Post gościnny pióra Karoliny i Piotra Solga
Czy zwierzę domowe może być substytutem dziecka?
„W głowie jej się poprzewracało. Po co trzyma te koty? Kiedyś było normalnie, kobieta miała dzieci i się nimi zajmowała, a teraz mamy jakieś dziwne czasy!” – która bezdzietna miłośniczka zwierząt nie usłyszała takich słów za plecami? Której nie sugerowano, że jej psy, koty, konie czy choćby szczury są tylko substytutem dzieci, służącym do zaspokojenia lub wręcz zagłuszenia instynktu macierzyńskiego? Wydaje się, że miłość do zwierząt to wynalazek dzisiejszych czasów. W pozytywnym sensie – to efekt dobrobytu, w końcu nie musimy troszczyć się o przeżycie i możemy spojrzeć na braci mniejszych przychylniejszym okiem. W negatywnym – można uznać to za skutek rozleniwienia i rozprzestrzeniającego się egoizmu wygodnickiej ludzkości, która woli zająć się prostszymi w obsłudze zwierzątkami niż wymagającymi dziećmi. To jednak pozory. Zwierzęta były częścią naszego życia od zarania dziejów. Wiele ich gatunków stanowiło dla ludzi źródło pokarmu i ubioru, a kości, zęby czy pióra były wykorzystywane do tworzenia osobliwej biżuterii. Koty zapewniały ochronę przed szkodnikami, psy za to pełniły funkcję czujnych stróżów i niezawodnych pomocników w polowaniach. Inne zwierzęta, takie jak konie, bydło czy osły, były nieocenioną pomocą w transporcie (od czasów zbieracko-łowieckich) oraz w polu (od czasu pierwszych społeczeństw agrarnych). Ludzkie życie nierzadko zależało właśnie od zwierząt. Nic dziwnego, że ludzie wytworzyli z nimi więź emocjonalną, która zmieniała się na przestrzeni wieków.
Weźmy cesarza rzymskiego Kaligulę, który żył między 12. a 41. rokiem naszej ery. Jego wyścigowy koń traktowany był z najwyższym szacunkiem, mieszkał w stajni o ścianach pokrytych freskami, a władca miał w planach mianowanie zwierzęcia konsulem, ten pomysł zniweczyła jednak śmierć cesarza. Fanaberie obłąkanego tyrana? Idźmy dalej: starożytni Egipcjanie przykładali dużą wagę do relacji ze zwierzętami. Niektóre psy po śmierci były chowane w grobowcach dorównujących wielkością tym ludzkim, a za życia nosiły imiona nawiązujące do ich osobowości. Hinduizm zakazuje krzywdzenia zwierząt. Mongołowie darzyli głębokim szacunkiem konie, a wszelkie kultury powiązane z szamanizmem i wierzeniami animalistycznymi traktowały zwierzęta w sposób naprawdę szczególny.
Oczywiście, znajdziemy również mniej chlubne przykłady wykorzystania zwierząt w dawnych czasach. W starożytnym Rzymie psy były składane w ofierze bogom, a Egipcjanie mimo silnej więzi z przyrodą znęcali się nad trzymanymi w niewoli dzikimi zwierzętami, takimi jak pawiany czy hipopotamy. W średniowieczu zwierzęta uznawano za istoty moralne i jako takie poddawane były osądowi oraz karze – najczęściej wyroki zapadały w związku z morderstwem lub okaleczeniem człowieka, a karą za przewinę była śmierć zwierzęcia. Co ciekawe, nie karano właściciela za niedopilnowanie swojego inwentarza, uznając, że samo zwierzę jest zdolne do oceny moralnej swojego postępowania.
Zwierzę jako automat
Wydawać by się mogło, że późniejsze epoki przyniosą ze sobą więcej zrozumienia dla zwierzęcej natury. Niestety, zanim to się stało, w nauce na długo zagościło uzasadniane w bardzo wątpliwy sposób poczucie wyższości człowieka nad zwierzętami. Związane było ono głównie z dywagacjami na temat duszy, której posiadanie przypisywano wyłącznie ludziom. W relacjach między ludźmi a zwierzętami bardzo „namieszał” Kartezjusz (1596-1650). Był wybitnym filozofem i myślicielem, co nie przeszkodziło mu jednak zdegradować wszystkich istot – poza ludźmi – do bezdusznych automatów. Dowodem na brak uczuć u zwierząt był dla filozofa fakt, iż nie mogą one wyrażać swoich emocji w składny sposób, tak jak to czynią ludzie. Czyli: nie potrafią mówić. Pisk bólu był przypisywany automatycznej reakcji zwierzęcia, które według Kartezjusza i wyznawców jego teorii nic nie czuło, a jedynie reagowało na bodziec. Z punktu widzenia dzisiejszej nauki ta teoria jest bzdurna, była jednak przydatna – usprawiedliwiała liczne wiwisekcje (czyli sekcje przeprowadzane na żywym organizmie), mające na celu poznanie biomechaniki ciała. Obiektem doświadczalnym najczęściej były psy. Warto sobie uświadomić, że to ich cierpieniu zawdzięczamy naszą wiedzę o działaniu mózgu, nerwów czy układu krążenia.
Choć sam twórca teorii ewolucji, Karol Darwin (1809-1882), był pewien, że ssaki wyższe (w tym psy czy małpy) są zdolne do odczuwania emocji, mają dobrą pamięć oraz wyobraźnię, choć nauka przeszła dość daleką drogę i jej główny nurt nie ma już dziś wątpliwości co do bliskości biologicznej Homo sapiens i reszty ziemskiej fauny, to nadal spotyka się na uniwersytetach wykładowców, którzy ochoczo przytaczają słowa Kartezjusza. Współczesna nauka pozwala jednak na stanowcze stwierdzenie, iż emocje i uczucia nie są obce zwierzętom. Wręcz przeciwnie: zwierzęta czują bardzo intensywnie, a emocje rządzą ich zachowaniem.
Częsty zarzut, jaki słyszą właściciele zwierząt, to nadmierna antropomorfizacja (uczłowieczanie) ich pupili. „To tylko pies, on nie jest zdolny do miłości. On jest do ciebie jedynie przywiązany” – słyszymy często, tak jakby przywiązanie nie było elementem składowym uczucia, które nazywamy miłością…
Czy zwierzęta nas kochają?
Czy zwierzęta kochają więc swoich właścicieli? Na ile możemy to sprawdzić eksperymentalnie, odpowiedź brzmi – tak. Jak można to stwierdzić? Hormon, który odpowiedzialny jest za wszelkie więzi społeczne, to oksytocyna. Związek ten jest produkowany w części mózgu zwanej podwzgórzem, a następnie uwalniany przez przysadkę mózgową. Jego dobroczynne działanie zaobserwowano zarówno u ludzi, jak i zwierząt: zmniejsza ciśnienie krwi, obniża poziom kortyzolu (hormonu stresu), powoduje wzrost zaufania oraz chęć zajęcia się potomstwem. Oksytocyna wydzielana jest między innymi w czasie orgazmu czy przy karmieniu dziecka piersią. Jej poziom wzrasta u matek, gdy myślą o swoim dziecku, widzą je lub tulą. Podobny hormonalnie efekt ma także… kontakt z naszym zwierzakiem. I to nie tylko u człowieka! Badania wykazują, że po sesji głaskania i tulenia psów przez właścicieli poziom oksytocyny wzrasta u obu gatunków w proporcjonalny sposób. Nie możemy zapytać psa, czy czuje to samo, co my, jednak reakcja jego organizmu pozwala na wysnucie takich wniosków. Siła więzi między zwierzęciem a człowiekiem będzie różna zależnie od gatunku tego pierwszego (co ciekawe, bardzo emocjonalnie na kontakty społeczne reagują… kozy). Zgodnie z wiedzą naukową, nie możemy powiedzieć, że zwierzęta nas nie kochają. Wręcz przeciwnie. Te, które najczęściej trzymamy w domu, darzą nas mocnym uczuciem.
W tym momencie w wielu głowach zapala się lampka ostrzegawcza: aha, a więc to tak! Wydzielanie oksytocyny, więzi społeczne, niwelowanie stresu… Czyli faktycznie ludzie mają zwierzęta zamiast dzieci i czerpią z tego korzyści? Odpowiedź brzmi: tak. I nie. Potrzeba posiadania zwierzęcia faktycznie może wynikać z chęci zaopiekowania się jakąś zależną od nas istotą. Nie oznacza to jednak, że zwierzęta od razu stają się substytutem dzieci. W przeciwnym razie nie byłoby rodzin, w których są zarówno szczęśliwe dzieciaki, jak i zadbane domowe pupile, a na pewno każdy z nas zna takie wesołe międzygatunkowe towarzystwo. Jeżeli zaś zwierzę – zazwyczaj pies – faktycznie staje się zastępnikiem dziecka, i jest to jego jedyna funkcja w rodzinie, to doświadczenie wolontariusza podpowiada, że źle się to dla niego skończy.
Pies zamiast dziecka?
Mają psa zamiast mieć dziecko? Nie, scenariusz jest zwykle inny. Często wygląda tak: młode małżeństwo przygarnia szczeniaka, bo jeszcze nie może pozwolić sobie finansowo na ludzkiego malucha. Szczeniak jest hołubiony, wożony na psie wybiegi, ma najmodniejsze zabawki i wymyślne obroże do momentu, gdy… pojawia się prawdziwe dziecko. Po dwóch-trzech latach dorosły już pies traci pozycję, bo „dziecko nie może jeść kanapki z sierścią” (cytat autentyczny). Często wraz z pozycją zwierzę traci też dom. A niekiedy, w ekstremalnych przypadkach, życie. Gdy babcia ma ukochanego psa rasy uznawanej za groźną, pojawienie się wnuka może skłonić ją do uśpienia zwierzęcia, gdyż w jej mniemaniu zagrozi on maluchowi. Niestety, żaden z powyższych przykładów nie jest zmyślony. I, jak widać, nie dotyczą one bezdzietników, lecz osób, które chcą mieć dzieci lub wnuki, a zwierzę przygarniają właśnie jako substytut takiej „istotki do kochania”. To zawsze jest zła motywacja do przygarnięcia pupila, niezależnie od naszych planów (nie)posiadania potomstwa.
Jest w tych rodzicielskich uczuciach do zwierząt nawet czysto ewolucyjny aspekt. Miauczenie kotów nieprzypadkowo brzmi podobnie do kwilenia niemowlęcia. Koty miauczą w tej specyficznej tonacji tylko w obecności ludzi, nigdy do siebie nawzajem. Prawdopodobnie w czasach udomawiania właśnie te koty, które wydawały dźwięki przypominające częstotliwością płacz dziecka, częściej dostawały się pod opiekę ludzi i przeżywały, płodząc podobnie zachowujące się potomstwo. Również hodowle psów o spłaszczonych pyszczkach, takich jak mopsy czy buldożki francuskie, nie wzięły się znikąd. Ich „twarze” o wielkich oczach miały w zamyśle hodowców przypominać trochę buzię małego dziecka i grać na emocjach arystokracji, która swego czasu chętnie trzymała takie pieski do towarzystwa.
Kot, dziecko, a może yamaha?
Nie mamy odrębnych struktur w mózgu odpowiedzialnych za uczucia wobec zwierząt. Nasza miłość wobec nich przypomina więc tę macierzyńską/ojcowską – jesteśmy z nich dumni, martwimy się o ich zdrowie, chcemy dla nich jak najlepiej. To nic złego, dopóki jesteśmy świadomi różnic gatunkowych i wynikających z nich odmienności potrzeb. Nasze uczucia wobec zwierząt powinny przypominać trochę miłość, jaką żywimy wobec bliskich przyjaciół: akceptujemy to, że są inni niż my, ale chcemy z nimi spędzać czas i jesteśmy gotowi do poświęceń, bo ich kochamy. Chcemy zrozumieć i poznać ich sposób patrzenia na świat. Nie narzucamy im roli naszych dzieci, a mimo to pozostają dla nas bardzo ważni.
Nieprzypadkowo współczesna psychiatria wychwala pozytywny wpływ zwierząt na życie osób cierpiących na różne zaburzenia psychiczne, w tym depresję. Wolontariusze pomagający zwierzętom nierzadko spotykają w swej pracy ludzi, którzy mówią, że to właśnie zwierzak trzyma ich przy życiu. Relacje z dziećmi i partnerem mogą się nie układać. Dorosłe potomstwo wyjechało za pracą, partner odszedł lub umarł, znajomi nie mają czasu… Samotna osoba trzyma psa lub kota, bo pupil wypełnia pustkę w domu. Zwierzę daje poczucie sensu, wypełnia rytm dnia – należy je nakarmić, wyprowadzić, posprzątać po nim, zabrać do weterynarza. Te czynności sprzyjają również kontaktom towarzyskim. Chyba każdy właściciel zwierzaka ma znajomych, których poznał właśnie dzięki swojemu pupilowi!
Dla wielu zwierzęta są także… pasją. Taką pasją, jak dla kogoś granie w zespole muzycznym, zbieranie znaczków, uprawianie sportu czy wędkowanie. Szczególnie właściciele psów mogą przebierać w aktywnościach związanych ze swoim zwierzęciem. W Polsce rośnie popularność sportów kynologicznych, w których właściciel odpowiednio szkoli (w pozytywny, polegający na nagradzaniu sposób) pupila, aby wspólnie wykonywać określone aktywności fizyczne: prowadzony przez przewodnika pies pokonuje tor przeszkód, łapie rzucany dysk, wykonuje odpowiednie komendy. Popularny staje się dog-trekking, czyli wspólna wędrówka psa i właściciela połączona z orientowaniem się w terenie za pomocą mapy. Opiekunowie zwierząt domowych mogą pasjonować się też żywieniem, groomingiem, behawiorystyką, historią pochodzenia czy kwestiami zdrowotnymi określonego gatunku zwierząt. Wydaje się, że ta pasja nie jest gorsza niż jakakolwiek inna. A jednak wciąż osoba bezdzietna, która posiada zwierzę, spotyka się z zarzutem, że wypełnia nim pustkę wynikającą z braku dziecka. Czy powiemy to samo miłośnikowi motoryzacji? Zarzucimy, że ta nowiutka Yamaha to dlatego, że tęskni za uroczym brzdącem w domu? Numizmatyka jako substytut śpioszków, a zjazd filatelistów protezą kinderbalu? Brzmi absurdalnie. Skąd zatem ta dość powszechna, jak się zdaje, niechęć wobec osób bezdzietnych, które mają zwierzęta lub się nimi interesują?
Na społeczeństwo można popatrzeć jak na ukształtowany w toku ewolucji organizm. Jest ono systemem, który dba o swoje przetrwanie i nie zamierza pozwolić, aby ktoś dobrowolnie rezygnował z reprodukcji. To tak, jakbyśmy dobrowolnie pozwolili tkankom się nie regenerować – niech każda komórka ciała sama decyduje, czy jest gotowa na podział! Nie cackamy się tak ze swoimi ciałami. Społeczeństwo potrafi być dla swoich członków równie bezkompromisowe.
Komu zagrażają bezdzietne zwierzoluby?
Jeśli więc społeczeństwo na jakimś nieuchwytnym poziomie czuje, że dziecko ma konkurencję w postaci zwierząt, choćby przez fakt, że obie istoty pobudzają podobne ośrodki w mózgu i wywołują w nim zbliżone reakcje biochemiczne, zaczyna głośno protestować. Możemy o zbiorowościach ludzi myśleć trochę jak o „jaskiniowcu”, który pamięta, że zasobów zawsze jest za mało, a gęb do wyżywienia za dużo. Nie zawaha się więc chwycić za maczugę (dziś – klawiaturę) i rozgonić to prozwierzęce towarzystwo. Pamiętajmy – społeczeństwo czuje się osobiście zagrożone każdym nienarodzonym dzieckiem, łatwo popada w histerię, ma odruchy stadne i nie słynie z subtelności. To tłumaczy w jakiejś mierze nie tylko niechęć ludzi do bezdzietników ze zwierzętami, ale też dlaczego nasza rezygnacja z posiadania potomstwa nagle staje się sprawą wagi narodowej, a już na pewno sprawą wszystkich wokół.
Doskonałym narzędziem w rękach tej zbiorowej „istoty” staje się religia. Prócz buddyzmu trudno wskazać dziś religię, która na poważnie oczekiwałaby od swoich wyznawców rezygnacji z dóbr doczesnych. A już na pewno żadne z dominujących dziś wyznań nie uważa, że należy odjąć dobra materialne swojej rodzinie i przekazać je genetycznie odległym stworzeniom. Chrześcijaństwo przejawia tu nieco schizofreniczne rozdwojenie. Z jednej strony starotestamentowo każe swoim wyznawcom „czynić sobie ziemię poddaną” (Rdz 1,28) i nie przejawia zbytniej empatii dla zwierząt (Pwt 14, 3-20; Kpł 1), z drugiej strony prezentuje obraz stajenki betlejemskiej wypełnionej zwierzętami, a św. Franciszek nazywa je braćmi mniejszymi. Chrześcijański stosunek do zwierząt można jednak generalnie określić jako przedmiotowy, a w najlepszym razie protekcjonalny. Podobne podejście prezentuje islam ze swoją słynną niechęcią do świń i psów, ale też uprawomocniając ogólnie paternalistyczny stosunek do świata. Daleko tym religiom do np. indiańskiego szamanizmu stawiającego zwierzęta na równi z człowiekiem. Instytucjonalnie ten ambiwalentny stosunek do zwierząt prezentuje Kościół katolicki, który nie przebiera w środkach, wyrażając swoje lęki animalno-prokreacyjne. Nazwya „przesadną” (jeżeli w ogóle to można zmierzyć) troskę o zwierzęta nowym hasłem-straszakiem: animal studies i wrzuca do worka zagrożeń dla tradycyjnych wartości. A bezdzietnym zwierzolubom odmawia… człowieczeństwa! Niewątpliwie Kościół odgrywa dziś istotną rolę w podkreślaniu różnic między konserwatywnymi wartościami a troską o zwierzęta i wskazuje m.in. na tę troskę jako przyczynę późnej decyzji o posiadaniu potomstwa lub w ogóle rezygnacji z dzieci.
I na koniec…
Wydaje się, że krytyka posiadania zwierząt domowych „zamiast dzieci” jest kolejnym orężem (o finezji wcześniej już wspominanej maczugi) w ręku władzy, wycelowanym w bezdzietnych, aby ich zdyscyplinować i nakłonić do rodzicielstwa. Nie chodzi o same zwierzęta i ich nadmiernie eksponowaną pozycję – nie potępia się na przykład wielodzietnej rodziny za to, że wydaje pieniądze na leczenie ukochanego psa…
Dbanie o zwierzęta to cecha społeczeństw wysokorozwiniętych. To element naszego człowieczeństwa. Oczywiście nie musimy od razu adoptować kota czy pracować jako wolontariusz w schronisku – tak naprawdę wystarczy stosować jedną zasadę: po prostu nie szkodzić. Powstrzymać się zarówno od krzywdzenia zwierząt, jak i krytykowania ludzi, którzy zdecydowali się dzielić z nimi swój dom i życie, tylko dlatego, że jednocześnie nie podjęli decyzji o prokreacji.
Zdjęcia: Luiza Różycka, archiwum domowe EB
Na zdjęciach: Akbar, Vajra, Zapłotek, Belcia, Bonifacka i Nosiorek, oraz Nika i jej potomstwo:)