Hej!
To jest blog o nieposiadaniu, zacznę więc od tego, czego nie mam.
Nie mam ambicji politycznych, dlatego zamiast w zarządzie Orlenu siedzę w ołpenspejsie, a zamiast ośmiorniczek wsuwam kanapkę z pieczonym burakiem, marząc o tanim locie na Koniec Świata. Dlaczego akurat na Koniec Świata? Cóż, nawet jeżeli nie ma tam baśniowych garnków wypchanych złotem – choć może jednak są:) – to na pewno nie ma tam mojego dusznego ołpenspejsa.
Nie mam konta oszczędnościowego, bo duże oszczędności to ryzyko dużych i bolesnych strat. A ja wychodzę z założenia, że lepiej stracić dwieście złotych na nietrafioną kieckę niż dwieście tysięcy na nietrafioną inwestycję. Ergo – tracę mało, ale za to często. Mniej boli, a i uciechy przy tym więcej:)
A zaoszczędzone drobniaki na wózek w Lidlu mieszczą mi się w kieszeni.
Chwała Bogu, nie mam rozgadanego męża. Sama też nie szastam słowami, dlatego w naszym domu słychać najczęściej muzykę i kocie wrzaski. I dobrze, bo Najlepszy Z Mężów otwiera się jedynie na hasło „audyt energetyczny”. A ponieważ ledwo odróżniam ampery od kamperów, wolę słuchać kocich pyskówek.
Są bardziej zrozumiałe.
Nie mam głosu, słuchu ani wyczucia rytmu. Niestety, w szczeniackich latach nie miałam też wstydu, dlatego zdarzało mi się katować znajomych straszliwie okaleczoną wersją „Snu Katarzyny II”. Tylko po to, by wykrzyczeć światu, że… kobietą jestem ponad miarę swoich czasów. Hmm… Albo ja się skurczyłam, albo czasy tak urosły, bo dziś umieram ze śmiechu, wspominając tamto szczeniackie wycie.
Nie mam też, niestety, oszałamiających planów na przyszłość. Ot, nakarmić psa, zobaczyć Grenlandię, napisać książkę (w końcu jestem po polonistyce; pokażcie mi polonistę, który nie zamierza skrobnąć choćby tomika wierszy, a zjem swój zakurzony księgozbiór!).
I nie mam dzieci.
Aha! Nie mam też leksusa ani pantery śnieżnej, choć niewątpliwie z tą ostatnią wyglądałabym szalenie ekscentrycznie. Na szczęście status osoby bezdzietnej z wyboru jest na tyle ekstrawagancki, że już nie muszę się wygłupiać. I tak pół życia robię za cudaka.
Taka jestem. Wybrakowana. Pełna felerów i deficytów. Ale tylko z jednego braku muszę się nieustannie tłumaczyć – z braku dzieci. I strasznie mnie to wkurza! Bo nawet jak się nie tłumaczę, nie wyjaśniam i w ogóle milczę jak Delta Force, to i tak jestem Tą Bez Dzieci. Tą, która nie wie, jak wygląda Prawdziwe Życie. Egoistką pasożytującą na społeczeństwie. Samolubem pozbawionym moralności. Brrrr!
Tak się w Polsce myśli i mówi o ludziach bezdzietnych. Zanim rzuciłam na papier pierwszy post, poczytałam sobie fora, blogi i dyskusje pod artykułami prasowymi.
I w pięty mi poszło!
Mogłabym oczywiście machnąć na to ręką, w końcu nie tylko o mnie bliźni myślą jak najgorzej. Ale uderzyła mnie jedna rzecz – te wszystkie farmazony plotą ci, którzy mają dzieci. Bezdzietni milczą. Nie opowiadają o swoich doświadczeniach, nie piszą książek ani blogów, nie reagują na inwektywy, nie biegają do telewizji śniadaniowych. Są chyba ostatnią grupą, która nie zrobiła jeszcze zbiorowego coming outu! Jedna Czubaszek wiosny nie czyni. Jeden skromny portal informacyjny to też za mało!
A przecież tłum nas!
I stąd ten blog. Z tego milczenia.
I z przekory: