Narracje o bezdzietności są dwie. Obie przygnębiająco płaskie. Pierwsza – oni CHCĄ DZIECI, ale nie mogą ich mieć. Cierpią i mają prawo do współczucia niezgrabnie ześlizgującego się w litość. Druga – oni NIE CHCĄ DZIECI, a drogocenne rodzicielstwo rozmieniają na drobniaki z nędznego kruszcu: spokój, karierę i dobrobyt. Społeczeństwo ich nie lubi i traktuje z lodowatą pogardą.
W tych płaskich figurkach origami – lekkoduchów i cierpiętników – trudno doszukać się realnych ludzi z ich złożoną motywacją. Katalog prawdziwych przyczyn bezdzietności, gdyby taki powstał, z powodzeniem przebiłby „Najgrubszą książkę świata” (wyobraźcie sobie, że jest coś takiego!). Bo powodów bezdzietności, jak już wielokrotnie pisałam, jest mnóstwo. Niektóre z nich brzmią jak oda do radości, inne uderzają w depresyjne tony, ale wszystkie zasługują na szacunek. Dziś przedstawiam wam historię „Justyny”. Nie chcę jej zagadać, bo choć krótka, o ciemnych stronach macierzyństwa mówi wystarczająco dużo i dobitnie. Skomentuję ją jednym zdaniem: czasami bezdzietność to akt głębokiego współczucia i solidarności z dzieckiem, które nigdy nie przyjdzie na świat.
Jestem singielką, bezdzietną z wyboru. Chociaż chyba powinnam napisać: z doświadczenia życiowego. Zawsze byłam tym gorszym dzieckiem. Bez przerwy słyszałam: „nie umiesz”, „nie nadajesz się”, „nie pchaj się, inni są lepsi” itp.
Gdy odniosłam sukces, było:
– Napewno się pomylili.
Kiedy poniosłam porażkę:
– Przecież ci mówiłam, że się nie nadajesz! Po co się pchałaś?
Chciałam rower, zegarek, aparat?
– Po co ci to? Przecież nie umiesz, nie znasz się!
I tak od wczesnego dzieciństwa aż do dziś. Do tego jeszcze: „Nigdzie nie pójdziesz, bo cię zgwałcą”. Musiałam tego słuchać, nie wiedząc jeszcze, co to gwałt. Słowem wyjaśnienia – jestem owocem gwałtu małżeńskiego, o czym dowiedziałam się, gdy mama zachorowała na alzheimera. Któregoś dnia napluła na mnie i wykrzyczała mi w twarz: „Najbardziej żałuję tego, że cię urodziłam”. Tak wiec moja decyzja o niezakładaniu rodziny podyktowana jest doświadczeniem życiowym. Wcześniej kilkoro znajomych pytało mnie, czemu nie mam dzieci. Wyjaśniałam, że nie planuję i się do tego nie nadaję, i to zwykle wystarczało. Tylko mój świętej pamięci tato nigdy nie pogodził się z tym, że nie będzie miał wnuka (wnuka ze strony syna nie uznał). Jednak w największe osłupienie wprawił mnie spowiednik. Zapytał, ile mam lat, a gdy usłyszał, że trzydzieści, zapytał, ile mam dzieci. Powiedziałam, że nie mam i nie zamierzam mieć, a wtedy ono oświadczył, że kobieta zbawia się przez rodzenie dzieci, i skoro świadomie odrzucam macierzyństwo, będę potępiona. Nawet nie chciał udzielić mi rozgrzeszenia. Dopiero gdy mu obiecałam, że przemyślę swoją decyzję, rozgrzeszenie dostałam. Dobrze, że kazał decyzję przemyśleć, a nie obowiązkowo ją zmienić. Oczywiście wszystko przemyślałam, ale niczego nie zmieniłam w swoim życiu. Kontakt z małym dzieckiem mam – mój brat ma syna – ale jakoś nie oszalałam na jego punkcie. A urodzić dziecka z nadzieją, że oszaleję z miłości do niego, nie chcę. Nie zamierzam się w ten sposób sprawdzać. Zresztą mając takie, a nie inne doświadczenia, nie będę w stanie zaoferować dziecku dobrego życia. Czy mogłabym mu dać coś więcej niż to, co sama dostałam? Nie chcę fundować mu poczucia wartości poniżej depresji geograficznej i życia spędzanego w gabinetach psychologicznych. Sprawę ułatwia fakt, że nikt nie chciał być z czymś takim jak ja, więc małżeństwo też mam z głowy. Ot i cała moja historia… .
Zdjęcie: https://pixabay.com/