Miałam pisać o sterylizacji, ale przebimbałam kilka dni i nagle obudziłam się w nowej rzeczywistości. Niby ziemia i niebo te same, ptaszki ćwierkają, słonko świeci, a jednak coś się zmieniło.
Wyje alarm klimatyczny. No dobrze, wyje głównie wtedy, gdy odpalę fejsbuka, ale i tak trudno go zlekceważyć. Zwłaszcza że termometr za oknem raz po raz doznaje udaru cieplnego, a bagienna łąka wokół mojego domu nagle zaczęła udawać płową, afrykańską sawannę. I nawet całkiem nieźle jej to udawanie wychodzi. Źródła biblijne i naukowe po raz pierwszy są zgodne – ludzkość została dotknięta wielkim upałem i powinna szykować się na koniec świata. Można to przeczytać zarówno w Apokalipsie świętego Jana, jak i w raporcie Międzyrządowego Panelu ds. Zmian Klimatu. Grubo! Jakby tego było mało, trwa w najlepsze (w najgorsze!) szóste masowe wymieranie gatunków. Obok tych bezcennych i nieodżałowanych, jak choćby wielkouch mniejszy czy nosorożec biały, giną także gatunki niepożądane, na przykład negacjonista głąbowaty. Ostatnie polskie siedliska tego okazu zachowały się na Wiejskiej, w pałacu przy Krakowskim Przedmieści, w kancelarii premiera i w kilku spółkach Skarbu Państwa, głównie tych związanych z wydobyciem węgla. Negacjonista głąbowaty nie wie, na ile człowiek w rzeczywistości przyczynił się do ocieplenia klimatu, a nawet powątpiewa, czy takie ocieplenie w ogóle ma miejsce. No bo dzisiaj na przykład jest tylko 20 stopni Celsjusza, czyli chłodek, a nie żadne ocieplenie, huehuehue…
Świnia z dwoma ryjami szczerzy kły
Kpię, ale w rzeczywistości wcale nie jest mi do śmiechu. Apokaliptyczne wizje susz, pożarów i powodzi straciły baśniowy powab i z dnia na dzień przekształciły się w suche meterologiczne komunikaty i ostrzeżenia pogodowe. Co ciekawe, apokalipsa wyrażona językiem liczb, stopni i procentów przeraziła nas bardziej niż ta opakowana w wymyślne metafory. Szarpnęło nami, i dobrze! Nareszcie zaczynamy krzątać się wokół Planety. Torby wielokrotnego użytku zamiast foliówek, bambusowe szczoteczki zamiast plastikowych, woda z kranu zamiast z butelek, odnawialne źródła energii, ograniczenie konsumpcji, przejście na weganizm… Pomysły mamy lepsze lub gorsze, mniej lub bardziej radykalne, ale jeden wydaje się budzić większe kontrowersje niż reszta – rezygnacja z dzieci. Najdobitniej przekonałam się o tym, gdy dołączyłam do fejsbukowej grupy „Mniej” założonej przez Szymona Hołownię. Nawet wielorazowe ściereczki do podcierania dupska nie są tam obłożone taką anatemą jak bezdzietność podyktowana względami ekologicznymi. O dzieciach cicho sza, bo jeszcze ktoś poczuje się urażony albo pomniejszony w swym rodzicielstwie! Mam wrażenie, że o ile bezdzietność z wyboru została już jako tako społecznie oswojona, o tyle eko-bezdzietność to wciąż dziw-świnia z dwoma ryjami szczerząca wilcze kły. Do cyrku z nią, a nie na salony, gdzie poważni ludzie dyskutują o poważnych sprawach!
Poprzyglądajmy się tej bestii. Czy rzeczywiście jest aż tak szkaradna, jak ją malują?
Dziecko a katastrofa klimatyczna
Nie od dziś wiadomo, że dzieci to kosztowna inwestycja, również dla środowiska naturalnego. Już kilka lat temu szwedzcy naukowcy ustalili, że posiadanie jednego dziecka mniej wiąże się z obniżeniem emisji CO2 aż o 58,6 tony rocznie (przeczytacie o tym tutaj). Więcej ludzi na Planecie, to większe zużycie wody i surowców naturalnych, to więcej zabitych i zjedzonych zwierząt, więcej wyciętych lasów, więcej zniszczonych biotopów i skazanych na zagładę gatunków. Więcej konfliktów zbrojnych, wojen i migracji. Co prawda Szymon Hołownia twierdzi, że „nie ma przeludnienia, jest złodziejstwo zasobów”, ale według mnie to bałamutna półprawda i szkodliwe samooszukiwanie się; szalenie popularne, niestety. Owszem, złodziejstwo przybiera zatrważające rozmiary i niewątpliwie odpowiada za szerzący się na świecie głód. Gdyby dziś bogaci podzielili się z biednymi, wszyscy najedliby się do syta. Dziś… A jutro? Pojutrze? Za sto lat? Demografowie twierdzą, że w 2100 roku będzie nas 11 miliardów. Ubędzie natomiast – z powodu zmian klimatycznych – miejsc przyjaznych do życia. Czy wtedy też powiemy, że wystarczy nie kraść, by każdy dostał to, czego potrzebuje? A co z potrzebami innych mieszkańców Ziemi? W dobie wielkiego wymierania, gdy codziennie ginie bezpowrotnie około 20 gatunków, potrafimy utyskiwać, że jest za dużo dzików, za dużo lisów, za dużo wilków, za dużo bobrów, za dużo zajęcy (to akurat żart), ale fraza „za dużo ludzi” nie chce nam jakoś przejść przez gardło. Sami sobie wydajemy się wciąż za mało liczni i tak niewiarygodnie cenni, że jakakolwiek myśl o ograniczeniu naszej populacji budzi furiacki sprzeciw.
Zapytajmy – dlaczego?
Antropocentryzm i racje moralne
Odpowiedź na to pytanie wydaje się oczywista – stanowimy przecież centrum i cel wszechświata. Jesteśmy miarą wszechrzeczy (sofiści) i panami stworzenia (anonimowy internauta). Tak bardzo wzięliśmy sobie do serca biblijny nakaz czynienia Ziemi poddaną, że zamieniliśmy naszą poddankę w upodloną i wyeksploatowaną do cna niewolnicę. Gdyby ta historia była bajką z morałem, musielibyśmy w końcu przyznać, że nie zasłużyliśmy na to, co zostało nam dane. Ale to nie bajka, a my, choć trochę skonfundowani i przestraszni, wciąż zachowujemy dobre samopoczucie. Być może właśnie dlatego, że od tysięcy lat – przy pomocy rozmaitych Ksiąg, rozpraw i traktatów – wbijamy sobie do głowy, że jesteśmy tu NAJ-WAŻ-NIEJ-SI, choć w skali geologicznej nasz pobyt na Błękitnej Planecie trwa tyle co puszczenie bąka. I tym prawdopodobnie dla Planety jesteśmy – smrodliwym bąkiem, po którym trzeba będzie solidnie wywietrzyć, a nie żadnymi „władcami stworzenia”.
Podejrzewam jednak, że gwałtowny sprzeciw wobec eko-bezdzietności ma jeszcze jedno źródło. Od momentu powstania nowoczesnych narodów, czyli mniej więcej od początku XIX wieku, rodzicielstwo było na wszelkie sposoby oficjalnie dowartościowywane. Zostało powiązane z siłą, zasobnością i pomyślnością państwa, liczbę ciąż przeliczało się na liczbę podatników, robotników, poddanych i żołnierzy. Ludzie się rodzili, państwa bogaciły i rosły w potęgę. I wydawało się, że tak będzie po wsze czasy. Oczywiście wychowywanie dzieci i przekazywanie swoich genów dla większości ludzi jest samo w sobie wartościowe, ale zarówno kościelne, jak i państwowe przekazy wyniosły rodzicielstwo, a zwłaszcza macierzyństwo, do rangi chwalebnego obowiązku. Uczyniły z niego powinność moralną i obywatelską. Każdy rodzic, powołując na świat dziecko, zyskiwał nie tylko powód do osobistego szczęścia, ale i oficjalny tytuł do dumy. Przez stulecia świat wydawał się prosty jak wykałaczka: posiadanie dzieci było naturalne i dobre; brak dzieci uchodził za niedoskonałość, uszczerbek i patologię. Aż tu nagle… trach! Ten usankcjonowany tradycją i wielowiekowym przyzwyczajeniem pronatalizm zderzył się z czymś nowym, nieznanym i nieoswojonym – z bezdzietnością podyktowaną poczuciem odpowiedzialności za Planetę. I uznał, że to nowe zjawisko jest dwugłową świnią, którą trzeba wyśmiać, a najlepiej rozjechać na miazgę. Bo jak to być może, żeby bezdzietność stroiła się w piórka moralności, a rodzicielstwo musiało się z siebie gęsto tłumaczyć?! Jak pisze Olga Tokarczuk w „Momencie niedźwiedzia”:
Nasz umysł za wszelką cenę wspiera to, w co wierzymy. Właśnie dlatego tak trudno zmieniać świat.
Gra w heterotopię
A może by tak przed zmiażdżeniem czegokolwiek pozastanawiać się, zmienić perspektywę? A jeżeli brakuje napędu do myślenia – poczytać. Ja na przykład pochłonęłam ostatnio świetny literacki dopalacz, „Moment niedźwiedzia” właśnie – niewielką książeczkę Olgi Tokarczuk pochodzącą z 2012 roku – i znalazłam tam ciekawy pomysł gry w heterotopię. Polega ona na wybraniu paru stwierdzeń na temat świata, które wydają się oczywiste i nieredukowalne, a następnie poddaniu ich podejrzliwym oględzinom. „Trzeba starać się być nieufnym i pozwolić pracować wyobraźni” – podpowiada autorka. Weźmy więc na warsztat mit, który mówi, że rozmnażanie się jest dobre i pożądane. Wiemy już, że było dobre i pożądane na początku epoki przemysłowej, gdy świat zamieszkiwał niespełna miliard ludzi, a rodzący się przemysł potrzebował rąk do pracy. Po upływie 200 lat mamy już 7,6 miliarda ludzi na Planecie i najwyższe od wielu milionów lat stężenie gazów cieplarnianych w atmosferze. Z całą pewnością stało się to z naszej winy i tylko my możemy temu zaradzić. W Heterotopii jednym z pomysłów na przywrócenie światu harmonii jest odrzucenie pronatalizmu jako oficjalnej polityki państw. Oczywiście nikt nie zakazuje ludziom mieć dzieci. Kto chce, ten je ma, ale nikomu nie przychodzi do głowy przypisywać temu wartość moralną czy obywatelską. Nagabywanie o dzieci uchodzi za niemądre i lekkomyślne. Postawą nacechowaną odpowiedzialnością i troską o środowisko naturalne jest bezdzietność lub małodzietność, ale nikt ich na nikim nie wymusza – ani prawem, ani podatkami, ani nawet niemądrymi pytaniami w stylu: „Po co ci dziecko?”. Ludzie zamieszkujący Heterotopię rozumieją, że im mniej będą mieli dzieci, tym lepszą zapewnią im przyszłość. Dlatego szanują i wspierają bezdzietnych. Politycy zmuszeni do wzięcia odpowiedzialności nie tylko za swoje kraje i kraiki, ale i całą Planetę, opracowali nowy system podatkowo-emerytalny, który w końcu uwzględnił nowe globalne zjawiska, takie jak wyludnienie obszarów okołorównikowych, migracje, powszechną robotyzację i malejące wskaźniki dzietności. Ludzkość, choć coraz mniej liczna, zamiast ku zagładzie, zmierza ku globalnemu bezpieczeństwu… Brzmi fantastycznie? No cóż, jak pisze Olga Tokarczuk:
Skoro można pomyśleć, że może być lepiej, to już jest lepiej.
Eko-oszołomo-logia w natarciu
Żeby wszystko było jasne – nie twierdzę, że rodzenie dzieci jest złe czy niemoralne. Nie krytykuję rodziców ani nie oskarżam ich o krótkowzroczność. Ja nawet nie twierdzą, że nie mam przychówku dlatego, że Ziemia jest przeludniona. Nie mam go, bo nie chcę go mieć. To nie posiadanie dzieci jest złe, ale myślenie, że MUSIMY się w nieopanowany sposób rozmnażać, bo jak nie, to ludzkość wyginie. Jeszcze gorsze jest to, że uważamy się za pępek wszechświata. Historia homo sapiens liczy sobie około 200 tysięcy lat, ale do pierwszego miliarda dobiliśmy dopiero w XIX wieku, a to oznacza, że można tworzyć zaawansowane cywilizacje, nie zaludniając Ziemi tak, by trzeszczała w szwach. Ograniczenie dzietności z pewnością przyniesie jej ulgę. Zwłaszcza że choć mamy się za istoty rozumne, wpisaliśmy to sobie nawet do gatunkowego nicka, nie potrafimy zachowywać się racjonalnie. Nawet teraz, gdy nauka, z której jesteśmy tak dumni, każe nam bić na alarm i szukać nowych pomysłów na świat, po staremu tniemy, niszczymy, zabijamy i nie potrafimy przekroczyć naszych mentalnych ograniczeń, choćby tych dotyczących prokreacji. Źle to wróży naszemu gatunkowi. Dziś jest nas 7 miliardów i za diabła nie umiemy się dogadać. Czy za 80 lat, gdy będzie nas 11 miliardów, dogadywanie się pójdzie nam łatwiej?
Ostatnio bez przerwy słyszę, by nie dorabiać do bezdzietności eko-oszołomo-logii. A może właśnie trzeba ją dorabiać, zamiast szukać ekologicznych zamienników dla plastikowych patyczków do uszu? Może tylko grając w heterotopię, jesteśmy w stanie się uratować?
Co sądzicie?
Zdjęcia: https://depositphotos.com