Foto: Pexels.com
Naiwna ludowa mądrość głosi, że dzieci albo się chce, albo nie chce i nie ma nic pomiędzy, a wszelkie rozmyślania na ten temat to kombinowanie, tłumaczenie się i „dorabianie ideologii”. Za kobiety decyduje ponoć niezawodny system operacyjny zwany instynktem macierzyński, a jeśli – nie daj bóg – system się odinstaluje albo zawiesi, trzeba go zainstalować z powrotem przy pomocy specjalnych komend, na przykład: „Będziesz żałować” albo „Zmienisz zdanie”.
Proste, prawda? Czy to nie ironia, że z namysłem wybieramy zawód, uczelnię, przyjaciół, pralkę i samochód, ale podejmując tę najważniejszą życiową decyzję – o byciu lub niebyciu rodzicem – wielu z nas próbuje wyłączyć myślenie i zawierzyć jakimś tajemniczym automatyzmom? Ja wiem, tak jest wygodnie. Łatwiej zdać się na instynkt macierzyński, niż wziąć odpowiedzialność za swoje życie i swoje wybory. Łatwiej pójść na żywioł, niż zastanowić się, czego tak naprawdę chcę i do czego jestem stworzona (lub stworzony)… Ci, którzy się nad tym głośno zastanawiają, zaskakująco często spotykają się z niechęcią, jakby wytrącali innych ze stanu błogiej bezmyślności. Słyszą, że są egoistyczni albo tchórzliwi, że przesadzają, wyolbrzymiają lub mają jakieś wewnętrzne defekty. Dzieci się ma, i już. A przecież mierzenie sił na rodzicielskie zamiary powinno być regułą, nie wyjątkiem! Czasy się zmieniły. To, co kiedyś wydawało się naturalnym odruchem, dziś w coraz większym stopniu podlega refleksji, staje się przedmiotem wewnętrznych negocjacji. I choć wciąż są ludzie, którzy po prostu chcą lub nie chcą dzieci, przybywa takich, którzy czują, że muszą się nad tym zastanowić. I to jest OK. Myślenie to nie papieros – nie szkodzi, więc nie trzeba go sobie odmawiać.
Inna sprawa, że w społecznym odbiorze powody bezdzietności zawsze są złe – egoistyczne lub szczeniackie, płytkie albo tchórzliwe, żałosne bądź niepoważne… Co byśmy nie powiedzieli, i tak przyklei się do nas łatka osobnika „nie-ten-teges”. Być może w tym miejscu powinnam posłużyć się jakimś niepodważalnym wzorem, by udowodnić, że strach przed ciążą i porodem ma taką samą wagę jak strach przed pustką i samotnością, ale daruję sobie wydumane równania. Przytoczę za to fragment pochodzący z książki Laurie Lisle „Without child” (za Moną Chollet, w tłumaczeniu Sławomira Królaka): „Ktoś może chcieć zostać rodzicem, a ktoś inny może tego nie chcieć dokładnie z tych samych powodów: pragnienia odgrywania jakiejś roli, wywierania na coś wpływu, odnalezienia własnej tożsamości, zbudowania z kimś bliskiej więzi, pogoni za przyjemnością czy nieśmiertelnością”. Czy jakieś samozwańcze gremium ma prawo arbitralnie decydować o tym, który z tych powodów jest dobry, a który zły? W moim przekonaniu – nie! To my nadajemy wagę naszym argumentom, nie otoczenie. I tylko my z perspektywy czasu będziemy mogli ocenić, czy były one sensowne. Zresztą, jeśli chodzi o posiadanie lub nieposiadanie dzieci, myślę, że nie ma dobrych i złych powodów. Są tylko dobre i złe decyzje.
I ja dziś właśnie o tym… Kilka dni temu dostałam list do K., która w punktach wymieniła wszystkie powody stojące za jej decyzją o bezdzietności. Temat wydał mi się ważny, dlatego postanowiłam ten list opublikować na blogu (oczywiście za zgodą autorki). Przeczytajcie! A jeżeli chcecie się podzielić swoimi powodami – napiszcie do mnie! Z przyjemnością takie listy opublikuję:)
Mam 25 lat, cudownego chłopaka, z którym niedawno wprowadziłam się do wynajmowanego mieszkania, oraz pracę, która daje mi jako takie finansowe bezpieczeństwo. Jestem w wieku, w którym coraz więcej moich przyjaciół i kuzynów zaczyna ślubami nowy etap życia i – oczywiście – rodzą im się dzieci. Nas też ciotki zaczynają nagabywać w sprawie potencjalnego ślubu („No, kiedy to wesele, ciotka musi się wytańczyć!” – nie żartuję, naprawdę to usłyszałam) i tego, kiedy będę miała dzieci. Na moje zdawkowe „Może kiedyś, nie spieszy mi się” słyszę zazwyczaj, że na pewno będę je chciała, tylko muszę poczekać na magiczny instynkt macierzyński.
A prawda jest taka, że owszem, myślałam nad posiadaniem dzieci – jakieś 10 lat temu, kiedy wierzyłam w to, że kobiety są od dbania o dom i o dzieci. Marzyłam o tym, by w wieku 21 lat mieć już męża i trójkę dzieci (bo im więcej tym lepiej!). Tak dokładnie zaplanowałam sobie życie w czasie, gdy nawet nie wyszłam jeszcze z okresu dojrzewania. I kiedy 10 lat później – już jako studentka informatyki zdająca kolejne trudne egzaminy – obudziłam się w dniu moich 21. urodzin i przypomniałam sobie stare marzenia, pierwsze, co przyszło mi do głowy, to: „NnieeeeEEEEEeeee!!! Żadnych dzieci!!!”.
Nawet gdy myślałam o dzieciach, w rzeczywistości nie chciałam ich mieć. Nie potrafiłam bawić się z dużo młodszymi ode mnie kuzynami i koleżankami, a płacz dzieci strasznie mnie irytował. Gdy dorosłam, płytkie „nie lubię dzieci, bo są wkurzające” przeobraziło się w poważne „nie chcę dzieci, bo to jest zbyt duża odpowiedzialność”. Przeraża mnie wizja noszenia dziecka w macicy. Przerażają mnie obrazy cierpienia na porodówce. Nie mam pojęcia, jakim byłabym rodzicem – dobrą matką, a może zwyrodniałą? Nie potrafimy przewidzieć tego, jak się zachowany w momencie próby. Mówimy, że będziemy odważni i damy sobie radę, ale w chwili kryzysu możemy okazać się słabi. Tak bardzo nie chciałam ciąży i dzieci, że nieraz modliłam się o bezpłodność. I gdy po badaniach ginekologicznych usłyszałam zdanie: „Może pani mieć problemy z zajściem w ciążę”, odetchnęłam z ulgą. Doszło do tego, że zaczęłam poważnie rozważać podwiązanie jajowodów, ale na razie nie mam na to ani funduszy, ani odwagi.
Ponieważ pochodzę z rodziny ścisłowców, mam odruch analizowania i zapisywania punkt po punkcie swoich myśli i argumentów, aby nic mi nie umknęło po drodze. Ostatnio tak zrobiłam z kwestią nieposiadania dzieci. Stworzyłam taką oto listę:
- Nie lubię dzieci. Pracowałam w dwóch ośrodkach, gdzie przychodziły wycieczki szkolne i rodzice z pociechami, i po każdym dniu pracy z nimi moja chęć posiadania dziecka malała coraz bardziej i bardziej. Irytuje mnie płacz dzieci, nie mam cierpliwości do rozmawiania z nimi i słuchania ich, a za najpiękniejszy moment uważam ten, gdy dziecko wraz z rodzicami wychodzi za drzwi. Być może dla wielu jest to niedojrzały sposób myślenia, no bo jak to tak – nie lubić dzieci?! Przecież: „Jak będziesz miała swoje, to je polubisz”. To zdanie jest dla mnie bez sensu. Nie przepadam również za psami. Miałabym adopotować jakiegoś, bo może „pokocham go po adopcji”?!
- Dziecko to duża odpowiedzialność. Odpowiadamy za jego rozwój i wychowanie, za to, aby całe i zdrowe osiągnęło pełnoletność. To są nieprzespane noce, obgryzione ze strachu paznokcie, bo ciągle myślimy o tym, czy dziecko jest bezpieczne, czy nic mu się nie stanie, czy poradzi sobie w życiu, czy ma wszystko, czego potrzebuje, czy nie rozpieszczamy go za bardzo, czy nie okazujemy mu za mało miłości, czy nie trzymamy go pod kloszem… Urodzenie dziecka to nie pojedynczy wysiłek, po którym następuje odpoczynek. To odpowiedzialność na całe życie. Nie każdy jest gotowy na takie poświęcenie.
- Dziecko wywraca do góry nogami domowe finanse. Idzie na nie ogromna część domowego budżetu. Wyjazdy, remont i poprawa materialnych warunków życia przeciągają się w czasie, bo najpierw trzeba zadbać o potrzeby dziecka. Mnie i mojego chłopaka nie stać na rodzicielstwo – taka jest, niestety, smutna rzeczywistość.
- Na świecie jest za dużo ludzi, naprawdę nie potrzeba kolejnych dzieci, zwłaszcza teraz, kiedy przyszłość wydaje się tak niepewna. Decydując się na macierzyństwo w tym momencie, skazałabym swoje dziecko na rozwaloną i wywróconą do góry nogami polską szkołę, a także na wizję katastrofy ekologicznej.
- Jestem osobą, która ceni sobie samotność. Nie ukrywam się w piwnicy swojego bloku, uwielbiam spędzać czas z przyjaciółmi i rodziną, jednak zawsze przychodzi taki moment, gdy muszę powiedzieć STOP wszelkim kontaktom społecznym i po prostu pobyć sama ze sobą. Wiem, jak kończą się u mnie długoterminowe kontakty z ludźmi , bez możliwości odpoczynku – zmęczeniem, wygaszeniem, wypaleniem psychicznym i podobnymi przykrościami. Z dzieckiem nie mogłabym odetchnąć.
- Uwielbiam rozwijać swoje zainteresowania, cieszyć się tym, że mogę po pracy zrobić coś dla siebie i ukochanego, wyjechać gdzieś w dzień wolny. Z dzieckiem nie miałabym tego luksusu.
- Polskie szpitale nie nadają się do tego, aby rodzić w nich dzieci. I nie mówię tu o drastycznych przypadkach śmierci na porodówce, ale o codziennym piekle rodzących kobiet. Czytając relacje matek straumatyzowanych pogardliwym i przedmiotowym traktowaniem przez pielęgniarki i lekarzy, czuję się całkowicie zniechęcona do rodzenia dzieci.
- Koty są lepsze. Są puchate, dbają o siebie i polują na owady w mieszkaniu ♥️
Na koniec zostawiłam dwa najważniejsze i najpoważniejsze argumenty przeciwko posiadaniu dzieci:
- Nie tylko nie lubię stereotypowego patrzenia na kobiety w Polsce, ale wręcz nim pogardzam. Odrzuca mnie zwłaszcza wizja bycia Matką Polką – wiecznie zmęczoną życiem, poświęcającą swój czas i życie dla dziecka, urobioną po łokcie i wzdychającą, jaki ten świat jest okrutny dla kobiet. Mam takie osoby w rodzinie. Dlaczego miałabym zostać matką, skoro matczyne życie tak wygląda? Buntuję się przeciwko temu. Wystarczy, że przez 15 lat wmawiano mi, że agonalne bóle przy okresie, uniemożliwiające normalne funkcjonowanie i wywołujące drgawki ze strachu przed spodziewanym krwawieniem, są czymś normalnym dla kobiety. Skoro zawsze bolało, to ma boleć, i nie ma co dramatyzować. To, że w końcu – w wieku 23 lat – poszłam do ginekologa, zawdzięczam mojej przyjaciółce, która uświadomiła mi, że kobiety nie muszą tak cierpieć. Posiadanie dziecka jest dla mnie takim samym koszmarem, jak comiesięczne bóle nie do opisania i żaden magiczny instynkty macierzyński tego nie zmieni. Czy naprawdę mam cierpieć tylko dlatego, że urodziłam się z podwójnym chromosomem X?
- Najbardziej osobisty powód: najzwyczajniej w świecie boję się tego, że skończę jak moja mama i babcia – jako samotna matka. Kocham mojego chłopaka, czasami marzę o ślubie z nim, choć to jest takie wahadłowe życzenie – raz o tym marzę, a innym razem nie uśmiecha mi się wydawanie fortuny na wesele. Ale jeśli chodzi o dzieci, to brak mi pewności. Nie wiem, dlaczego babcia została sama, czy dziadek ją zostawił, czy zdarzyło się coś innego, ale mama podzieliła jej smutny los. Zakochała się w mężczyźnie, który zauroczył ją tym, że potrafił pięknie opiekować się swoim siostrzeńcem. Uznała więc, że jeśli jest taki dobry dla dziecka swojej siostry, to dla swoich własnych dzieci też taki będzie. I co się okazało? Nie interesował się życiem swoich dzieci, robił za gościa w domu. Najczęściej uciekał do swojego własnego mieszkania, bo „płacz dzieci przeszkadzał mu w nauce”. Mój brat dostawał od niego trochę uwagi, ale ja byłam dla ojca tylko „dziewuchą” i właściwie nie istniałam w jego świecie. Rodzice rozwiedli się, gdy miałam 2 lata i ojciec praktycznie miał nas gdzieś. Uciekł zarabiać grube miliony w Kanadzie, a skończył jako robotnik z minimalną pensją. Mama została sama. To dało mi do myślenia. Nawet jeśli dziś jestem pewna, że ukochany zadba o dzieci, po porodzie mogę usłyszeć, że on „nie tego się spodziewał”. Rozczarowany ucieknie od obowiązków, a na mnie spadnie cała odpowiedzialność za opiekę nad dzieckiem. Widziałam, jak to wyglądało u mojej mamy, jak bardzo się dla nas poświęcała i jak dbała o to, aby nam niczego nie brakowało, choć jako nauczycielka zarabiała psie pieniądze. Martwię się, czy historia nie zatoczy koła.
Kiedy przyjrzałam się tym argumentom, nabrałam przekonania, że dziecko to ostatnia rzecz, którą bym chciała od życia. I żadne namowy ciotek w stylu: „Zmienisz zdanie”, „Pogadamy, jak dojrzejesz”, „Kto ci poda szklankę wody na starość?” nie przekonają mnie do tego, aby urodzić dziecko.
K.
Zdjęcie: Depositphotos.com