Foto: Pexels.com
Każda wielka zmiana społeczna zaczyna się w sferze wyobraźni – pisze Marcin Napiórkowski w wydanym niedawno świetnym „Kodzie kapitalizmu”. A co buduje naszą wyobraźnię? Przede wszystkim język oraz obrazy i symbole, wśród których żyjemy. Jeżeli więc marzy nam się zmiana podejścia do bezdzietności z wyboru, powinniśmy zwracać uwagę na to, w jakie słowa i obrazy tę bezdzietność ubieramy. O języku pisałam już wielokrotnie, dziś chciałabym się poprzyglądać ilustracjom przedstawiającym życie bez dzieci, bo zaliczyłam ostatnio kilka bolesnych kolizji z przywiązanymi do stereotypów grafikami. Mogłoby się wydawać, że nie ma nic błahszego niż obrazki w prasie lub internecie, ale to właśnie one – niemal przezroczyste, lecz wszechobecne – wyznaczają granice naszej wyobraźni i w dużym stopniu decydują o tym, jak myślimy o bezdzietności.
Zacznę jednak od pewnej anegdotki. Wiele lat temu jako redaktorka poczytnego kobiecego czasopisma zostałam wysłana na badania terenowe. Miałam sprawdzić, czy aby na pewno czytelniczki ronią łzy tam, gdzie powinny je ronić, i parskają śmiechem tam, gdzie według redaktora powinny parskać. Wyselekcjonowane przez fachowców panie siedziały w pomieszczeniu i kartkowały gazetki, a ja – szpieg z krainy żurnalistów – uzbrojona w notes i ciasteczka deserowe podglądałam je przez wielkie, weneckie lustro. W powietrzu wisiały roztocza i groźba wydawcy, że jeżeli panie nie będą łkały i parskały we właściwych momentach, to nici z premii. Mijały minuty. Ciastka znikały z talerza w rytm przewracanych kartek, a panie czytały…. czytały… Nagle jedna z nich pstryknęła w czarno-białe zdjęcie widniejące pod jakimś melodramatycznym tytułem i rzuciła:
– Kobieta… Koń… Wiadomo, o co chodzi!
Ciasteczko deserowe utknęło mi w gardle, a w głowie rozpoczął się wyścig skojarzeń. Prawdziwe grand prix wyobraźni. Że niby ta kobieta i koń… Kobieta z koniem… Caryca Katarzyna… Orgia czy inna cholera?
I żeby wszystko było jasne, nie pracowałam wówczas w „Twoim weekendzie” ani „Sek(s)retach”. W moim tytule wszystko musiało być jednoznaczne, układne i cacy, również zdjęcie kobiety z koniem. A jednak coś poszło nie tak. Czytelniczka zobaczyła w naszej fotce treść, której nie przewidzieliśmy. Jaką? Do dziś zachodzę w głowę. Ta historyjka pokazuje, że wyobraźnia grafika i wyobraźnia odbiorcy nie zawsze idą w parze, grzecznie trzymając się za ręce. Skojarzenia czytelników bywają nieprzewidywalne i żaden ilustrator nie może wziąć za nie pełnej odpowiedzialności. Ale zawsze warto próbować…
Maryja królująca i cierpiąca
Są obrazy, w których trudno doszukać się jakiejkolwiek dwuznaczności, na przykład obrazy macierzyństwa. Przez tysiąclecia sztuka – pędzlem i dłutem – uwznioślała i uświęcała matki. Wystarczy wspomnieć niezliczone przedstawienia Madonny z dzieciątkiem. Gdy patrzymy na płótna średniowiecznych czy renesansowych mistrzów, na przykład Masaccia, Gentile da Fabriano czy Rafaela, widzimy przede wszystkim dostojeństwo bijące z postaci Maryi, dyskretnie zaznaczone jej dominującą pozycją na płótnie lub ostentacyjnie podkreślone przepychem szat, wysokością niebiańskiego tronu i asystą świętych czy chórów anielskich. Pełną powagi pozę królującej Madonny łagodzi zwykle czuły gest, jakim przygarnia dziecko do piersi. Jest w nim wszystko, co kojarzy się z macierzyństwem – miłość, troska, bliskość i bezgraniczne oddanie. W sztuce sakralnej znajdziemy również niezliczone przedstawienia matki odartej z boskiego dostojeństwa, zbolałej i cierpiącej po stracie ukochanego syna. Piety Michała Anioła, Giovanniego Belliniego czy Sandro Botticellego z jednej strony pokazują tragiczne oblicze macierzyńskiej miłości, z drugiej – tragizm ten uświęcają.
Figura Matki Polki
Nieco inny, choć równie podniosły wizerunek matki heroicznej, skazanej na cierpienie znajdziemy w polskiej sztuce tworzonej po powstaniu styczniowym, głównie na obrazach Artura Grottgera. „Żałobne wieści” czy „Na pobojowisku” ze słynnego cyklu „Polonia”, powstałego w 1863 roku, są twórczym rozwinięciem klasycznej piety, w której zapłakaną Matkę Boską zastąpiła Matka Polka (a nawet Matka-Polska), a rola ukrzyżowanego Jezusa przypadła pobitym powstańcom. Przejmująca wizja macierzyństwa ofiarnego i osamotnionego, wykreowana przez wielkich romantyków i ich następców, do dziś odbija nam się męczącą czkawką, a figura Matki Polki, choć wielokrotnie obalana, krytykowana i obśmiewana, nadal ciąży nad naszym życiem społecznym i organizuje zbiorową wyobraźnię. Nie potrafimy się od niej uwolnić! Dochodzi do głosu choćby w przekonaniu, że skoro kobieta nie poświęca się dzieciom, POWINNA poświęcić się czemuś innemu, ofiara bowiem wpisana jest w kobiecą rolę i w kobiecy los. Jeżeli nie urodzę dziecka i nie złożę życia w ofierze, choćby na ołtarzu wolontariatu, nie zostanę beatyfikowana. Uświadomił mi to ostatnio jeden z czytelników, gdy wrzuciłam na FB feministyczną w wymowie grafikę Kasi Drewek-Wojtasik z nowoczesną dziewczyną wpisaną w kontur Matki Boskiej. Napisał w komentarzu:
Patrzę tak i widzę kontur Matki Boskiej na zdjęciu. I ja szanuję to, że nie każdy musi rodzić dzieci, nie każdy musi posiadać. To indywidualne. ja najpewniej też nie będę miał dzieci. Ale tak sobie myślę, że w każdej kobiecie, która urodziła chociaż jedno dziecko, jest coś boskiego, jest coś z Matki Boskiej.
Ups! Odbiorca najwyraźniej puścił rękę grafika, zboczył z feministycznego traktu i pognał w chaszcze. I nawet mu się nie dziwię! Nasza zbiorowa wyobraźnia, przez długaśne stulecia szkolona w łączeniu macierzyństwa i boskości, nie potrafi inaczej – musi w matce zobaczyć świętą.
Macierzyństwo bez filtra
A jak wygląda macierzyństwo w sztuce czerpiącej natchnienie nie z sacrum, lecz z profanum? Mniej więcej podobnie. Miękkie kontury, ciepłe rozproszone światło, czułe gesty, pełne troski spojrzenia, miłość, intymność, głęboka więź i tajemnica, która kusi, zdumiewa i fascynuje. Przywołajmy choćby ikoniczne „Macierzyństwo” Stanisława Wyspiańskiego: matka (Teofila Pytko, żona artysty) z czułością i namaszczeniem karmi piersią niemowlę, a jej starsza córka (Helenka Wyspiańska), ukazana przodem i z profilu, przygląda się temu z przejęciem. Odkryta pierś, gęsty secesyjny wzór i niezwykle ciasny kadr podkreślają niemal duszną intymność tej sceny, ale tym, co najmocniej uderza widza, jest bijąca z płótna tajemnica. Oto matka wprowadza córkę w tajniki – i w tajemnicę – macierzyństwa, wyznaczając tym samym jej los. W historii malarstwa znajdziemy mnóstwo podobnych gloryfikacji matczynej miłości (niektóre z nich można obejrzeć tutaj i tutaj). Różni je czas powstania, styl i technika, ale łączy jedno – ich autorami są głównie mężczyźni. Macierzyństwo, karmienie piersią, poświęcenie graniczące z samounicestwieniem to dla nich temat, idea, spektakl, inspiracja, nigdy jednak, z wiadomych względów, cielesne doświadczenie. W ich obrazach nie ma bólu, zmęczenia, niepewności, ambiwalencji, strachu czy poczucia izolacji, a więc emocji, które na co dzień towarzyszą matkom. Takie odbrązowione macierzyństwo, pozbawione miękkich filtrów i uwznioślających zabiegów formalnych pojawiło się w kulturze dopiero niedawno, gdy do głosu doszły kobiety-artystki.
Brzuch wyzwolony
Równie fascynująca jest historia znaczeń, jakie na przestrzeni dziejów kultura przypisywała obrazom kobiecego brzucha. Pisze o tym Marcin Napiórkowski we wspomnianym na początku „Kodzie kapitalizmu”, w rozdziale „O własności brzucha w przestrzeni publicznej”. Przywołuje w nim m.in. reklamę preparatu Garniera „Roll-on płaski brzuch”, w której młoda kobieta, złakniona męskich zachwytów, stosuje reklamowany preparat, by po chwili odsłonić piękny, perfekcyjnie płaski brzuch.
W finale reklamy mężczyzna kładzie dłoń na brzuchu modelki w geście znanym z płócien renesansowych mistrzów. Znaczenie symbolu odwróciło się jednak o sto osiemdziesiąt stopni! Dawniej był to czytelny znak podkreślający płodność kobiecego łona, gotowego się zaokrąglić i dać mężczyźnie upragnionego potomka. Dziś odsłonięty brzuchu, gotowy na przyjęcie jedynie męskiego spojrzenia, jest płaski (…)
Jednak współczesna kultura nawet z ciążowego brzucha potrafiła uczynić symbol kobiecej niezależności. Niegdyś (o czym już pisałam w poście poświęconym aplikacji Bez-Dzieci.pl) – prezentowanie światu widocznej ciąży uchodziło za działanie wywrotowe i pornograficzne. Dzieci brały się z izb i komnat, w których na czas porodu zamykały się brzemienne niewiasty wraz z akuszerkami, nigdy z brzuchów! A już na pewno nie z wagin! Przez cały XX wiek nasze postrzeganie ciąży ewoluowało, ale do góry nogami wywróciła je dopiero Annie Leibovitz w latach 90., fotografując goły i mocno już zaokrąglony brzuch Demi Moore. Zdjęcie ukazało się na okładce magazynu „Vanity Fair” i zostało wyróżnione drugim miejscem w plebiscycie Amerykańskiego Stowarzyszenia Wydawców Czasopism na najważniejszą okładkę wszech czasów. Jak ta okładka wyglądała? Oddaję głos Napiórkowskiemu:
Miękka, nieco rozmyta faktura, głębokie czarne tło i ostre światłocienie podkreślają zaokrąglone macierzyństwem kształty gwiazdy. Prawą ręką Demi Moore skromnie zasłania pierś, lewą podtrzymuje wydatny brzuch. Najważniejsze jest jednak spojrzenie aktorki – patrzy ona przed siebie dumnie, wyzywająco, z nieco uniesionym podbródkiem. Jej twarz nie wyraża ani cienia zakłopotania. Ciąża nie jest czymś, czego należy się wstydzić. Nie ujmuje nic z kobiecego piękna.
Czy odsłonięte brzuchy ciężarnych mówią nam o czymś innym niż płaskie kształty ich koleżanek? Wydaje się raczej, że o tym samym. Także brzuch kobiety w ciąży – wyeksponowany w odważny, często nawet wyzywający sposób – stanowi znak wolności, pokazuje bowiem ciążę jako wybór i decyzję, usuwa ją ze sfery wstydliwości, do której macierzyństwo zepchnięte zostało przez kulturę masową ubiegłych dekad, stawiającą na sukces i zawodowe spełnienie.
Bezdzietni w krzywym zwierciadle
Okazuje się więc, że obrazy potrafią zmieniać nasze wyobrażenia o zjawiskach społecznych, niekiedy w rewolucyjny wręcz sposób. Mają olbrzymią moc! Co zatem z wyobrażeniami o bezdzietności? Śledząc publikacje poświęcone temu zagadnieniu – i sposoby ich ilustrowania – nie mogę opędzić się od przygnębiających refleksji. Gdybym zaufała fotoedytorom i grafikom, musiałabym uznać, że ludzie bezdzietni z wyboru są puści, pyszni, infantylni i agresywni wobec dzieci oraz ich rodziców. I nawet jeśli nie chcą dzieci, to tak naprawdę chcą. Prawdziwe przyjemniaczki! Dziwię się, że nikt nie wpadł jeszcze na pomysł przepytania społeczeństwa, czy chciałoby mieć za sąsiada osobę bezdzietną z wyboru. Niewykluczone, że zdystansowalibyśmy uchodźców, wyznawców ideologii LGBT+, a nawet… homo sapiens. Tacy jesteśmy! Przynajmniej na zdjęciach i paskudnych obrazkach.
Pusta matrioszka kłamie
Zacznijmy od bezdzietności przedstawianej jako pustka – pusty brzuch, wydrążona sylwetka, pusta matrioszka, czarna dziura w miejscu dziecka… Jak już pisałam w książce, takie ilustracje pasują do bezdzietności niewybranej, niechcianej, podyktowanej okolicznościami, ale nie do bezdzietności z wyboru. Pustka może być tylko tam, gdzie jest lub było pragnienie dziecka, choćby blady refleks tego pragnienia. Żeby ją odczuć, trzeba się na niej skoncentrować, uświadomić sobie dotkliwy brak. Ale bezdzietni z wyboru nie odczuwają żadnych niedostatków! Tam gdzie niezbyt kreatywny grafik widzi pustkę, ja dostrzegam przestrzeń. Jego „BRAK” jest moją „PEŁNIĄ ŻYCIA”. Dlaczego więc w tak wielu publikacjach pojawiają się te smętne grafiki? Sądzę, że winę za to ponosi język – to nieszczęsne słowo „BEZdzietność”, które ludzi wolnych, szczęśliwych i życiowo spełnionych definiuje poprzez defekt. Swoje robi też niewielki zasięg tego zjawiska, w końcu znacznie częstsza od planowanej jest bezdzietność nieplanowana. Jedyna do niedawna polska książka na ten temat („Bezdzietność. Perspektywa społeczno-kulturowa” Barbary Dolińskiej) opowiada przede wszystkim o niepłodności, rozdział poświęcony bezdzietnym z wyboru zajmuje zaledwie szesnaście stron. Co mamy na okładce? No jasne! Pustą matrioszkę! Podobnie jest z artykułami prasowymi – nawet jeżeli omawiają zamierzoną bezdzietność, to i tak zwykle kończą na pragnieniu dziecka. Bo wiadomo, jeżeli kobieta nie chce mieć dzieci, to znaczy, że chce je mieć, tylko o tym nie wie. Czyżby wydrążone sylwetki miały jej to uświadomić?
Skreślone bobasy prowokują
Równie bezsensowne wydają mi się te wszystkie wrzaskliwe grafiki z przekreślonym bobasem, wózkiem czy kobietą w ciąży. Jest w nich zawarta nie tylko odmowa udziału w rodzicielstwie, ale również jego ocena – skrajnie negatywna. To automatycznie wyrzuca bezdzietnych na społeczny aut, w końcu społeczeństwo składa się głównie z rodziców. Dla nich posiadanie dzieci, nawet jeśli trudne, kłopotliwe i pełne wyrzeczeń, jest wartością. Zróbmy prosty eksperyment: spróbujmy wpisać w znak zakazu to, co kochamy, chronimy i szanujemy najbardziej na świecie… Jeżeli sami sobie nie daliśmy w mordę, to tylko dlatego, że zadziałał instynkt samozachowawczy. Rodzice nie mają takich oporów. Odbierają te grafiki jako wyraz nienawiści do dzieci i w pełni odwzajemniają złe emocje. Właśnie dlatego, prowadząc bloga i kanały w social mediach, staram się unikać takich antagonizujących ilustracji. Dla mnie sprawa jest prosta jak konstrukcja wykałaczki: „Chcesz, by szanowano twoje wartości? Szanuj wartości innych, nawet jeśli ich nie podzielasz”. Albo jeszcze prościej: nie rób drugiemu, co tobie niemiłe.
Pycha kroczy przed upadkiem
Tuż obok grafiki z przekreślonym bobasem umieściłabym obrazki zestawiające uroki bezdzietnego życia z rodzicielskim czy – częściej – macierzyńskim utachaniem. Z tymi wszystkimi umordowanymi, zapaćkanymi, rozciągniętymi we wszystkie strony matkami płaczącymi nad swoim losem. Nie ufam tym wytworom brodzącej w banale wyobraźni. Są tak samo prawdziwe jak dziury w brzuchu i puste matrioszki na ilustracjach przedstawiających bezdzietność, a do tego grzeszą pychą. Nie mam żadnych podstaw, by sądzić, że moje życie jest lepsze, radośniejsze lub fajniejsze od życia rodziców. Mam mniej obowiązków, owszem, ale czy to znaczy, że jestem szczęśliwsza? Czy naprawdę muszę swoje szczęście przymierzać do cudzego, żeby je odczuć i docenić? Nie muszę! Dlatego takich ilustracji również nie znajdziecie na Bezdzietniku.
Lukier nie krzepi
Ani na blogu, ani w książce nie ma również zdjęć szampana, waty cukrowej, słodkich lizaków, wakacji pod palmą i tych wszystkich obrazków pokazujących, że życie bez dzieci to wieczna impreza. Jasne, bezdzietność bywa słodka, beztroska i wesoła, ale bywa też rozsądna, poważna, odpowiedzialna i obarczona rozmaitymi zobowiązaniami. Dlatego, gdy pracowaliśmy z wydawcą nad okładką książki, odrzuciłam całkiem przyjemny dla oka projekt z lizakiem w roli głównej. Co prawda jedna z moich bezdzietnych bohaterek mówi, że czuje się jak dzieciak w sklepiku ze słodyczami, któremu pozwolono zeżreć wszystkie cukierki, sama również na brak słodyczy nie narzekam, ale nie chciałam wzmacniać stereotypu beztroskiej, infantylnej bezdzietności. Zbyt często słyszałam, że jestem niedojrzała i nic nie wiem o życiu. W życiu jak w bollywoodzkim filmie – czasem słońce, czasem deszcz. Lukrowana bezdzietność, podobnie jak lukrowane macierzyństwo, to zwykła ściema.
Albo dziecko, albo Pulitzer
Graficy ilustrujący materiały o bezdzietnych kobietach dają się ponieść jeszcze jednemu popularnemu stereotypowi – perfekcyjnie pomalowana, szczupła w pasie i wolna od przyziemnych trosk miejska bogini goni na niebotycznych obcasach za szczęściem i karierą. Tak zobrazowana bezdzietność może wydawać się kusząca, w końcu która z nas nie chciałaby być jak Carrie Bradshaw, mnie jednak ten wizerunek uwiera. Przede wszystkim dlatego, że – celowo lub nie – dzieli kobiety na lepsze i gorsze. Tak jak w patriarchalnej narracji rewersem troskliwej matki jest zimna, egoistyczna suka, tak tutaj odwrotnością bezdzietnej kobiety sukcesu będzie niewydarzona, uwięziona w patriarchalnej pułapce matka. Zarówno jeden, jak i drugi stereotyp zakłamuje rzeczywistość. Znam bezdzietne kobiety, które szukają w życiu jedynie spokoju. Mają w nosie dyplomy i zaszczyty, awansów nie przyjmują, bo na kocią karmę zarobią nawet na podrzędnym stanowisku, a na szpilkach czują się jak na szczudłach. Znam też matki, które kierują międzynarodowymi korporacjami i wyglądają jak modelki. Te ostatnie mają jedną przewagę nad bezdzietnymi – nikt nie wylicza im, czego w życiu nie zrobiły. Bezdzietne, choćby przespacerowały się po jednym z księżyców Jowisza, dla otoczenia będą tymi, które… nie zdążyły zostać matkami. Fundacja Mamy i Taty w kampanii pod hasłem „Nie odkładaj macierzyństwa na później” doprowadziła ten stereotyp do absurdu, ale media wciąż się nim posługują, robiąc nam krzywdę. No bo skoro nie dziecko, to obowiązkowo medal Fieldsa, od biedy Pulitzer albo prezesura banku. Nic pomiędzy. Piszecie niekiedy, że jesteście tym zmęczone. Ja też. Radość z życia – to prawdziwe osiągnięcie, zasługujące na nobla!
– Nie odkładaj macierzyństwa na później
Rebranding bezdzietności
Jak więc namalować bezdzietność? Jak ją sfotografować? Marcin Napiórkowski twierdzi, że dziś naszą wyobraźnię kształtują marki, to one są podstawowymi cegiełkami współczesnego kodu kulturowego – kodu kapitalizmu. Może by więc pomyśleć o bezdzietności jak o marce i zafundować jej porządny rebranding? Zamiast ogłaszać na koszulce, że nienawidzimy bachorów, wymalujmy na niej wartości, z którymi chcemy być utożsamiani i które pomogą nam nawiązać społeczny dialog. Jestem pewna, że nie chcielibyśmy być postrzegani jako banda infantylnych nienawistników lub pustych i pysznych karierowiczów. Mnie to nie odpowiada, dlatego od ponad roku szukam niesztampowych pomysłów na bezdzietnikowe ilustracje. Podobają mi się te grafiki, które pokazują silne, pewne siebie kobiety, potrafiące powiedzieć grzeczne, ale stanowcze „nie” nawet najbardziej nachalnemu bocianowi, lubię żart, ironię i zabawy stereotypami, przede wszystkim jednak biorę na bezdzietnikowy sztandar prawa prokreacyjne. Jednym z pierwszych blogowych eksperymentów wizualnych była grafika Kasi Drewek-Wojtasik przestawiająca różne kobiece pomysły na życie. Kiedyś dziewczynka miała do wyboru dwie drogi – mogła zostać matką lub zakonnicą. Dziś możemy być kim chcemy – naukowczynią, sportsmenką, podróżniczką, matką, dziennikarką, możemy też łączyć rozmaite role…
W innych projektach podkreślamy z Kasią poczucie odmienności, jakie zwykle towarzyszy osobom wybierającym bezdzietność, pokazujemy kobiecą ucieczkę od stereotypu żony i matki, presję wywieraną na bezdzietnych oraz nieśmiertelny ideał Matki Boskiej, z którym wciąż musimy się mierzyć. Zapytałam Kasię, jak wspomina pracę nad grafikami do mojej książki.
Mam wrażenie, że temat bezdzietności z wyboru nie istnieje w warstwie wizualnej, a przynajmniej nie w taki sposób, w jaki chciałyśmy to pokazać w książce. Po wpisaniu w przeglądarkę internetową hasła childfree, wyskakują głównie obrazki przedstawiające przekreślone wózki, bobasy lub kobiety w ciąży. Chciałam do tematu odnieść się inaczej, zawrzeć w grafikach trochę myśli feministycznej, trochę z naszych kobiecych odczuć i wrażeń, ale kulturalnie, bez hejtu, raczej z pozytywnym przekazem, choć nie tylko. Próbowałam dodać do tego element satyry i gorzkiej refleksji. Wszystkie z prac stworzyłam w programie graficznym, malując na tablecie. Do tej techniki dodaję zazwyczaj parę elementów „z ręki”, na przykład zeskanowane rysunki, trochę tekstur i faktur. Mam nadzieję, że niebawem pojawi się więcej pozytywnych w przekazie obrazów pokazujących bezdzietny styl życia.
I tyle! Jak wspomniałam na początku: każda wielka zmiana społeczna zaczyna się w sferze wyobraźni. Potrzebujemy więc nie tylko narracji, ale też fajnych, niestereotypowych i nieantagonizujących obrazów bezdzietności z wyboru, żeby na dobre zmienić jej społeczny odbiór.
A tu macie książkę, która natchnęła mnie do napisania tego posta. Gorąco polecam!