Pisałam już o strefach wolnych od dzieci z przymrużeniem oka (tutaj), dziś poroztrząsam ten temat bez kpin i heheszków. Nie będę jednak zastanawiała się nad tym, czy miejsca ze znaczkiem child-free powinny być, czy nie. One są. Choć nieliczne i nierzucające się w oczy, coraz skuteczniej walczą o klienta. Na ich witrynach – wbrew potocznym wyobrażeniom – nie znajdziemy przekreślonych niemowlaków ani antydziecięcych haseł (takich jak „Zakaz wprowadzania nieletnich”), bo nie są to lokale wrogie dzieciom, ale przyjazne dorosłym. To zasadnicza różnica. O tym, że zapraszają gości od lat dziesięciu, czternastu czy osiemnastu wzwyż, dowiadujemy się najczęściej z dyskretnego opisu zamieszczonego w internecie. Żeby w takie miejsca trafić, trzeba się trochę wysilić, poszperać, posłuchać, co internetowa wieść niesie… Jak to robić i po co? O tym właśnie jest dzisiejszy post.
Po co? Czyli pornografia brzucha
Zapytajmy najpierw: po co? Po jakiego podgrzybka czy innego muchomora tworzyć strefy wolne od dzieci? Żeby na to pytanie odpowiedzieć, odkurzę tomiszcze, które dziś zalatuje antykwarycznym smrodkiem, ale jeszcze pokolenie mojej mamy obficie skrapiało je łzami. Mam na myśli „Przeminęło z wiatrem” Margareth Mitchell. To ciekawa lektura. W drugim tomie Scarlett O’Hara (stuprocentowa zołza nienawidząca dzieci) wychodzi za ciapowatego Franka Kennedy’ego i twardą ręką zarządza jego tartakiem, czym wzbudza sensację wśród konserwatywnych mieszkańców Atlanty. Zarabianie pieniędzy jest przecież takie niekobiece! Jednak za największą nieprzyzwoitość uchodzi to, że mimo ciąży nadal pokazuje się w mieście! W XIX wieku – nie tylko zresztą w Ameryce – brzemienne kobiety siedziały w domach, żeby oszczędzić bliźnim widoku swoich wydatnych, pornograficznych brzuchów. Bo skoro jest brzuch, musiał być seks, a skoro był seks, musi być zgorszenie. Logiczne, nieprawdaż?! Patrzeć na ciążowy brzuch przed stu pięćdziesięciu laty, to jakby dziś oglądać film na RedTubie. A nawet jeszcze gorzej, bo RedTube nie plącze się po mieście w biały dzień i nie włazi przyzwoitym ludziom w oczy. Obrońcy „wartości”, od których roi się w każdej epoce, nie mogli pozwolić na takie wszeteczeństwo, dlatego na różne sposoby uprzykrzali życie powieściowej Scarlett i jej historycznym odpowiedniczkom. Niewiasty w stanie błogosławionym (słowo „ciąża” uchodziło za nieprzyzwoite) miały siedzieć w domach i szykować wyprawkę! Również w Polsce, zwłaszcza na wsi, ciężarne kobiety podlegały izolacji społecznej i obrzędowej. Spotkanie ciężkiej baby w drodze na jarmark źle wróżyło transakcjom handlowym, niedobrze też było minąć taką na kładce albo wracając z pola. Posłać na pole – jeszcze gorzej! Pech murowany! A zatem ciężkie baby siedziały w chałupach i czekały na rozwiązanie.
Mieszczańskie szlabany
W czterech ścianach siedziały również baby nieco lżejsze, czyli po porodzie – a przynajmniej te, których głód nie wygonił na służbę, do fabryki lub na ulicę. Od początku epoki przemysłowej życie cnotliwej kobiety – żony i matki – toczyło się w domu: w miejskiej kamienicy albo willi na sennym przedmieściu. Przestrzeń publiczna w całości należała do mężczyzn, tylko z rzadka pojawiały się w niej jakieś zbuntowane babie niecnoty. Za takie uchodziły oczywiście prostytutki i utrzymanki, ale także kobiety, które zdecydowały się na życie w pojedynkę, podejmowały próby samodzielnego zarobkowania albo pchały się w miejsca przeznaczone dla panów. Po mieszczańsku urządzona przestrzeń pełna była niewidzialnych murów, barier i szlabanów. Jak pisze Agnieszka Dauksza w arcyciekawej książce Kobiety na drodze. Doświadczenie przestrzeni publicznej w literaturze przełomu XIX i XX wieku, epokę przemysłową cechuje silny lęk przed chaosem, stąd tak wyraźne zarówno w relacjach społecznych, jak i w kształtowaniu przestrzeni dążenie do porządkowania, selekcjonowania i kategoryzowania. Panie na prawo, panowie na lewo. Dzieci dołem, młodzież męska górą, panienki osobno! Nie mieszać się, nie przekraczać barier, nie robić bałaganu…
W Polsce podział na przestrzeń prywatną i publiczną przetrwał krach burżuazyjnego świata i odrodził się w epoce PRL-u. Socjalistyczne kobiety co prawda wyległy z domów i zaczęły pracować, ale macierzyństwo na powrót spychało je w sferę domową, odcinało od świata, skazywało na dziecięce pokoje, ogródki jordanowskie, place zabaw i morderczą nudę piaskownicy. Powszechnie uważano wówczas, że matka Polka w sposób naturalny predestynowana jest do domowej opieki nad dzieckiem, dlatego nikt nie ubolewał nad tym, że nie może wpakować się z wózkiem do tramwaju albo wyskoczyć na wuzetkę do pobliskiej kawiarni. Przemycenie dziecka do kasyna, restauracji czy filharmonii było tylko ciut mniej ekscytujące niż szmugiel fajek i alkoholu. Takie wyprawy zapadały w pamięć, zwłaszcza dzieciaków występujących w charakterze kontrabandy. Do dziś mam w nozdrzach ciężki nikotynowo-kawowy aromat, unoszący się w bardzo dorosłej „Ratuszowej”, do której od czasu do czasu zabierała mnie zdesperowana mama. Siedziałam tam cicho jak mysz pod miotłą i próbowałam rozwikłać jedną z największych zagadek maleńkiej ludzkości – dlaczego w kawiarniach cukier występuje w postaci kostek, a nie kryształków?
Uwolnić matki
Nasza walka o prawo do użytkowania przestrzeni publicznej zaczęła się już w połowie XIX wieku i trwała bardzo długo. Właściwie trwa do dziś. Kobieta, która została zgwałcona, wciąż musi się tłumaczyć, dlaczego „włóczyła się” nocą po mieście albo biegała wieczorem po parku. Do gwałciciela nikt jakoś nie ma pretensji o to, że polazł późną nocą w miasto. Jak pisze Agnieszka Dauksza, prawo do wychodzenia z domu…
(…) wydaje się nie tyle ‹wywalczone› podczas publicystycznych polemik czy ulicznych demonstracji, ‹uzyskane› wskutek merytorycznych negocjacji czy ‹przyznane› przez jakiegoś legislatora, co przede wszystkim mozolnie wychodzone krokami niezliczonych kobiet, które wbrew wielu czynnikom decydowały się być pośród ludzi…
Wydeptałyśmy sobie tę wolność! Stopniowo oswajałyśmy miejską przestrzeń, wychodziłyśmy z domu, by się uczyć, pracować w wymarzonych zawodach, bywać w kawiarniach, a nawet – łojezu! – w podejrzanych spelunkach. Uczestniczyć w pikietach i rozrabiać podczas demonstracji politycznych. Jednak przez długie lata przywilej ten dotyczył tylko kobiet, nie kobiet-matek. Wydeptywanie prawa do przebywania w publicznej przestrzeni wraz z małymi dziećmi to ostatni etap tej długiej kobiecej batalii. Na szczęście – zakończony sukcesem! Dziś matka (lub ojciec) może wziąć dziecko pod pachę i iść z nim, gdzie dusza zapragnie: w góry albo na wieczorek literacki, na koncert, do restauracji, siłowni lub na wiec polityczny. Może uczestniczyć z dzieckiem w maratonach i podróżować z nim dookoła świata. Może zabrać je do biura, na plan filmowy i na obrady Parlamentu Europejskiego. Może z nim pojechać, polecieć albo popłynąć. Nie byłoby tej matczynej wolności, gdybyśmy wszyscy nie zgodzili się, że zarówno matki, jak i małe dzieci mają takie samo prawo do przebywania w publicznej przestrzeni jak każdy inny człowiek.
To właśnie dzięki tej mentalnej zmianie w miastach zaczęło przybywać miejsc przyjaznych mamom z pociechami. Wolno, bo wolno, ale znikają bariery architektoniczne, pojawiają się niskie krawężniki, podjazdy dla wózków, przewijaki w miejscach publicznych, windy i wygodne tramwaje. Jak grzyby po deszczu wyrastają restauracje rodzinne i kawiarnie o wdzięcznych nazwach MamaMia czy Uwolnić Matkę, gdzie można znaleźć przewijaki, miejsca do karmienia piersią, pieluchy i darmowe wilgotne chusteczki. Mamy coraz więcej parków, siłowni dla aktywnych rodziców, przybywa muzeów interaktywnych i multimedialnych bibliotek, które najchętniej zapraszają rodziny z dziećmi. W hotelach, pensjonatach, agroturystykach i lusksusowych restortach bez trudu znajdziemy atrakcje i udogodnienia dla maluchów. Rodzice nie muszą już kisić się w domach czy na zapyziałych placach zabaw. Świat należy do nich!
BEZ-DZIECI.PL, czyli własny pokój dla dorosłych
Skutkiem ubocznym wyzwalania się matek z domowej niewoli jest zanik „pełnoletnich przestrzeni”. Przez całe stulecia ludzie dorośli (niestety, głównie mężczyźni) mieli swoje miejsca, swoje sprawy, swoje rozrywki i swój język. Dziś z tego bogactwa zostały nam jedynie imprezy dla swingersów, pijackie mordownie, burdele i kluby go-go. Marna oferta! Kto nie chce uprawiać pijaństwa czy rozpusty, a szuka enklawy dorosłości, będzie miał pod górkę. Emancypacja i dzieciocentryzm skazały nas bowiem na nieustanne przebywanie z dziećmi, obok dzieci, dla dzieci i z myślą o dzieciach. Bez prawa łaski. Nic dziwnego, że niektórzy (nie tylko bezdzietni) zaczęli kombinować, jak by tu uciec od tego wszędobylskiego i hegemonicznego DZIECKA. Tak jak kiedyś kobiety, tak dziś dorośli zatęsknili za „własnym pokojem” – miejscem, gdzie nie musieliby przejmować się siedzącymi obok maluchami, nie byliby narażeni na hałas, szturachnie, pożeranie uwagi czy dzikie harce w wykonaniu nieletnich. To dlatego przybywa lokali adults-only! Z autentycznej potrzeby, a nie z nienawiści do dzieci czy z niechlubnego nawyku dyskryminacji INNEGO, na przykład mniejszego od siebie.
Jak ich szukać? Można oczywiście samodzielnie przeczesywać internet, ale po co? Lepiej (i wygodniej) skorzystać z aplikacji Bez-Dzieci.pl, stworzonej niedawno przez zespół informatyków skupionych w ZBC Labs. Wystarczy wpisać w okienko, czego się szuka: kawiarni, klubu, restauracji, agroturystyki czy pensjonatu, i rach, ciach – dostajemy pożądane adresy! Apka pomaga też zlokalizować miejsca child-free w naszej najbliższej okolicy. Jak zaznaczają jej twórcy, aplikacja ma służyć wszystkim, również rodzicom, którzy pragną odsapnąć od maluchów.
– Nie wszystkie miejsca są dostosowane do najmłodszej klienteli – mówią członkowie zespołu ZBC Labs. – Taka apka to również informacja dla opiekunów, że pewne lokale mogą być dla ich dzieci niewskazane.
Twórcy aplikacji Bez-Dzieci.pl nie mają wątpliwości, że restauracje czy pensjonaty child-free to dobry pomysł.
– Muszę czasem odetchnąć – tłumaczy jedna z pomysłodawczyń apki. – Jestem młoda, a mimo to czuję taką potrzebę. Codziennie w pracy zmagam się z chaosem, dociera do mnie mnóstwo bodźców. To mnie męczy. Dlatego od czasu do czasu po pracy chciałabym zaszyć się w cichym i spokojnym miejscu.
– Specyfika pewnych spotkań wymaga spokoju i odpowiedzniej atmosfery – dodaje inna. – Oświadczyny czy ważne spotkania biznesowe lepiej zaplanować w restauracji wolnej od dziecięcych krzyków.
Wszyscy zgodnie zastrzegają, że apka pomagająca namierzyć knajpki tylko dla dorosłych nie ma nic wspólnego z niechęcią do dzieci czy propagowaniem antynatalizmu.
– Teraz jest trend równościowy – mówią – i stąd się może brać niechęć do takich inicjatyw. Ludzie postrzegają je jako dyskryminujące czy segregujące. Ale my nie chcemy dyskryminować jednej grupy, tylko umożliwić komfortowe funkjconowanie wszystkim.
Kto tu kogo dyskryminuje
Katarzyna Archanowicz w szkicu Matka Polka chce uciec z getta, czyli rodzic w wielkim mieście zauważa, że „(…) światy dziecięcy i niedziecięcy stosunkowo łatwo funkcjonują obok siebie w bezpiecznej odległości, na zasadzie swoistych gett – terytorialnych i czasowych, czego przykładem są specjalne, przyjazne dzieciom miejsca lub też przeznaczony dla nich konkretny czas. I gdy tę granicę można łatwo postawić, większość czuje się usatysfakcjonowana”. Co prawda we wnioskach autorka niechętnie odnosi się do tworzenia przestrzeni wolnych od dzieci (nazywa to gettoizacją), ale może jej spostrzeżenie warto wziąć sobie do serca? Nie chodzi o tworzenie jakichś rodzinnych czy bezdzietnych gett na wzór dziewiętnastowieczny, ale o wsłuchanie się w potrzeby obu stron tego sporu. Wolność matek jest faktem, nikt już się na nią raczej nie zamachnie. Wprost przeciwnie! Obserwując miejskie trendy, przewiduję, że przestrzeni i udogodnień dla rodzin z dziećmi będzie przybywać. Zamiast więc krytykować miejsca child-free i dowodzić, że wykluczają one dzieci z przestrzeni publicznej, doceńmy to, że matki z małymi dziećmi w tę przestrzeń publiczną właśnie zostały włączone. To olbrzymia zdobycz nowoczesności i feminizmu. Jeżeli komuś tej wolności za mało, niech zaangażuje się w walkę z istniejącymi (wciąż jeszcze!) barierami architektonicznymi, brakiem przewijaków w lokalach usługowych i urzędach czy deficytem miejsc, gdzie można spokojnie nakarmić dziecko. Takie niedogodności rzeczywiście wykluczają matki małych dzieci z miejskiej przestrzeni i przyczyniają się do ich gettoizacji. Dyskryminuje z rzadka kursujący tramwaj niskopodłogowy, a nie jedna na tysiąc kawiarnia z ofertą dla osób pełnoletnich. Domaganie się praw do niej w sytuacji, gdy ma się do wyboru tysiąc innych adresów, nie jest walką z dyskryminacją, lecz bezwzględnym i drapieżnym zawłaszczaniem przestrzeni.
Zdjęcia: Luiza Różycka, materiały z fanpage’a Bez-Dzieci.pl