popadać w paranoję, bo na poziomie jednostkowym i tak klimatu się nie uratuje. BTW zakupy ciuchowe to był przykład, a nie wskazanie, że stricte chodzi o ciuchy. Możesz zamienić to na wyjście na drinka, do kina, czy na trampoliny. To tylko przykład.
4. Między menstruacją a fizjologią porodowo-ciążową widzę przepaść. Nawet jeśli mowa o cesarce.
Szczerze cieszę, się, że Twoje dzieci nie należą do uzależnionych od tableta. Nigdzie nie zasugerowałam, że wszystkie dzieci mają problem z tabletem i dopalaczami. Znowu nie o to chodzi. Wskazuję pewne tendencje, ogólne problemy aktualnych czasów – no bo nie powiesz mi, że problem nałogowego używania sprzętów elektronicznych przez dzieci nie istnieje, a problem dopalaczy jest wyimaginowany. Nawet jeśli Twoje dzieci nie będą miały z tym nic wspólnego, czego Tobie i Twoim dzieciom życzę, to nie powoduje, że nie jest to problem, ogromne wyzwanie, odpowiedzialność, na którą ja nie mam siły, ochoty ani motywacji, żeby się z tym zmierzyć. Tylko tyle i aż tyle.
Po raz kolejny odnoszę wrażenie, że podanie swoich własnych, indywidualnych pobudek do nieposiadania dzieci, odbierane jest przez rodziców osobiście. Nie musisz mi się tłumaczyć, że Twoje dzieci nie są uzależnione od tableta, a Ty masz czas na książkę i nie spędzasz czasu na planowaniu obiadków tylko używasz mózgu do poważniejszych czynności. Odbieram Twoją wypowiedź jako lekką złośliwość. Ja Ci wierzę. Ale nieprawdą jest, że cała populacja rodziców mając dzieci czyta książki, nie musi odciągać swoich dzieci od elektroniki, nie martwią się dopalaczami, podróżują i mają masę wolnego czasu, bo wystarczy wygooglać pierwszy lepszy wątek forumowy w internecie albo pogadać z przyjaciółką, żeby wiedzieć, że tak nie jest i że dzieci oprócz bycia radością rodziców, potrafią być też źródłem ogromnych problemów i totalnego braku czasu dla siebie, wyczerpania i ograniczeń.
Jeśli Ty mi podasz swoje powody, dla których nigdy nie chciałabyś być bezdzietna, bo np. bezdzietni nie wiedzą co to prawdziwa miłość, nie wypełnili luki w swoim życiu, nie usłyszą „kocham cię mamo” i marnują czas na bzety – nie odbiorę tego osobiście, nie będę próbowała przekonać Cię, że ja jestem inna niż myślisz tylko nadal będę żyła swoim szczęśliwym życiem
pozdrawiam Cię ciepło
Dziewczyny!
Z przyjemnością czytam Waszą dyskusję. Każda ma swoje rzeczowe argumenty i subiektywny punkt widzenia.
Jednak ich wymiana między Wami odbywa się w kulturalny, twórczy sposób.
Aż chce się czytać takie ciekawe wypowiedzi.
Można więc pięknie się różnić.
Pozdrawiam Was gorąco!
Edyto, Mini, pozwolę sobie odpowiedzieć w jednym komentarzu.
Dokładnie w tym tkwi sedno sprawy: w chceniu. W chceniu dziecka lub w chceniu bycia bezdzietnym i potwierdzam to własnym przykładem.
Ja bardzo, bardzo długo nie chciałam dziecka. Stop. Nie to, że nie chciałam, tylko wydawało mi się nie chciałam. Już gdzieś o tym w komentarzach na blogu pisałam, że zmieniłam zdanie na temat mnie w roli matki dzięki uświadomieniu sobie prawdziwych pragnień na terapii psychologicznej.
Wcześniej uważałam, że dziecko w moim życiu będzie nieszczęściem. Wolałam nawet zachorować niż zajść w ciążę.
Mówiłam dokładnie to samo, co Ty, Mini – dlatego na początku mojego komentarza napisałam, że wyjęłaś te zdania z mojej głowy. Ręczyłabym tą głową, że tak właśnie czuję, bo uwielbiam spokój w domu, czas spędzany tylko z moim mężem, nasze wyjazdy, spanie do południa, czytanie do rana, moje prawo do wyboru i decydowania o czasie wolnym.
Z jaka ulgą oddychałam wracając od dzieciatych znajomych! Przecież łeb pęka od tych wrzasków, od tego ciagłego „mamo, popatrz, mamo, mamo, no popatrz!!!” albo „ałaaaa, on mnie bije!!!”. W końcu było tak, że ograniczyłam kontakty ze wszystkimi dzieciatymi. Porozmawiać i tak się nie da, przyjemniej poczytać książkę zamiast walczyć o uwagę koleżanki z jej dzieciarami. A zresztą co to za rozmowa, co chwilę skręcająca na temat Tadka-niejadka czy Anitki-chorowitki.
Znacie to, no nie? 😉
Nie chcę wnikać w szczegóły moich rozmów z psychologiem, powiem tylko tyle, że odkrycie w sobie przyzwolenia na pragnienie posiadania (co za niefortunne słowo…) dziecka zdjęło ze mnie mnóstwo negatywnych emocji i wrogości. Od wieku nastoletniego toczyłam monologi, jak to dzieci niszczą życie osobiste i pasje, ograniczają, nie pozwalają dojść kobietom do sukcesu zawodowego, powodują rozpad związków itp. itd.
Kiedy więc czytam lub słyszę wypowiedzi bezdzietnych osób wytaczających argumenty, które kiedyś sama tak żarliwie głosiłam, mam wątpliwości, czy ich autor rzeczywiście do końca wie, co mówi lub pisze, a raczej – czy naprawdę zna siebie i swoje potrzeby.
Prawie każdy powie, że tak, oczywiście, bo jak można nie znać siebie, prawda? Wystarczy jednak czasem troszkę poskrobać, żeby kolor pod spodem okazał się zupełnie inny.
Edyto, sama często tu podkreślasz, że aby podjąć właściwą decyzję, trzeba wiedzieć, czego się chce. Inaczej można się bardzo pomylić i zmarnować życie.
Dlatego, gdy czytam wyliczankę argumentów typu „trudna do zaakceptowania fizjologia ciąży i porodu” czy „wieloletnie rezygnowanie z siebie”, to nie odbieram tego jako braku „chcenia”, tylko jako manifestację swojej opozycji w stosunku do reszty społeczeństwa. Ciekawi mnie, z czego ta manifestacja wynika. Z buntu przeciwko narzucanym schematom? Jesteś kobietą, musisz urodzić… Do tej pory szlag mnie trafia na takie poglądy i to, że palec wytknięty w moją stronę grozi teraz innym, bo w opinii otoczenia pewnie spełniłam mój „obowiązek” wobec społeczeństwa, nie zmienia faktu, że moje ciało i moje życie może obchodzić tylko mnie i mojego męża. Wszystkim ciotkom, koleżaneczkom, sąsiadom teściowej czy jaśnie proboszczowi wara od tego. Ale wymachiwać szabelką będę dopiero, gdy ktoś zacznie mnie atakować. Niech tam sobie społeczeństwo zapuszcza żurawia, nie będę nikogo przekonywać ani wychowywać, bo wiem, czego chcę. Mam ochotę porozmawiać z Tobą, Mini, na żywo, dowiedzieć się, co w Tobie siedzi, że postrzegasz ten temat identycznie jak ja, jeszcze tak niedawno.
Nie tylko polonistka, jak Ty, Edyto, wyłapie z tekstu Mini fragmenty takie jak „latami tkwić w ich świecie”, „silić się na zachowania/reakcje”, „usługiwanie […] do późnego wieczora” itp. Myślę, że dobór słownictwa stawiający znak równości między czynnościami związanymi z dzieckiem a poczuciem niesamowitego poświęcenia, jakie spotyka rodziców, nie pojawia się w wypowiedzi osoby, która nie ma dzieci, bo naprawdę nie ma takiej potrzeby. Takie werbalne powarkiwanie znów odbieram jako demonstrację jakiejś niezależności.
Ciekawe jest również to, w jaki sposób zdeklarowana bezdzietniczka tworzy obraz Matki Polki, tej umęczonej, zaharowanej, co to już nigdy nie pośpi dłużej niż do 6 rano, a dzieckiem zajmuje się właściwie non stop. Przecież to ten stereotyp wyśmiewamy, czyż nie? Czy może tkwi on w nas, Polkach, tak mocno, że „matka” przywodzi na myśl tylko jedno skojarzenie: przez mękę do grobowej deski? Bardzo mnie ten temat interesuje, może znacie jakieś opracowania socjologiczne czy psychologiczne na ten temat? Dlaczego tak wiele kobiet macierzyństwo przeraża i kojarzą je z ciężką oraz niewdzięczną pracą? Czy nasze matki były takie? Czy tak nauczyła nas popkultura?
Zdarzają się tu na blogu wypowiedzi, w świetle których ludzie z dziećmi to albo jakieś oderwane od realiów życia freaki zajęte wyłącznie przedszkolem, smarkami i wcześniejszym wymykaniem się z pracy, albo nieludzko zmęczone, ledwo żywe cienie kobiet, natomiast same dzieci to co najmniej wampiry wysysające z ludzi energię.
Uważam, że jest to bardzo krzywdzące i nie podoba mi się traktowanie osób będących rodzicami tak, jakby płód odebrał im osobowość. Oczywiście, sama mam koleżankę, która dokonała jakiegoś cudu medycznego, bo razem z córką urodziła część mózgu! Przy każdej rozmowie z nią zastanawiam się, jak to jest możliwe…
A poważnie mówiąc – narzucana nam rola matki cierpiętnicy robi ogromną krzywdę kobietom. Jakieś dziwaczne poczucie obowiązku wobec społeczeństwa (bo kto będzie pracować na emerytury?), jakieś poczucie winy, jeśli mówisz „pas”. Jakaś skryta wrogość wobec dzieci i ludzi, którzy te dzieci mają. Z drugiej strony pogarda wobec bezdzietnych i wypominanie im katalogu rzekomych przewinień.
Przepraszam, nie idę tą drogą. Chcesz mieć pięcioro dzieci? Proszę bardzo, nie mam nic przeciwko, jeśli cię na to stać, będziesz je kochać i nie mieszkacie nade mną.
Nie chcesz dzieci? Bardzo proszę, tylko nie patrz na mnie z politowaniem i współczuciem, bo skoro współczujesz mi mojego szczęścia, to radzę zastanowić się, co jest nie tak z twoimi potrzebami.
Może internet zmieni to nasze polskie podejście do tematu? Czy raczej instamatki, na które mam uczulenie, i fora parentingowe (czy to niepotrzebne zapożyczenie ma dowartościować rodziców..?) narobią jeszcze więcej szkody?
Życzę wszystkim takiego wyluzowania, jakiego teraz doświadczam. Mam w domu kolejną osobę do kochania, a razem z nią mnóstwo energii, śmiechu, codziennej satysfakcji, dumy, wspaniałych wyjazdów i zabawy. Mam też potworne zmęczenie, tyły na Netflixie i kleksa z czerwonego barszczu na kuchennej ścianie. Pięć lat temu powiedziałabym, że nie nie byłabym w stanie żyć w taki sposób. Teraz wiem, że niedługo się wyśpię (niedługo, czyli w sobotę, bo mój syn ma też sprawnego ojca), seriale nie uciekną, a ścianę pomalujemy w majówkę.
Jestem szczęśliwa, a jednocześnie mam przekonanie, że byłabym szczęśliwa nie mając dziecka, bo wcześniej, żyjąc w przekonaniu, że macierzyństwo to nie moja bajka, też byłam i to bardzo. Ludzi oceniam po czynach i lubię za to, kim są, a nie za ich zdolności reprodukcyjne. A moje trzy przyjaciółki są bezdzietne i to się już u nich nie zmieni – z żadną matką nie rozumiem się tak, jak z nimi i uwielbiam z nimi rozmawiać, bo tematy nie skręcają na dzieci.
Pozdrawiam Was!
Chciałabym się odnieść do kilku tematów. Pierwszy z nich to subtelnie poruszony przez Chwatkę Niematkę w jej poprzedniej wypowiedzi, a mianowicie „zbijanie argumentów” bezdzietnych. Jedynym powodem, dla którego umieściłam tu kilka swoich pobudek, dla których nie chcę mieć dzieci, było pytanie jednej z czytelniczek, która była ciekawa powodów bezdzietności. To co w takiej sytuacji zdarza się najczęściej (nie mówię już tylko o Bezdzietniku, ale ogólnie) to wyłonienie się jakiejś osoby/osób, które na wszelkie sposoby próbują te argumenty zbić, a najczęściej trywializować i próbować odbierać im powagi. Napiszesz, że dziecko to pobudki wcześnie rano? „Ale jak to! Moje śpi w weekendy do 10:00”. Napiszesz, że dziecko to wyrzeczenia? „A skąd! prawie nie zauważyłam zmian w swoim życiu po dziecku!”. Napiszesz, że boisz się ciąży i porodu? „Nic prostszego! machnij sobie cesarkę!”. I tak kroczek po kroczku BZW ma sobie uświadamiać, że jego pobudki są z kosmosu i nie ma w nich nic poważnego ani zgodnego z prawdą. No przecież dzieci to sam cud, miód i orzeszki, a brak snu, zmęczenie, brak czasu dla siebie i rezygnacja z własnych potrzeb to tylko wymysł twojej wyobraźni. Tylko, że zbijać argumenty to może dwóch kontrahentów negocjujących umowę, a tu jest mowa o indywidualnych emocjach, odczuciach płynących prosto z głowy i serca oraz o przekonaniach nierzadko opartych na bagażu doświadczeń. Ja wielokrotnie słyszałam powody, dla których rodzice decydują się na dzieci, a które dla mnie osobiście brzmią kosmicznie. „Chcę mieć kogoś do kochania”, „chcę poczuć dziecko pod sercem i zobaczyć jak to jest być w ciąży”, „chcę mieć w domu głośno i gwarno na święta”, „chcę poczuć zaplecione małe rączki wokół mojej szyi i cienki głosik mówiący kocham cię mamo”. Dla mnie te argumenty brzmią dziwacznie. Ale czy ja próbuję je deprecjonować, zbijać i udowadniać, że są bez sensu? Nie, bo to są odczucia i emocje tej konkretnej osoby i mi nic do tego. Piszesz „Kiedy więc czytam lub słyszę wypowiedzi bezdzietnych osób wytaczających argumenty, które kiedyś sama tak żarliwie głosiłam, mam wątpliwości, czy ich autor rzeczywiście do końca wie, co mówi lub pisze, a raczej – czy naprawdę zna siebie i swoje potrzeby.”. Nie rozumiem dlaczego dajesz sobie prawo do wartościowania moich emocji, pobudek i oceniania, że być może ja nie wiem kim jestem i nie znam swoich potrzeb. Jeśli Ty, uświadomiona terapią, zdecydowałaś się przejść na drugą stronę i dobrze Ci tam – super. Ale jeśli ja na tę drugą stronę przechodzić nie zamierzam – to też super i nie Tobie Karolino oceniać mój stan umysłu.
Napisałaś „Zdarzają się tu na blogu wypowiedzi, w świetle których ludzie z dziećmi to albo jakieś oderwane od realiów życia freaki zajęte wyłącznie przedszkolem, smarkami i wcześniejszym wymykaniem się z pracy, albo nieludzko zmęczone, ledwo żywe cienie kobiet, natomiast same dzieci to co najmniej wampiry wysysające z ludzi energię. Uważam, że jest to bardzo krzywdzące i nie podoba mi się traktowanie osób będących rodzicami tak, jakby płód odebrał im osobowość.”
Tylko, że ja nigdzie tego nie zasugerowałam. Zauważ, że sama w odpowiedzi na mój pierwotny post napisałaś, że Twój mózg pracuje nad poważniejszymi rzeczami niż planowanie obiadków i spacerków, pomimo tego, że ja nawet nie dałam do zrozumienia, że myślę, iż rodzice to ułomne stworzenia, które nie zajmują się niczym poważniejszym. Wręcz przeciwnie: mam ogromny respekt do rodziców, ich zaangażowania, zorganizowania, aktywności, o czym pisałaś zresztą kiedyś w jakimś wcześniejszym komentarzu. To Ty sama postanowiłaś odkleić od siebie etykietkę, której ja Ci wcale nie przykleiłam. Mało tego, twierdzisz, że robię krzywdę kobietom sugerując (co jest nieprawdą), że kobieta to umęczona matka-polka, bez czasu dla siebie. A ja uważam, że krzywdę kobietom robi zupełnie coś innego. Rysowanie obrazu, ze macierzyństwo to sama słodycz, dzieci są kochane i bezproblemowe, wszystko jest kwestią organizacji, a pełnię kobiecości osiąga się właśnie zostając matką. Nawet tutaj na Bezdzietniku jest sporo mam, które wpadły w te sidła i nagle się okazało „o kurczę, jest problem, to jednak nie to, czego chciałam”.
Moje własne, prywatne pobudki nazywasz „wymachiwaniem szabelką”, „manifestowaniem przeciwko społeczeństwu”, „werbalnym powarkiwaniem”. Trzeba mieć naprawdę ułańską fantazję, żeby po moim poście sformułować takie oskarżenia. Piszesz „Nie chcesz dzieci? Bardzo proszę, tylko nie patrz na mnie z politowaniem i współczuciem, bo skoro współczujesz mi mojego szczęścia, to radzę zastanowić się, co jest nie tak z twoimi potrzebami.”. Gdzie widzisz, że wyrażam politowanie i współczucie w stosunku do Ciebie? To, że ja piszę, że nie chcę zamieniać długich leniwych weekendów na wstawanie o 6:00 rano nie jest wyrażeniem współczucia stosunku do osoby, która cieszy się rodzicielstwem, tylko oznacza ni mniej ni więcej niż to, że ja nie chcę tego robić. Nie wkładaj mi więc w usta słów, których nie wypowiedziałam, bo nie usłyszałaś ode mnie „rodzice mają przerąbane, wstają w weekendy o 6:00, nie mają czasu dla siebie, nigdzie nie wyjeżdżają i od 2 lat nie przeczytali ani jednej książki”. Zresztą bardzo charakterystyczne jest to, że gdy bezdzietny mówi „nie wybiorę w swoim życiu drogi jaką jest rodzicielstwo” to wielu rodziców odbiera to jako atak i negowanie własnej ścieżki życiowej. A tak nie jest. Jeśli ja nie wybieram tej ścieżki, to nie znaczy, że uważam, że Ty źle wybrałaś i wszystko złe co widzę w rodzicielstwie to Ty niesiesz jak krzyż na swoich barkach. Zauważ, że sama poczułaś potrzebę, żeby mnie zripostować, że Ty jakoś nadal wysypiasz się, czytasz książki, podróżujesz, masz wolny czas, a Twoje dziecko nigdy nie miało tableta. Bardzo fajnie, tylko jak przyjrzysz się wypowiedziom osób, które takie szczęśliwe w swoim rodzicielstwie nie są, to okazuje się, że borykają się dokładnie z tym, o czym ja piszę, że borykać się z tym nie chcę. Ergo: problem w ogólnym rozrachunku istnieje.
Odnosząc się już do całości to kolejny raz mam wrażenie, że jak się bezdzietniku nie obrócisz, du*a zawsze z tyłu i najlepiej na głos się nie wypowiadaj, bo wyjdzie jak zwykle. Twoje własne, prywatne pobudki to wymachiwanie szabelką i warczenie, Twoje powody są wyimaginowane i nic nie warte, bo to wszystko jest przecież inaczej niż myślisz, a ty sam jesteś nieświadomy własnych potrzeb i nie znasz siebie. I wracamy do punktu wyjścia i powodu, dla którego powstał Bezdzietnik 🙂
Pozdrawiam wszystkich!
Mini, nie martw się – podpisuję się pod tym, co napisałaś w swoim pierwszym komentarzu i podziwiam, że miałaś chęć i odwagę o tym napisać a także, że miałaś odwagę bronić nie tylko siebie w dalszych komentarzach, ale też innych. Czytając Twój dialog pomiędzy Karoliną, czułam jakby ktoś bronił nie tylko siebie, ale tez mnie i moje poglądy i też nie jest mi miło myśleć, że ktoś uważa, że moje wybory zyciowe są jakie są, nie dlatego, że wiem czego chcę, tylko dlatego, że jestem jeszcze niedojrzała i być może potrzebuję terapii. To trochę wkurzające, bo tego typu insynuacje („jeszcze dojrzejesz, jeszcze zmienisz zdanie, – kiedyś myślałam tak jak ty = już mam to za sobą, już dojrzałam, ty jeszcze nie, to jeszcze przed tobą”) są frustrujące. Słyszę je już od lat. Miałam kilkanaście lat, potem byłam po dwudziestce i ciągle słyszałam ten tekst połączony z usmiechem, który mówił: „rany, jaka ty jesteś jeszcze niedojrzała, dziecinna, ale spokojnie – dorośniesz jak ja kiedyś”. Teraz mam 36 lat i nadal ludzie myślą, że jeszcze „przejrzę na oczy”. Kiedy przestaną wiedzieć lepiej ode mnie co czuję i czego potrzebuje?
Do Twoich punktów nieposiadania dziecka, dodałabym jeszcze nieocenioną pomoc rodziców, czyli „dziadków”, o której prawie w ogóle się nie mówi i nie docenia. Jak rozmawiam o trudach rodzicielstwa ze znajomymi rodzicami, to prawie nikt nie przyznaje się do tego, jak bardzo pomagają mu rodzice. Każdy chce być uważany za samodzielnego bohatera i mówi „nie mam pomocy w nikim”, a potem jednak się okazuje, że ta babcia odgrywa mniejszą czy większa rolę i nie oszukujmy się, – każda pomoc przy dziecku, to duża pomoc. Dobrze by było aby młodzi ludzie, którzy zastanawiają się nad dzieckiem, a nie mają rodziców, teściów wiedzieli, z czym będą musieli się zmierzyć. I tu można odwołać sie do słów Chwatki nie Matki – liczy się bardzo CHCIEJSTWO. Jesli ktoś naprawdę pragnie dziecka to nie przeszkodzi mu nic, choroba, brak rodziny, brak wsparcia, nawet brak finansów. Jeśli ktoś jednak nie jest przekonany na 100%, to potem może się męczyć. A jesli ktoś jest przekonany, że NIE CHCE, to już w ogóle nie ma o czym mówić.
Dodam jeszcze do Twoich punktów, że problem w wychowaniu dzieci jest teraz taki, że owszem, do pewnego wieku możemy sami decydować o tym co będą robiły a czego nie będą robiły nasze dzieci, ale potem, wysyłamy je w świat i nie możemy ich kontrolować na 100%. Tablety, komórki i inne ekrany są teraz wszechobecne i taka jest prawda. Nie masz wpływu na to, co Twoje dziecko ogląda na przerwie w szkole ze swoją koleżanką więc mówienie o tym, że „moje dziecko nie ma tableta, iphona”, „Moje dziecko nie je batoników ani fast foodów”, „moje dziecko nie ogląda pornoli”, „moje dziecko nie bierze narkotyków/nie pije/nie pali” jest dość… naiwne.
Hekse, pomoc rodziny w ogarnięciu dzieciowej logistyki to faktycznie bardzo ważny wątek. Mam kilku znajomych, którzy po pierwszym dziecku stwierdzili, że więcej nie będzie, pomimo tego że pierwotny plan nie zakładał jedynaka. Jedna z moich koleżanek długo namawiała męża na drugie dziecko, chciała go, ale on ostatecznie nie dał się namówić, podszedł do tematu bez emocji, za to chłodno kalkulując przekonał ją, że nie dadzą sobie rady z dwójką. Nie mają żadnej rodziny w Warszawie do pomocy i cała logistyka: wożenie, choroby, lekarze jest na ich głowie. Praktycznie nie spędzają czasu we dwoje. Moi przyjaciele również poprzestali na jednym pomimo tego, że miało być rodzeństwo. Rzeczywistość rodzicielska przerosła ich. Ich mały ma 4 lata, jest świetnym dzieckiem, od małego przesypiał noce, więc nie chodzili niewyspani, ale problem jest taki, że maluch jest non stop chory. Każdego miesiąca jest 2 tyg. w przedszkolu i 2 tyg. w domu. Oboje pracują na etacie, więc co chwilę któreś z nich jest na L4 albo dogadują się na pracę z domu. Pomoc rodziny jest, ale niewielka, bo ci rodzice, którzy mieszkają w Warszawie, oboje pracują zawodowo. Inny przypadek, który mam w otoczeniu: małżeństwo z jednym dzieckiem, oboje pracują w tej samej firmie, w tej samej lokalizacji. Teoretycznie mogliby jeździć razem do pracy i razem z niej wracać. Niestety ich mała bardzo źle znosi zbyt długie rozłąki i zostawanie w przedszkolu do późna, więc robią tak, że jedno z nich wstaje wcześniej i jedzie do pracy, drugie wstaje później i odprowadza małą do przedszkola, następnie to, które było wcześniej w pracy zgarnia małą do domu, a to które było w pracy później, wraca do domu samo. W praktyce mała jest te 2h krócej w przedszkolu niż gdyby jeździli razem. Na L4 jedno z nich jest nagminnie – wszak przedszkole to infekcje i choróbska. Oboje pochodzą spoza Warszawy i nie mają tu żadnej rodziny do pomocy. Temat drugiego dziecka w ogóle nie istnieje.
Mam w moim zespole koleżankę, która jest na L4 praktycznie raz w miesiącu. Jak już jest w pracy, to pracuje bardzo wydajnie, szybko, jest kreatywna i dobrze zorganizowana. Widzę po jej zachowaniu, że nie czuje się komfortowo z tym, że ciągle bierze zwolnienia i zostawia mi swoją pracę do wykonania. Jak przychodzi do pracy po zwolnieniu to od razu zaczyna mi się tłumaczyć, że musiała, że była z dzieckiem na SOR, że jej mała ma problemy z tym i tamtym. Ja nie mam problemu z jej nieobecnościami, mam sporo zrozumienia dla rodziców, bo wiem, że wychowywanie to ciężki kawałek chleba. W takich sytuacjach najczęściej sobie myślę, że ja z moim nadmiarem pracy mam i tak dużo lżej niż ona z wiecznie chorym dzieckiem. Z drugiej strony wielu rodziców musi borykać się ze – skądinąd słusznym – zniecierpliwieniem współpracowników i szefa na kolejne wzięte L4.
Rozgadałam się i trochę zeszłam z tematu pomocy rodziców, ale co do zasady mam na myśli to, że dzieci potrafią być bardzo dużym obciążeniem, zwłaszcza, gdy nie ma się nikogo do pomocy. I na to obciążenie nie każdy ma siłę, chęci i nie każdy ma na to warunki. Oczywiście „chciejstwo” potrafi być tak silne, że pomimo świadomości nieidealnej sytuacji życiowej dziecko i tak się pojawia, ale w wielu przypadkach, po zderzeniu z rzeczywistością, tego samego „chciejstwa” na kolejne dziecko już nie ma.
Wydaje mi się, że z tymi powodami bezdzietności jest trochę tak jak z odmawianiem. Jeśli podajesz powody, dla których nie możesz czegoś zrobić, gdzieś pójść itd., słyszysz kontrargumenty, więc najlepiej powiedzieć” „Nie mogę”, bez podawania powodów. Dlatego najtrudniejszym do podważenia argumentem jest: „Nie mam dzieci, ponieważ nie chcę ich mieć”. Trudno tu o kontrargument: „Ależ chcesz”, choć oczywiście zdarzają się i tacy, którzy twierdzą: „Chcesz, ale jeszcze o tym nie wiesz”;)
Przeczytałem cały wywód, czyli w skrócie jest Pani egocentryczką i samolubem, leniem , czyli takim dużym dzieckiem ja to rozumiem, a zrobienie jeszcze z tego ideologii jest świetne, bo sam to mam. Proste jak mi się wieczorem nie chce wykąpać to się nie kąpię bo nie mam takiej potrzeby i nie ważne, że ktoś wywiera na mnie presję już od dzieciństwa w podstawówce, po wuefie kąp się w szkole średnie kąp się więc świetnie was rozumiem. Chociaż z drugiej strony jakby nie presja to człowiek nie tylko by się nie mył ale także chodził do szkoły, pracy bo trzeba rano wstawać i się męczyć . Teraz jest taki postęp, że to rodzice powinni za nas pracować prać, sprzątać a my spełniać marzenia bez zobowiązań plecak i w świat. Precz z obowiązkami i dyktaturą presji to okrucieństwo. Pozdrawiam was dziewczyny rozbawiłyście mnie do łez.
Panie Marku, czytam Pana komentarze, analizuję je i z tych analiz wychodzi mi, że najbardziej irytuje Pana w bezdzietności brak obowiązków. Wielokrotnie nam Pan to wypomina. Tak, nie mamy tylu obowiązków, co Pan. Zwykle dlatego, że nie chcemy ich mieć. Ja na przykład wolę skupić się na czytaniu i pisaniu, niż dzielić swój czas między wychowywanie dzieci i pisanie. Oczywiście to można pogodzić, ale osobiście wolę swoich pasji z niczym nie godzić, zwłaszcza z tym, co nie sprawia mi przyjemności. Wolno mi:) Może Pan myśleć o mnie jak chce, i nazywać najpaskudniejszymi przymiotnikami, ale nie zmieni to faktu, że uwielbiam swoje życie bez macierzyńskich obowiązków, pławię się w nim, i nawet zamierzam opublikować posta o tym, jak to przyjemnie jest nie musieć nic robić przy dzieciach. Taka swawola bezdzietnych:)))) Serdecznie Pana pozdrawiam!
Czyli mam rację. Chociaż tu zgadzamy się ,że główną przyczyną bezdzietności jest to, że nie chcą dorosnąć. Muszę jednak przyznać, że bezdzietnik pełni pozytywną rolę. Jeżeli człowiek jest skupiony tylko na sobie to lepiej nie mieć dzieci, ani żadnej innej istoty żywej bo może to skutkować tragedią. Bo później tacy ludzie jak się znudzą pieskiem to wyrzucają go do lasu a matki maltretują lub zabijają dzieci. A tak nawet im do głowy nie przyjdzie dzięki dziennikowi rodzenie dzieci bo do tego jak sama Pani przyznała potrzeba odpowiedzialności i obowiązkowości a ta grupa hulaj dusza. I bardzo mi przykro jeżeli ktoś cierpi z powodu braku dzieci. Nie mam na celu obrażenia kogokolwiek, a wręcz przeciwnie.
Pozwolę sobie sprostować Pana nadinterpretację: główną przyczyną mojej bezdzietności jest to, że nie chcę mieć dzieci:) Istot żywych, za które jestem odpowiedzialna, mam i miałam w domu sporo, w tym dwa ciężko chore, między innymi na epilepsję oraz raka, psy. O reszcie Pana insynuacji z litości nie wspomnę, zwłaszcza o zabijaniu dzieci.
Podpisuję się czterema kończynami.
Ja słyszę niekończące się pytania i dociekania pomimo tego, że nie jest tajemnicą, że nie mogę mieć dzieci chodziaż bardzo bym chciała. Myślałam, że ludzie w końcu odpuszczą ale skąd. To się nigdy nie skończy.
Kończy się po przekroczeniu 40-tki. A już na pewno 45-tki:) Więc jakieś światełko w tunelu jest:)) Pozdrawiam!
Widzisz, bo jezeli dzieci chcesz miec, to wszystko dla otoczenia jest ok. A jesli powiesz, ze nie planujesz, nie chcesz i do tego dzieci nie lubisz, a w Twoim zyciu dziecko kojarzyloby sie Tobie samej z amputacja Twoich obu nog (do czego mamy prawo, bo to nasze zycie i nasz sposob postrzegania), to zaczyna sie ujadanie 😉
Jeszcze ciekawiej jest, kiedy dzieci Cię uwielbiają, a Ty potrafisz tak do nich podejść, że czekają kolejnych odwiedzin i zabawy. Wtedy otoczenie robi się bezlitosne, i wręcz namawia do dzieci. No bo jak, z takim podejściem, z takim talentem, jak możesz nie mieć dzieci??!! Nadajesz się na matkę. Przejdzie Ci… Albo litość, że chyba coś Cię gnębi. Tylko nie rozumieją, że ktoś może po prostu być towarzyskim i ciekawym świata, a krótka wizyta to nie to samo, co życiowe zobowiązanie. Ja lubię gości, dużych i małych. Ale lubię też stan, gdy gości nie ma, gdy piję kawę do południa i uprawiam nic-nie-robienie. Miałam jutro jechać w pewnej sprawie do miasta, okazało się, że nie muszę. Jaka radość! Mam wolny dzień! Śnieg za oknem, spokojny klimat zimowy, a ja mam dzień dla siebie! No i doznaję autentycznej euforii, że mam taki wolny dzień w tygodniu, tak mi się kapło. 😀 Niektórzy tego nie zrozumieją, a mam koleżankę, która boi się przebywać sama w domu, boi się sama spać, więc dorastające dzieci służą jej jako wentyl bezpieczeństwa, gdy mąż wyjeżdża. Takie i inne osoby nie będą umiały raczej zrozumieć potrzeby i priorytety innych, bo są tak skrajnie odmienne, że nie do przyjęcia. Tylko ja nie chodzę do matek i nie mówię do nich „boooże, jak ty możesz tak żyć, z tymi dziećmi non stop”.
Panie Marku nie ma reguły co do porzucania, maltretowania i innych tego typu zachowań w stosunku do dzieci czy zwierząt. Czasem ludzie kochający dzieci i dobrze się nimi opiekujący wyrzucają zwierzę do lasu. Istnieją również sytuacje odwrotne – ludzie bardziej kochają swoje zwierzęta niż dzieci i te dzieci niestety krzywdzą. Ludzki mózg jest bardzo złożony i nie da się tak jednoznacznie go oceniać! Pan bardzo generalizuje, posługuje się też często stereotypami. I jeszcze jedno (Tak wiem Chwatko Niematko, że nie powinno się zaczynać zdań od „I” – wybacz proszę 🙂 – przy dzieciach potrzeba o wiele więcej cech niż odpowiedzialność i obowiązkowość, jednakże przede wszystkim trzeba je kochać i szanować! Wielu ludzi o szacunku już niestety zapomina. Odpowiedzialność i obowiązkowość posiada bardzo wielu ludzi – niekoniecznie tych, którzy dzieci mieć powinni. I nie wszyscy mający dzieci tak naprawdę wydorośleli, pomimo tego, że całkiem nieźle się swoimi dziećmi zajmują. Dorosłość to przede wszystkim odpowiedzialność za swoje czyny. Pozdrawiam serdecznie
Kochana ja skończyłam 40:) Tylko teksty się zmieniły, teraz słyszę – musisz się modlić albo modlę się za Ciebie, cuda się zdarzają, ale wiesz jak Twój mąż kocha dzieci, za mało się starasz, może za mało seksu? itd itp
Przy czym moje zdrowie (endometrioza) nie interesuje nikogo, tu nikt nie ma dobrej rady, nikt się nie modli i nie mówi o cudach.
Bardzo fajne podejście w Norwegii. Normalne. Tak powinno być wszędzie 🙂
Hej! Cieszę się, że tekst się spodobał. Beata słusznie zauważyła, że nieposiadanie dzieci staje się zjawiskiem coraz bardziej powszechnym. Wydaje mi się, że to nie stało się nagle. Na pewno rozchodzi się odpowiedzialności, której spora część ludzi się obawia lub zwyczajnie nie odczuwa potrzeby opiekowania się innymi. Świat stoi otworem, mamy więcej możliwości, pragniemy żyć pełną piersią, spełniać się zawodowo itp. Ludzie chcą żyć, bawić się, podróżować. Wyznam Wam szczerze, z głębi serca, że w moim przypadku brak dzieci jest spowodowany zwyczajnym brakiem instynktu. Dodatkowo dochodzi kilka innych czynników:
1. Mieszkam w Norwegii, tutaj dzieci wychowują rodziców. Na dziecko nie wolno podnieść głosu. W szkole nauczyciele bez ustanku powtarzają im jakie prawa mają i że nikomu nie wolno ich łamać. Dzieci są pod szczególną ochronę, często przesadzoną.
Mocno zaburza to relację rodzic- podopieczny. Nie podoba mi się pobłażliwe traktowanie dzieci i nie jestem pewna czy chciałabym, aby moje potomstwo (potencjalne) było wychowywane w miejscu, gdzie jako rodzic nie mam nic do powiedzenia, a moje dziecko ma prawo robić wszystko.
2. Mój mąż jest Pakistańczykiem. Po pięciu latach wiem jak głupia i naiwna była, myśląc że będzie kolorowo, wesoło i przyjemnie. To wszystko jest, ale pomiędzy wieloma negatywnym kwestiami i sporami. Nawet teraz, jako nie-matka, obawiam się o tożsamość tego nieistniejącego dziecka. Wyobrażam sobie istotę rozdartą na strzępy, zagubioną i pozbawioną zupełnie korzeni.
Pozdrawiam serdecznie
Sylwia
ja bedac w małej wsi na północy Norwegii niestety usyszalam od norweszki że moj zegar tyka bo mam 35 lat wiec czas najwyzszy. Bardzo się zdziwiła kiedy jej odpowiedzialam ze jestem zadowolona z mojego życia bez dzeci. Próbowała mnie przekonać że zmienię zdanie po urodzeniu. Teraz mieszkam niedaleko Oslo i tutaj usłyszałam że dobrze że wiem czego chce i jestem zdecydowana nie miec dzieci .
Myślę że nie można generalizowac Norwegów bo ludzie są różni wszędzie nie zależnie od kraju, każdy jest indywidualną jednostką z roznym poglądem na świat.
Nie nazwałabvm tego generalizowaniem. Ja spotkałam się z tym, co opisałam. Ty poznałaś dwie strony tego medalu 🙂 Nigdy nie da się stworzyć jednolitego obrazu danej grupy. To zwyczajnie niemożliwe.
Fajni ci Norwegowie. Też moje doświadczenia z Norwegami były do tej pory bardzo pozytywne. Marzy mi się wyjazd na północ tego kraju. 🙂
Lubie teksty ukazujace inne podjescie do bezdzietnosci. Cieszy mnie ze ludzia w innych krajach pozwalaja sobie i innym zyc i cieszyc sie zyciem, Niestety daje to do myslenia odnosnie podejscia do bezdzietnosciw Polsce. Zastanawia mnie dlaczego w Polsce ludzie tak malo intersuja sie swiatopogladem ludzi z innych krajow, szczegolnie tych w ktorych ludzie sa bardziej szczesliwy (generalizujac, aczkolwiek statystki mowia same za siebie). Ja zawsze bylam zafascynowana tym jak ludzie w innych krajach mysla, i zostanawialam sie czy nie powinnam zmienic swojego myslenia czy podejscia do zycia. Smuci mnie ta zamknietosc w Polsce na „innosc”. Czytajac statystki odnosnie jakosci zycia, zadowolenia, szczescia i spelnienia Polska jest naprawde w tyle. Niestety, wiekszosc ludzi, ciagle twierdzi ze Polskie podjescie jest dobre, ba, najlepsze! Bardzo podoba mi sie Norweskie podejscie do zycia i bedzietnosci. Bylam w Norewegi na chwilke w zeszlym roku zobaczyc lodowce i fiordy! Wspaniale widoki i swietne jedzenie. Nie mialam okazji zaglebic sie w rozmowe z Norewegami, a szkoda, bo wydaje mi sie ze mamy podobny swiatopoglad.
Hej! Ja też miałam nadzieję, jeszcze kilkanaście lat temu, że otwarte granice, wyjazdy, erasmusy itp. sprawią, że bardziej się otworzymy, zaakceptujemy różnorodność, na przykład w kwestii wiary, narodowości, światopoglądu i oczywiście bezdzietności. No niestety, na razie w wielu kwestiach odbijamy w drugą stronę. Śmieszna i tragiczna jest nasza wiara w to, że możemy uczyć inne narody, jak żyć, jak rozmawiać, jak prowadzić politykę itp. Myślę, że zmiany nadejdą, ale trzeba będzie na nie dłużej poczekać. Oczywiście każdy człowiek jest inny, ale jako naród mamy chyba taką przypadłość, że lubimy uczyć innych, ale sami od innych niechętnie się uczymy.
@MIMI z 8:10 24.01.
Normalniej kocham Cię, kobieto! Sama nie mogłabym tego lepiej napisać.
Dzięki 🙂 do tej pory miałam ksywkę Mini (adekwatną do mojego skromnego wzrostu), ale Mimi nawet bardziej mi się podoba 😉
Wróciłam na blog po dłuższej przerwie i cieszę się, że w komentarzach powrócił ton kulturalnej dyskusji. W dalszym ciągu spierają się dwie frakcje, ale przynajmniej atmosfera nie ociera się o hejt:)
Przeczytałam wpis o sytuacji w Norwegii i nie mogę się powstrzymać od opisania Wam co mnie wczoraj wieczorem spotkało. Poszłam z mężem późnym wieczorem na basen i saunę. W saunie znaleźliśmy się razem z inną parą (małżeństwo przed czterdziestką). Niezobowiązująca gadka zaczęła się od tematu smogu (mieszkam w Katowicach więc problem jest spory i aktualny). Od smogu przeszliśmy do tematu wyprowadzania się mieszkańców Katowic do miejscowości ościennych, gdzie problem jest o wiele mniejszy. Akurat w styczniu kupiliśmy z mężem wymarzoną i wyczekaną działkę pod lasem i zaliczyliśmy się do grupy ludzi, którzy wpisują się w trend ucieczki z miasta. I się zaczęło. Miła Pani weszła mi do majtek. Dzieci macie? Nie. Jak będziecie mieli to zobaczycie. Nie dopuszczając mnie do słowa zaczęła się tyrada o zabarwieniu męczeńskim (logistyka, odwożenie, przemęczenie, poświęcenie, szkoły to są przecież tylko w Katowicach, nawet Pani do sprzątania nie znajdę bo kto tam na to nasze zadupie dojedzie). Ja na to: to nie zadupie i nie wiem czy będziemy mieć dzieci. I znów się zaczęło: dzieci trzeba mieć, jak to bez dzieci? Oni się przeprowadzili z mieszkania do domu jak się drugie urodziło bo przecież miejsca mieli mało… normalnie słowotok. Krytyczny słowotok.
Mąż siedział z rodziabionymi ustami i nie wiedział co powiedzieć. Ta kobieta nawet przez chwilę nie miała refleksji, że weszła w dość bezkompromisowy i brutalny sposób obcym ludziom do majtek, nie zastanowiła się przez chwilę, że ja (lub mąż) mogę nie móc mieć dzieci, że to jej bełkotliwe paplanie może mnie potencjalnie krzywdzić. I z taką bezmyślnością społeczeństwa, połączoną z wścibskością i brakiem akceptacji odmiennych postaw mamy do czynienia nadzwyczaj często. To jest chyba nasza narodowa bolączka, nie tylko w kontekście postawy wobec rodzicielstwa, ale przede wszystkim poglądów politycznych czy religii.
Wystarczyłoby zaakceptować bez „ale” odmienną od naszej postawę życiową. Po prostu. Ja nie przekonuję dzietnych, że źle zrobili sprowadzając na świat potomstwo. Nie chcę też by mnie przekonywano, że moje „nie” dla posiadania wynika z nieuświadomionych i nieprzepracowanych na terapeutycznej kozetce traum z dzieciństwa (bo mama nie robiła jarzynowej:)) Nawet jakby moje „nie” wynikało z nieszablonowego/traumatycznego dzieciństwa to oznacza, że istnieją inne, obiektywne przyczyny tkwiące poza mną, które powodują, że dzieci nie mam i może nie powinnam ich mieć. Wszak nie każdy powinien zostać rodzicem.
PS. Karolino! Bardzo mnie rozbawił powód nr 8 dla którego nie chcesz mieć dzieci (ten o Maroku i hodowli kóz). Ostatnio próbowałam w ten sposób wytłumaczyć swojej mamie dlaczego nie jest babcią (a kobieta jest wyjątkowo napastliwa w tym temacie). Zapytałam czy chciałaby wyjechać od jutra do USA i zmienić swoje życie do góry nogami. Stwierdziła, że za żadne skarby. Powiedziałam jej, że ja to samo czuję w kontekście posiadania dziecka. Po protu go nie chcę, tak jak ona nie chciałaby jechać do Stanów bo to abstrakcyjny dla niej pomysł. Raczej mnie nie zrozumiała, ale ona jest jak ta kobieta z sauny…
Podstawowe dane Norwegia jest jednym z najbogatszych państw na świecie głównie z wydobycia ropy i gazu. Norwedzy nie muszą praktycznie pracować jako nieliczni na świecie, więc odpada aspekt dzieci, które muszą pracować na rodziców czyli przysłowiowej szklanki wody i emerytur. Norwedzy i Skandynawowie mają problem z chorobami genetycznymi, które dotykają hermetycznie zamkniętych społeczeństw. I dlatego co jakiś czas wpuszczają inne narodowości, które mają im rodzic dzieci np. polaków, bo Norweżki muszą się spełniać, kosztem głupich polek, arabek. W tym miejscu muszę zaprotestować nazywając Barnevernet instytucją chroniącą dzieci. Bezpodstawne zabieranie dzieci jest po prostu barbarzyństwem, zresztą obecnie przeciwko Norwegii toczy się osiem spraw przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka. Te zabrane dzieci mają być wychowane na prawdziwych norwegów przez dorosłych , którzy nie splamili się takimi głupotami jak rodzenie i wychowywanie. Wynalazkiem postępowych Skandynawów były też przymusowe sterylizacje mające zapobiegać rozmnażaniu się osób o niepożądanych cechach (chorych, czy słabiej sobie radzących, czy powszechność aborcji. Podstawowy zarzut w artykule był taki że Polacy są wścibscy ciągle dopytują (mam wrażenie że większości bezdzietnym to najbardziej przeszkadza i mają z tym problem), a jest to spowodowane dużymi odległościami pomiędzy mieszkającymi ludźmi w Norwegi są po prostu samotnikami i po prostu pogoda. Hiszpanie, Włosi są bardziej otwarci. Ale oczywiście nie można mówić i uogólniając całych społeczeństw. Ale podaje za na temat Ci ludzie są zimnokrwiści – mówi Grzegorz, który od 9 lat mieszka i pracuje w stolicy Norwegii. Jak mówi, widać różnicę między mieszkańcami ciepłych krajów, gdzie ludzie są milsi i bardziej otwarci. – Norwegowie bardzo często bywają dwulicowi. Potrafią poklepać cię po ramieniu, powiedzieć, że wszystko jest fajnie i odwrócić, by po chwili mówić między sobą coś całkowicie odwrotnego – stwierdza mieszkaniec Oslo. I na koniec przepraszam ale za badania pokazujące, że 20 latkowie są najszczęśliwsi niczego nie wnoszą bo tak jest w każdym społeczeństwie. Przepraszam ale większość bezdzietnych nie potrafi dorosnąć bo w życiu na wszystko jest czas jak jesteśmy dziećmi to opiekują się nami rodzice na starość to my rodzicami. Uczymy się pracujemy zarabiamy. A przecież większość z nas nie chciała by dorosnąć, pracować i się usamodzielnić bo to wymaga wysiłku i wyrzeczeń ale nie jesteśmy i nie będziemy Norwegią więc dzieci muszą się rodzić. Bo wszyscy woleli by jeździć na wakacje i bawić , rozwijać się. Z góry przepraszam za błędy to z pospiechu muszę wykąpać małego pozdrawiam.
Dziękuję za uzupełnienie obrazu Norwegii. To cenne. Nigdy nie jest tak, że jakiś naród jest jednowymiarowy, wszystkie mają swoje blaski i cienie. Autorka posta skupiła się na tym, co dla niej było ważne. Oczywiście mam świadomość tego, że nie wyczerpała tematu, bo ten jest szalenie złożony. Do Norwegii pewnie jeszcze na Bezdzietniku wrócimy, bo to ciekawy kraj – można czerpać z niego inspiracje, ale i przestrogi. Jeżeli chodzi o Barnevernet, nie będę się wypowiadała. To kontrowersyjna instytucja, a ja o niej niewiele wiem. Wiem natomiast, że nieintersowanie się cudzymi intymnymi sprawami jest wyrazem taktu, a nie dwulicowości czy antypatyczności. Zresztą, gusta są różne, ja wolę chłodnych Norwegów od nadekspresyjnych południowców:) Przymusowe sterylizacje to rzeczywiście mroczna karta w historii Skandynawii, dzisiejsi politycy muszą bić się za nią w piersi, przepraszać i wypłacać odszkodowania. Natomiast nie rozumiem zakończenia Pana wpisu. Co to znaczy, że dzieci w Polsce muszą się rodzić. Czy istnieje jakiś prawo przymuszające nas do tego? Ludzie zwykle rezygnują z potomstwa z ważnych pobudek, nie dlatego, że wolą jeździć na wakacje. Bardzo pan to strywializował. Zresztą, nawet jeżeli tak by było, to też mają do tego prawo. Tak jak Pan ma prawo zostać ojcem. Pozdrawiam!
Proste odnosi się to do artykułu, że Norwegia to taki świetny kraj gdzie nikt nikogo do niczego nie zmusza, Norweżki mogą się kształcić i miło spędzać czas i nie muszą rodzic tych paskudnych dzieci, które mają w Polsce pracować na emerytury. Mogą sobie na to pozwolić bo są bogaci, a dzieci rodzą za nie polki czy arabki. Do polski nie przyjedzie np kobieta z Afganistanu bo jesteśmy biedni i polki muszą same rodzić dzieci. Nieposiadanie dzieci wiąże się z wieloma aspektami natury ekonomicznej co jest oczywiste. Ale również kosztami społecznymi i psychicznymi. Kobiety powinny wiedzieć, że po 40,50 wzrasta wskaźnik samobójstw, czy chorób psychicznych wzrasta, bo czują pustkę i samotność bo to co bawi jak się ma 20 cz 30 lat. w wieku 40 czy 50 nie daje radości i jest śmieszne i pojawiają się problemy natury psychologicznej. Mało pisze się o tym co czują rodzice, partnerzy bezdzietnych. Znam to z doświadczenia dorośli ludzie mają społeczne potrzeby, które zaspokajają wnuki czy dzieci i niczym nie da się tego zastąpić. Mało pisze się o samych powodach bezdzietności i dlatego pozwoliłem sobie na trywializm bo to większość art i komentarzy jest płytka nie bo nie i co ci do tego a to jest dziecinne. Wszyscy się boimy wychowywania bo to ogromna odpowiedzialność, ale bez tego człowiek się nie rozwija.
A ja zawsze myslalam ze dzieci sie rodzi bo po pierwsze sie tego chce a nie zeby uszczesliwic partnerow, tesciow czy sasiadki. Ale tez i dlatego ze chce sie wniesc cos wartosciowego do swiata , miec szanse wychowac wpanialego czlowieka ktory swoim zyciem swiat ulepszy a innych uszczesliwi…ale jak tu o ekonomie chodzi to ja jednak dziekuje…jakos ta ekonomia mi sie nie chce zgodzic…zostane jednak bezdzietna a za 10 lat gdy stuknie mi 50 lat popadne w chorobe psychiczna i zakoncze swoj marny zywot 🙂
To prawda po prostu o tym wszystkim pisałem wcześniej. Nie ma nic lepszego na świecie niż wychowanie dzieci. Jak się do ciebie przytuli powie, że cie kocha i niczym nie da się tego zastąpić. Ale są też inne aspekty wychowania dziecka, które tu podniosłem. Ale bezdzietni powinni mieć świadomość czym może skutkować brak dzieci.
Drogi Marku, problemy psychologiczne pojawiają się w każym wieku, czy ma się dzieci czy nie. Piszesz, że w wieku 40-50 lat człowieka nie bawi to, co bawiło, kiedy miał 20-30 i pojawia się pustka. Kryzys w średnim wieku pojawia się też często w rodzinach dzietnych, bo to czas kiedy dzieci dorastają, opuszczają dom, i nagle świat rodziców wypełnia pustka… To na czym się skupiali ostatnie około 20 lat nagle znika z ich życia. „Syndrom pustego gniazda”. Jak widać pułapki emocjonalne czekają na dzietnych i bedzietnych jednakowo.
Widać odbiła wielkiemu Panu ojcu palma. Ktoś poczuł się tutaj ważnym uczestnikiem wzniosłego czynu ponieważ jego nasienie zadziałało.
Jesteś pewien że to Twoje dziecko?
Dziwię się, że administrator pozwala na takie chamstwo, nic nie wnoszące do dyskusji bo Sandra sugeruje, że moja żona się puszcza. Ale dobrze sam odpowiem tej prostaczce i nie pozwolę obrażać mojej rodziny, bo taka jest rola ojca. Wszystko na to wskazuje, że to z mojego nasienia i to mój syn. Ale to nie o to chodzi bo ojcem nie jest się tylko genetycznie. Wyobraźcie sobie że dzieci można kochać nawet jak nie jest się ich genetycznym ojcem, a tylko i aż je wychowując i dając miłość,bezpieczeństwo czyli to co Sandra pewnie nie miała i nie da i jest strasznie sfrustrowana, ale to wasze wybory i wy za nie odpowiadacie.
Tym razem przyznaję rację panu Markowi. Takie wycieczki osobiste są niegrzeczne i absolutnie nie na miejscu. Nie tak powinna wyglądać rozmowa – nawet z zażartym przeciwnikiem. Wszelkie argumenty ad personam są merytorycznie jałowe, świadczą jedynie o bezsilności dyskutantów. Warto o tym pamiętać.
Panie Marku:
Tak sobie myślę, czemu mają służyć Pana komentarze. Komu mają pomóc, dodać energii lub zachęcić do głębszego zastanowienia. Bezdzietnych z wyboru raczej nie przekona zachęta w stylu „zrób sobie dziecko, bo inaczej czeka cię depresja i załamanie nerwowe”.
Pozostałe dziewięćdziesiąt procent bezdzietnych kobiet to osoby, które chciały mieć dzieci, ale nie mogły z powodu bezpłodności lub okoliczności życiowych. To właśnie one najmocniej odczuwają ból z powodu bezdzietności i to one są najbardziej narażone na depresję.
Dla wielu z nich największym ciężarem jest stosunek innych do ich bezdzietności a nie sam brak potomstwa. Jest to poczucie wykluczenia społecznego („ty to nic z tego nie możesz rozumieć”), posądzanie o niedojrzałość i egoizm oraz bycie postrzeganym jako osoba przegrana, której życie nie ma sensu, którą czeka depresja i samotna starość bez szklanki wody.
Wspaniale jak człowiek spełnia się w rodzicielstwie, widzi w tym swoją rolę życia i szczęście. Świetnie by jeszcze było, żeby kształtował w swoich dzieciach otwartość na różne koleje losu – bo np. może się zdarzyć, że to jego dziecko wybierze inaczej lub los wybierze za nie. A wtedy też jest życie, spełnianie się, tworzenie, rozwój. I nawet potrzebę bycia rodzicem można realizować pośrednio – opiekując się cudzymi dziećmi, osobami chorymi, starszymi, działając w wolontariacie czy będąc wychowawcą, jak choćby Janusz Korczak i Stefania Wilczyńska. To smutne, że niektórzy rodzice mówią o swojej odpowiedzialności i dojrzałości (bo dbają o własne dzieci, co jest przecież jak najbardziej naturalne jak już się pojawią i raczej dziwne by było, gdyby nie dbali), a jednocześnie są tak niewrażliwi na drugiego człowieka. Czyżby dlatego, że ma on inne geny? 😉
Pani Anno to najbardziej dojrzały komentarz jaki tu przeczytałem. Ale pozwolę się z Panią nie zgodzić. Opisując zalety posiadania dzieci może jednak kogoś przekonam. Oczywiście że można spełniać się w inny sposób niż tylko przez posiadanie dzieci, bo rożnie w życiu bywa, ale przepraszam nikt tu z piszących nie napisał nie mam dzieci ale pomagam innym. Na przykład taka autorka która sama nie ukrywa, że jej opinie innych ludzi nie obchodzą, a ona jest bezdzietna z wyboru, a dzieci to wyrzeczenia, obowiązki a jej się nie chce. Walczę z tymi ludźmi którzy piętnują dzieci i ich różnymi pomysłami np. osobne restauracje czy inne miejsca spotkań a to już chore i przejaw dyskryminacji i dzieli ludzi bo np. możemy też nie wpuszczać osób starszych bo śmierdzą. Dlatego uważam że ten blog jest szkodliwy bo nie pomaga tym osobom które nie mogą mieć dzieci, a jest jeszcze piękna adopcja. I walczę bo nie lubię głupoty i obłudy i tu przykład jak ktoś mi pisze że dziecko w dzisiejszych czasach alarmu klimatycznego jest niedobre bo dzieci zużywają tyle pieluch, wody itd. i są szkodliwe a sam trzyma tylko dla własnej przyjemności stado psów i duży ogród to jest dla mnie obłudnikiem i pisze głupoty. W każdym komentarzu piszę merytorycznie no chyba że ktoś chce być okłamywany ale problemów się w ten sposób nie pozbędą.
Jedyny temat na tym blogu, który wzbudza zainteresowanie to powody bezdzietności i powody bycia rodzicem.
Żaden inny nie ogniskuje tylu emocji.
Bezdzietni tak naprawdę piszą tylko o jednym. O braku społecznej akceptacji ich bezdzietności.
I tu otwiera się gruba „księga skarg i wniosków”.
Wszystkie rzekome plusy życia bez dzieci wcześniej czy później staną się też udziałem rodziców.
Za to bezdzietni zawsze pozostaną w tym samym miejscu.
Wszystkich można oszukać, nawet samych siebie, ale natury nie da się oszukać.
Można nie mieć dzieci i swoje powody ku temu. Można nie lubić dzieci. Można bać się porodu i obowiązków.
Ale bezdzietność jest wbrew naturze.
I żadne argumenty tego nie podważą.
Po co Pani wchodzi tutaj i pisze takie rzeczy? Jeżeli tak Pani uważa – nie ma sprawy. Ludzie są różni i poglądy mają różne. Warto jednak czasami pomyśleć, co się stanie, jeśli wypowiedzieć je publicznie. To, co Pani napisała, nie jest głosem w żadnej dyskusji. Niczego nie wnosi, niczemu nie służy, poza jednym – dowaleniem bezdzietnym. Dlatego nawet nie będę z tym polemizowała. Ostrzegam jednak, że każdy następny taki post zostanie usunięty. Nie po to poświęcam czas i energię na tworzenie tego bloga, by piętnowano tu bezdzietnych. Zapraszam do merytorycznych dyskusji, ale jedno pozostaje bezdyskusyjne – prawo do wyboru bezdzietnego życia. I prawo do niewysłuchiwania bzdur na ten temat.
Małgorzato, zastanowiłam się na Twoim twierdzeniem, że bezdzietność jest wbrew naturze. Po części tak jest, bo warunkiem przetrwania gatunku jest rozmnażanie się. Ale czytając ogólne statystyki na świecie to gatunkowi ludzkiemu raczej nie grozi wymarcie (nie wszędzie demografia jest problemem). Częściej przeczytamy o przeludnieniu.
Idąc dalej- nie można by było mówić o bezdzietności z wyboru bez antykoncepcji kobiet. Tu też się zgodzę, że pigułka czy spirala to nie przejaw natury ale ingerencji człowieka w organizm. I teraz zadaję sobie pytanie- czy skoro bezdzietność z wyboru możliwa np. dzięki nienaturalnej antykoncepcji jest wbrew naturze to czy nie jest nim cały postęp medycyny? To też jest ingerencja w naturę, która przewidziała że Kowalski umrze na zawał w wieku 45 lat, a której człowiek stawił czoła i oszukał kostuchę na stole operacyjnym. Trochę filozoficzne, ale jeżeli taka bezdzietność jest wbrew naturze to wbrew niej jest również cała medycyna.
Nie jest też prawdą, że bezdzietni się nie rozwijają jako ludzie bo taki rozwój jest możliwy tylko dzięki potomstwu. Musielibyśmy odmówić prawa do rozwoju bezpłodnym, homoseksualistom, samotnym czyli bezdzietnym z przyczyn losowych/ niezależnych.
Nie jest również prawdą, że bezdzietni pozostaną w tym samym miejscu. My po prosty będziemy żyć własnym życiem i każdy będzie w tym miejscu, które sobie wymyślił i na które zapracował.
Bezdzietność jest wbrew naturze, podobnie jak usilne staranie się o dziecko, jeśli natura (choroba) na to nie pozwala. Ale powiesz to ludziom rozpaczliwie starającym się o dziecko?
Wbrew naturze jest cała kultura, którą nieustannie tworzymy. Dlaczego w lecie nosimy ubrania? Ubrania są wbrew naturze. Człowiek naturalnie jest nagi. Daczego się leczymy, operujemy, przeszczepiamy narządy? Choroba jest naturalna. Dlaczego wycinamy lasy, budujemy domy, drogi, fabryki? Czy to nie jest wbrew naturze? Używasz samochodu? Naturalne jest chodzenie pieszo. Farbujesz włosy? Robisz makijaż? Itd., itp…
Argument „wbrew naturze” zawsze wydaje mi się nielogiczny, nie tylko w odniesiemu do bezdzietnych.
To ciekawe….czyli ja istnieje wbrew naturze skoro dzieci nie mam, bo nie mogę i nie zrobiłam wszystkiego co mogłam by je mieć?(mam na myśli in vitro, adopcja i inne alternatywy) I to że jestem szczęśliwa mimo tego i dostrzegam plusy bezdzietności, też jest wbrew naturze? Nie mogę przejść obojętnie obok takich komentarzy.
Pani Małgorzato, idąc tokiem pani rozumowania. Natura to różnorodność. Współistnieją w niej różne gatunki. Każdy znajduje w niej miejsce i tworzą ekosystem. Myślę, że w społeczeństwie jest tak samo. I rodzice i nierodzice mają równe prawo do egzystowania i szacunku dla swojej „odmienności”.
A atakowane istoty bronią swojego terytorium po prostu. Tak jaj Chwatka Niematka.
Podejmujemy decyzję i ponosimy konsekwencje tych wyborów. Decydując się na dziecko nie mamy pewności czy urodzi się zdrowe, czy wyrośnie na porządnego człowieka i czy faktycznie będzie nasza dumą i wsparciem na stare lata. Z kolei nie decydujac się też nie wiemy, czy nie po żałujemy tej decyzji.
Kiedyś w zasadzie nie było tego wyboru, dziś trochę się miotamy mam wrażenie. A przez ten brak pewności o słuszności swoich decyzji, wybory inne od naszych deprecjonujemy.
Mam podobnie refleksje. Myślę, ż człowiek, który potrafi poradzić sobie ze swoim wyborem, jest z nim szczęśliwy albo po prostu „dogadany”, nie podważa ani nie atakuje cudzych wyborów. I to dotyczy zarówno rodziców, jak i bezdzietnych.
Ludzie mają prawo do wyboru własnej drogi, dzietnej lub bedzietnej. Jeżeli ktoś nie decyduje się na dzieci, bo uważa że nie będzie dobrym rodzicem, albo że nie będzie miał czasu dla dzieci, bo decyduje się na karierę, albo z jakiegokolwiek innego prywatnego powodu, to uważam, że podejmuje świadomą i bardzo dojrzałą decyzję.
Czy bezdzietność jest wbrew naturze? Pojęcie „zgodnie z naturą” ma od jakiegoś czasu bardzo miękkie granice. Nie jesteśmy już Homo Sapiens, które kilkadziesiąt tysięcy lat temu biegało po ziemi, zbierało żywność, polowało i rodziło dzieci, żeby przetrwać.
Warunki demograficzne i ekonomiczne się zmieniły, i styl życia również.
Na pewno nie grozi nam wyginięcie, raczej przeludnienie. A może warto byłoby spojrzeć na to z drugiej strony? Skoro grozi nam przeludnienie, to czy bezdzietność nie jest właśnie jak najbardziej w zgodzie z naturą? Przeludnienie doprowadzi do większej ilości konfliktów na ziemi, prawdopodobnie głodu, większej ilośći chorób, szybszego wyczerpywania zapasów naszej planety i jej szybszej śmierci. Czy ludzie, którzy teraz decydują się na bezdzietność, nie działają przypadkiem w zgodzie z naturą dając tej planecie trochę odetchnąć?
Zdaję sobie sprawę, że mój poprzedni akapit może być trochę kontrowersyjny, zwłaszcza dla ludzi, którzy decydują się na dzieci. Nie miałem zamiaru nikogo atakować, uważam, że ludzie którzy chcą mieć dzieci, powinni mieć – a ci, którzy nie chcą, powinni być zostawieni w spokoju.
Pozdrawiam ciepło i serdecznie obie strony dyskusji.
Hej! Myślę, że to bardzo rozsądne stanowisko, choć wciąż nie może przebić się do oficjalnej narracji. Prędzej czy później trzeba będzie spojrzeć na demografię z globalnego punktu widzenia, a nie z punktu widzenia narodowych czy europejskich interesów. Żyjemy w zglobalizowanym świecie i nie uciekniemy od globalnych problemów. Z tej perspektywy nieposiadanie dzieci jest korzystne dla ogółu, choć na poziomie narodowym pewnie jeszcze długo będzie budzić obawy. Zobaczymy, co czas przyniesie. Na pewno odpowiedzią na niedomagania budżetu nie może być zaganianie ludzi do rodzenia dzieci, to już nie te czasy. Stwarzanie im możliwości do rozmnażania – tak. Ale nic więcej. Niech się rozmnażają ci, którzy chcą.
rzadko zdarza mi się komentować, ale tym razem aż mi się serce do tego komentowania wyrywa, choć liczę się z negatywnymi komentarzami.
Zacznę z grubej rury: mam 43 lata, męża i dwoje dzieci i wiem, ja to po prostu WIEM, że gdybym musiała oddałabym za moje dzieci życie. Oczywiście można wzruszyć ramionami nad patosem moich słów, ale są to moje prawdziwe odczucia. Tu dodam, że gdy byłam młodsza nie lubiłam dzieci. Co więcej, w zasadzie cudzych dzieci dalej nie lubię. Po prostu bezwarunkowo kocham swoje. I mam do tego teorię, podbudowaną wykształceniem medycznym. To wszystko hormony :-). One w ciąży modulują mózg i powodują, że stajesz się w pewnym momencie protektorką własnego potomstwa i własnych genów. Dlatego myślę, że trudno kobiecie posiadającej dzieci zrozumieć kobietę, która dzieci nie posiada i odwrotnie.
P.S. Nigdy nikogo nie spytałam, dlaczego nie ma dzieci, głównie z obawy, że dana osoba chciałaby mieć dzieci, ale nie może.
Czasami faktycznie trudno zrozumieć się nawzajem. Wtedy wystarczy właśnie nie komentować, nie naciskać, nie oceniać. I też jest dobrze:)
Moja córka nie chce mieć dzieci. Ja też nie chciałam, ale wtedy trzeba było mieć dzieci i nie wiedziałam, że można ich po prostu nie chcieć mieć. Ona ma prościej, ma wybór. Ja zdaje mi się – nie miałam. Wspieram ją i podziwiam.
To wspaniale, że Pani ją wspiera i rozumie tę potrzebę nieposiadania dzieci. Życzę dużo szczęścia – i córce, i mamie!
Droga Jolu jestem średnio inteligentnym człowiekiem, ale z twojego wpisu wynika, że żałujesz że masz córkę. Bo rozumiem, tak siedzisz sobie przy kawie rozmawiacie wiesz córciu, jesteś na tym świecie przypadkiem, jakby były inne czasy (bardziej postępowe) to by cie nie było. Przepraszam czy to nie jest przykre dla córki, tak po ludzku. Posiadanie dziecka musiało być dla Pani straszną traumą, rozumiem, że to genetyczne. Szkoda, ze w czasach twojej mamy nie było takich postępowych rodziców. Mogła byś ją podziwiać. Wróć nie mogła byś bo by cie nie było. Mój wpis nie ma na celu obrażania kogokolwiek, posługiwałem się wyłącznie zasadami logiki.