Czy bezdzietni manifestują moralną wyższość wobec rodziców?
Taką tezę można wysnuć z rozważań Michała A. Wiśniewskiego zawartych w jego najnowszej książce „Zakaz gry w piłkę. Jak Polacy nienawidzą dzieci”. Zanim się do niej odniosę, skrobnę kilka słów o samej książce…
Czy Polacy nienawidzą dzieci?
„Zakaz gry w piłkę” to ciekawa pozycja. Naprawdę! Pod prowokacyjnym tytułem kryje się zbiór migotliwych refleksji na temat naszego podejścia do dzieci. Wbrew pozorom nie jest to książka o złych bezdzietnikach, którzy nienawidzą bachorów. Jej bohaterami (i adresatami) są przede wszystkim rodzice. Ci, którzy krzyczą na dzieci, wymierzają im klapsy, okrutnie z nich żartują, tresują je, zamiast wychowywać, i wrzucają ich zdjęcia do sieci. Ale spokojnie – bezdzietnym też się obrywa.
Wiśniewski przechadza się po Stendhalowskim gościńcu i łapie w narracyjne kadry wszelkie przejawy niewłaściwych – jego zdaniem – zachowań wobec dzieci. Łapie trochę od Sasa do lasa. Oto rodzic opowiada maluchowi niestworzone historie, by się z niego pośmiać. Inny dla zysku publikuje jego zdjęcia na Instagramie. Zdesperowane matki piszą poradnik „Jak nie zatłuc bachora”, Jakaś niewyspana licealistka chce zabrać przedszkolakom leżakowanie i przenieść je do szkoły średniej. Tata wyprowadza córkę z ZOO, bo ta nie przestrzega wymyślonej przez niego reguły. Ktoś narzeka na hałasy dobiegające z placu zabaw…
Wszystkie te przykłady (niekiedy naciągane, jak choćby czepianie się licealistki) Wiśniewski sprowadza do memetycznego hasła „Polacy nienawidzą dzieci”. Jak sam przyznaje: „nienawiść” to mocne słowo, dlatego asekuracyjnie dodaje, że za złym traktowaniem najmłodszych może stać również niechęć, antypatia, nieżyczliwość, nieprzychylność, odraza, wstręt, pogarda i awersja. „Całe spektrum negatywnych uczuć”.
Ja jednak w opisanych przez niego scenkach i przykładach widzę przede wszystkim niewrażliwość, głupotę, desperację, brak umiejętności wychowawczych, niedostatki empatii i uwagi, zmęczenie, frustrację, dbanie o własny komfort, a tylko niekiedy – złą wolę. To oczywiście nie usprawiedliwia krzywdzenia czy lekceważenia dzieci, ale wydobycie tych uczuć na wierzch daje choćby minimalną szansę na przyjrzenie się im i – być może – jakąś zmianę. Wyzywanie Polaków od nienawistników i dzieciofobów sprawi, że zapieką się w złych emocjach jeszcze bardziej. Autor jest tego świadom, mimo to decyduje się jechać po bandzie.
Niemiłe społeczeństwo
Nigdy pewnie nie będziemy tak rodzinni jak Włosi ani tak dzieciolubni jak Skandynawowie, ale może przy odrobinie zacięcia i krzynce edukacji staniemy się trochę bardziej uważni na dziecięce potrzeby. Podkreślam – może! Bo generalnie jesteśmy przecież niemili, nie tylko wobec dzieci, ale również wobec siebie. Dlatego, choć polemizuję z tytułem książki Michała R. Wiśniewskiego, doceniam jej walory edukacyjne (i literackie przy okazji). Owszem, prowokuje, irytuje, stawia w stan oskarżenia, przejaskrawia, ale jednocześnie zmusza do myślenia, inspiruje i rozwija, nawet takie zatwardziałe bezdzietnice jak ja.
Wciąż uważam, że mamy prawo do odczuwania wobec dzieci rezerwy, możemy ich prywatnie nie lubić, ale w przestrzeni publicznej powinniśmy im okazywać życzliwość i szacunek. Zwłaszcza że sami życzliwości i szacunku nieustanie się domagamy (choćby na Bezdzietniku). Pomagajmy zatem zamiast strofować, próbujmy zrozumieć zamiast nieustannie pouczać, śmiejmy się z dziećmi zamiast śmiać się z nich, twórzmy strefy ciszy zamiast stref wykluczenia. Postulat Wiśniewskiego, byśmy gremialnie zajmowali się cudzymi dziećmi, jest pobożnym życzeniem, lecz uściskam każdego, kto zajętej zakupami matce pomoże rozbawić płaczącego wniebogłosy malucha. Ten drobny akt bohaterstwa jest znacznie sensowniejszy niż sztyletowanie nieszczęśnicy wzrokiem.
Postuluję więc za Arturem Andrusem: „Daj się lubić (również dzieciom). Co ci szkodzi?”
Michała R. Wiśniewskiego zmagania z niedzietnością
Jest w książce Wiśniewskiego trochę tez, które budzą mój sprzeciw, ale nie będę ich tutaj omawiać. Kręcą się głównie wokół wychowania dzieci i młodzieży, a to nie jest blog parentingowy. Czy krajowy przychówek jest za mocno dyscyplinowany, czy za słabo – nie moja rzecz. Praktykujący rodzice znaleźliby w niej pewnie wiele pobożno-życzeniowych bzdur. Wezmę za to na warsztat rozdział „Dzieci to ludzie”, ponieważ mówi o niedzietności z wyboru w sposób daleki od rzetelności.
Autor „Zakazu gry w piłkę” ma lewicowe i feministyczne poglądy, nie neguje zatem prawa do wyboru bezdzietnego życia. Ba, twierdzi nawet, że go szanuje, choć najwyraźniej „się nie cieszy”, bo mnoży rozmaite ALE. Przede wszystkim obwinia bezdzietnych z wyboru o przechwycenie narracji. „To temat tabu” – pisze. „Osoby, które z wyboru nie chcą mieć dzieci, zdominowały dyskusję: nie wolno pytać, dlaczego ktoś nie ma dzieci, to prywatna sprawa. Tymczasem wiele osób chce, ale nie może. Albo nie chce mieć dzieci teraz (…)”.
Najwyraźniej Wiśniewskiemu, tak bardzo empatycznemu wobec dzieci, w tym przypadku zabrakło empatii. Wypytywanie ludzi o powody niedzietności uderza głównie w tych, którzy dzieci mieć nie mogą. I to przede wszystkim ze względu na nich warto gryźć się w język. Mało kto ma ochotę publicznie spowiadać się z życiowych fakapów czyniących rodzicielstwo niemożliwym. O nich opowiadają naukowcy i media. Publiczna dyskusja trwa w najlepsze i koncentruje się właśnie na powodach nieposiadania dzieci. Powstają dziesiątki prac naukowych na ten temat, artykuły i analizy idą pewnie w setki. Przyczyny braku dzieci interesują socjologów, psychologów, polityków i dziennikarzy. Wszyscy chcą zrozumieć fenomen współczesnej niedzietności i małodzietności, choćby po to, by wykorzystać tę wiedzę do odwrócenia trendu.
Czy niedzietność może być elementem tożsamości?
Przechwycona rzekomo narracja to niejedyne ALE, jakie zgłasza do niedzietności autor „Zakazu gry w piłkę”. Nie podoba mu się również niedzietność, która staje się elementem tożsamości i stroi się w piórka moralnej wyższości. Te zarzuty padają przy okazji rozważań na temat antynatalizmu, ale w tym kontekście autor przywołuje również niedzietność z wyboru. Pisze m.in.:
„Szanuję decyzję ludzi, którzy nie chcą mieć dzieci, ale jeśli wykorzystują ten fakt do publicznego okazywania swojej moralnej wyższości (w dodatku zerowym kosztem), to niezbyt mi się to podoba”.
I dalej:
„Wreszcie – każda niechęć do rozmnażania pielęgnowana jako ważny element tożsamości prędzej czy później przerodzi się w niechęć do rodziców, dzieciofobię, w podważanie prawa do ich obecności w przestrzeni publicznej i tak dalej”.
Zacznijmy od tożsamości, bo to frapujący wątek. Nie rozumiem, dlaczego rodzicielstwo może być jej ważnym elementem – niekiedy najważniejszym – a bezdzietność nie. Wybór (nie)dzietności należy do najdonioślejszych. Często to właśnie on decyduje o tym, czy uznajemy swoje życie za udane, czy spaprane. To oczywiste, że przypisujemy mu rozmaite sensy i znaczenia. Wiśniewski zdaje się to wiedzieć. Pisze: „Być może to też jest ludzkie: chcemy, aby nasze wybory świadczyły o nas, poświęcamy się, szlachetni!”. Zaraz jednak dodaje: „To jakaś dziwna gra, w której nie chcę uczestniczyć”.
Hola, hola… Rodzice od niepamiętnych czasów uczestniczą w tej „grze”. Wspierają ją również państwo, Kościół katolicki i rozmaici publicyści-moraliści, tacy jak autor omawianej książki. Wszyscy oni biorą udział w grze pod tytułem „Chcę, by mój wybór rodzicielstwa świadczył o mnie, poświęcam się, szlachetny!”. Pisałam o tym w poście „Modlitwa o wschód słońca”. Przywołuję w nim przykład Ewy Kalety, która urodziła dziecko i obwieściła na łamach „Wysokich Obcasów”, że to dobra wiadomość dla świata.
Dlaczego – według Wiśniewskiego – osoba niedzietna nie ma prawa ogłosić z pompą, że jej niedzietność jest również dobrą nowiną dla świata?
Odpowiedź na to pytanie znajdziemy w przytoczonych wyżej cytatach. Jest ryzyko, że niedzietna tożsamość uderzy w rodziców lub dzieci – twierdzi Wiśniewski, lekceważąc fakt, że rodzicielska tożsamość również bywa toksyczna i inwazyjna. I może przerodzić się w niechęć do bezdzietnych, w podważanie ich praw do decydowania o swoim życiu, w zawstydzanie ich, obrażanie i tak dalej… To nie tożsamość jest problemem, ale próby jej narzucania innym.
A co z dzieciofobią? Owszem, bezdzietni bywają dzieciofobiczni, podobnie jak niektórzy rodzice. To kwestia wrażliwości, kultury osobistej, umiejętności panowania nad emocjami czy przywiązania do idei wspólnoty. Warto wytykać i potępiać akty dzieciofobii, jednak sugerowanie, że niedzietność „pielęgnowana jako element tożsamości” wymierzona jest w dzieci to już nadużycie. Nawet ten oślizgły – według Wiśniewskiego – antynatalizm nie jest dzieciofobiczny. Jego ostrze wymierzone jest w zły świat, a nie w złe dzieci.
Pięknie podsumowała to jedna z komentujących tu osób:
Jak człowiek wie, z czego się jego tożsamość składa, umie to nazwać, poczuć, to przestaje odczuwać opór przed rzeczami, które nie są jej elementem.
Czy niedzietni okazują rodzicom moralną wyższość?
Na koniec wisienka na torcie – wyższość moralna niedzietnych. Niestety, autor „Zakazu gry w piłkę” nie precyzuje, jak wygląda jej publiczne okazywanie. Z moich bezdzietnikowych doświadczeń wynika, że w zasadzie każda pochwała bezdzietności może zostać zinterpretowana jako manifestacja moralnej wyższości. Powiedzenie lub napisanie, że niedzietność ma sens, że jest fajna, inspirująca, pożyteczna, prowokuje niektórych do zajadłych ataków. Ba, samo publiczne poruszenie tematu niedzietności jest uznawane za pomniejszanie roli rodziców, wystarczy poczytać sobie komentarze pod postami Fundacji Sexed, która wraz z firmą YES przeprowadziła niedawno kampanię pod hasłem „YES, I Don’t”. Najczęstszy zarzut? „Dlaczego lekceważycie macierzyństwo?”. O tym również pisałam już na Bezdzietniku – w poście o katastrofie klimatycznej:
„Od momentu powstania nowoczesnych narodów, czyli mniej więcej od początku XIX wieku, rodzicielstwo było na wszelkie sposoby oficjalnie dowartościowywane. Zostało powiązane z siłą, zasobnością i pomyślnością państwa, liczbę ciąż przeliczało się na liczbę podatników, robotników, poddanych i żołnierzy. Ludzie się rodzili, państwa bogaciły i rosły w potęgę. I wydawało się, że tak będzie po wsze czasy. Oczywiście wychowywanie dzieci i przekazywanie swoich genów dla większości ludzi jest samo w sobie wartościowe, ale zarówno kościelne, jak i państwowe przekazy wyniosły rodzicielstwo, a zwłaszcza macierzyństwo, do rangi chwalebnego obowiązku. Uczyniły z niego powinność moralną i obywatelską.
Każdy rodzic, powołując na świat dziecko, zyskiwał nie tylko powód do osobistego szczęścia, ale i oficjalny tytuł do dumy. Przez stulecia świat wydawał się prosty jak wykałaczka: posiadanie dzieci było naturalne i dobre; brak dzieci uchodził za niedoskonałość, uszczerbek i patologię. Aż tu nagle… trach! Ten usankcjonowany tradycją i wielowiekowym przyzwyczajeniem pronatalizm zderzył się z czymś nowym, nieznanym i nieoswojonym – z bezdzietnością podyktowaną poczuciem odpowiedzialności za Planetę. I uznał, że to nowe zjawisko jest dwugłową świnią, którą trzeba wyśmiać, a najlepiej rozjechać na miazgę”.
Michał R. Wiśniewski – jak wielu współczesnych badaczy, publicystów i polityków – obawia się świata „bez dzieci”, dlatego do (nie)rodzicielstwa przykłada zero-jedynkową miarkę. Choć toleruje wybór bezdzietności („nic mi do tego”), odmawia mu jakiejkolwiek wartości. Wartościowe może być tylko rodzicielstwo. A przecież w niedzietność wpisane są choćby:
- bezcenna wolność decydowania o sobie,
- szacunek dla inności,
- nowe spojrzenie na świat, który dławi się wzrostem.
Niestety, z tekstu autora „Zakazu gry w piłkę” bije rezerwa, niechęć i nieufność wobec ludzi, którzy nie pragną dzieci. Bo a nuż zechcą je wyśmiać lub odmówić im miejsca w przestrzeni publicznej. A już – nie daj Bóg – okażą wyższość rodzicom.
Swoją drogą, szermowanie argumentem „wyższości moralnej” jest dość zabawne w sytuacji, gdy prezydent odznacza krzyżami zasługi wielodzietne matki.
(Nie)dzietność jest naszym prawem. Mamy prawo mieć lub nie mieć dzieci i żaden z tych wyborów nie powinien stroić się w piórka moralnej wyższości. Drzemią w nas różne pragnienia. Nie jest naszą winą ani zasługą, że z całych sił pragniemy życia z dziećmi lub bez nich. Dziś naprawdę trudno jednoznacznie orzec, która z tych decyzji jest „dobrą wiadomością dla świata”. W obu za to możemy doszukiwać się sensu, wartości i społecznych pożytków. Dlatego nie licytujmy się na zasługi, lecz pozwólmy sobie nawzajem… być sobą.
I oczywiście – dajmy się lubić. Co nam szkodzi?
A książkę Wiśniewskiego przeczytajcie, bo naprawdę warto! Są takie książki, które płyną z nurtem naszych osobistych refleksji. Ta popłynie raczej pod prąd, ale być może na parę rzeczy uwrażliwi.
Zdjęcie: Luiza Różycka