Foto: Pexels.com
Dziś tekst bezdzietnikowej czytelniczki – Mini. Absolutny must read dla wszystkich dzietnych i bezdzietnych. O składkach, zusach i emeryturach, a właściwie o ich braku (na poważnie, nie tak szyderczo jak tutaj). Kto choć raz usłyszał, że cudzie dzieci będą pracowały na jego emeryturę, niech czyta. Kto choć raz powiedział coś takiego osobie bezdzietnej – tym bardziej!
„Moje dzieci będą pracowały na twoją emeryturę!” Konia z rzędem temu, kto jako zadeklarowany bezdzietny nigdy tego zdania nie usłyszał. Jak to w końcu jest? Dlaczego cudze dzieci miałyby na nas pracować? Czy rodzice słusznie mają do nas pretensje? Przyjrzyjmy się temu zagadnieniu bliżej, bo mam wrażenie, że ta wyświechtana formułka pada przy byle okazji, a mało kto zastanawia się nad sensem tego stwierdzenia w odniesieniu do obecnych realiów.
Jak działa system emerytalny?
W Polsce mamy repartycyjny system emerytalny, którego długoterminowa stabilność opiera się na utrzymaniu równej proporcji osób pracujących do emerytów i rencistów. Starzejące się społeczeństwo oznacza destabilizację tego systemu i finansów państwa. Dzieje się tak dlatego, że składki emerytalne pracującej części społeczeństwa nie są gromadzone na indywidualnych kontach ZUS, tylko na bieżąco przekazywane są na poczet utrzymania aktualnych emerytów i rencistów. W ZUS znajdują się wyłącznie zapisy księgowe, które umożliwiają wyliczenie odpowiedniej wysokości emerytury danej osoby po zakończeniu jej aktywności zawodowej. Można więc powiedzieć, że osoba, która dziś pracuje i płaci składki, w pewien sposób „pożycza” państwu pieniądze na wypłatę aktualnych emerytur i oczekuje „zwrotu” tych środków po przejściu na emeryturę.
Można to porównać do założenia lokaty terminowej w banku. Jest to oczywiście bardzo duże uproszczenie, ale chodzi o wskazanie pewnej analogii. Wpłacając pieniądze na 6-miesięczną lokatę, przekazujemy bankowi swoje środki do dyspozycji. Zebrane środki bank inwestuje, przekazuje na wypłaty lokat i udziela kredytów innym klientom. Po upływie terminu naszej lokaty oczekujemy zwrotu naszych środków z odsetkami. Nie mamy wpływu na to, w jaki sposób bank obraca naszymi pieniędzmi i co z nimi robi – ma nam je oddać i tyle. Bank jako instytucja finansowa naszpikowana ekspertami ma profesjonalną wiedzę i wszelkie narzędzia niezbędne do tego, aby zadbać o swoją płynność i móc oddać klientom „pożyczone” od nich pieniądze. Nikogo nie interesuje, w jaki sposób to zrobi.
Z państwem jest podobnie. To państwo ma obowiązek tak gospodarować środkami, aby nie brakowało pieniędzy na wypłaty emerytur i aby zrealizowane zostały zobowiązania państwa wobec obywateli. Ma ku temu wszelkie narzędzia, takie jak np.: możliwość uchwalania odpowiednich ustaw, reformowania systemu, zarząd nad Skarbem Państwa i polityką fiskalną, rzeszę profesorów i ekspertów. Wymieniać można w nieskończoność. Obywatele, o ile nie są prezesem ZUS albo ministrem finansów, nie powinni martwić się o to, skąd ZUS weźmie pieniądze na wypłaty. Mają prawo ufać, że państwo wdroży odpowiednie rozwiązania, aby zapewnić płynność w tym zakresie i zwrócić im na starość ich ciężko wypracowywany przez wiele lat kapitał emerytalny.
Przy takim (moim zdaniem słusznym) postawieniu sprawy padająca często z ust bezdzietnych odpowiedź: „Ja sam/sama pracuję na swoją emeryturę!” wcale nie jest pozbawiona sensu, jak się wielu osobom do tej pory wydawało.
Ale idźmy dalej. Aby istniała zastępowalność pokoleń, pozwalająca swobodnie utrzymywać nasz system emerytalny, wskaźnik dzietności nie może spadać poniżej 2,1. Oznacza to, że z pokolenia na pokolenie statystyczna kobieta w wieku rozrodczym powinna rodzić przynajmniej dwójkę, trójkę dzieci. Niższy wskaźnik oznacza, że dzieci rodzi się mniej niż w pokoleniu rodziców, a więc ogólna populacja spada. W Polsce aktualny wskaźnik dzietności wynosi ok. 1,3 i od ponad 30 lat jest zbyt niski. Ale malejąca populacja to niejedyny kłopot. Dodatkowo rośnie tzw. wskaźnik obciążenia demograficznego, który jest stosunkiem liczby osób w wieku nieprodukcyjnym do liczby osób w wieku produkcyjnym. Prognozy wskazują, że w 2050 r. (czyli raptem za 30 lat, kiedy to wielu dzisiejszych 30-40 latków będzie szło na emerytury) na 100 osób pracujących przypadać będzie ok. 80 (!) emerytów. Dla porównania jeszcze w 2013 r. ten stosunek wynosił ok. 20 emerytów na 100 osób pracujących.
Kroczymy ku katastrofie
Powiedzieć, że prognozy demograficzne są dla Polski alarmujące, to nie powiedzieć nic. Stoimy nad przepaścią! To efekt m.in. wielu lat demograficznych trendów kompletnie niewpisujących się w obecny system emerytalny – m.in. postępującej emigracji zarobkowej, coraz większej średniej długości życia i spadającego na łeb na szyję wskaźnika dzietności. Skutek jest taki, że od lat kwota wpłacanych składek i podatków jest znacząco niższa niż kwota wypłacanych emerytur. ZUS od dawna nie ma wystarczających środków na wypłaty bieżących emerytur, a więc budżet państwa musi dopłacać potężne kwoty, aby te wypłaty zostały zrealizowane. Roczne dotacje z budżetu państwa tylko w celu pokrycia wypłat emerytur idą w miliardy. Proporcja składek, które otrzymuje ZUS, do wypłat, które musi zrealizować przy obecnej demografii, nie ma szans zmienić się na korzyść tych pierwszych, nawet gdyby wszystkie egoistyczne bezdzietnice w tym kraju masowo zaczęły rodzić. Już dzisiaj przeciętna emerytura w Polsce to niecała połowa średniej pensji, a osoby, które przejdą na emeryturę za 20 lat, w najlepszym przypadku dostaną głodowe świadczenia. Aktualny system emerytalny kroczy ku bankructwu.
Utrzymywanie tego systemu bez diametralnych, ale spokojnie przeprowadzonych reform dostosowanych do obecnych realiów to dalsze powiększanie zobowiązań i pomnażanie zadłużenia. Każda nowa osoba wpuszczona do tego systemu to kolejny potencjalny przyszły emeryt poszkodowany przez państwo niebędące w stanie wypłacić mu emerytury, na którą latami ciężko pracował. System ten już dawno powinien zostać zreformowany. Według wielu ekonomistów należałoby stopniowo odchodzić od obowiązkowych składek ZUS na rzecz większej swobody wyboru sposobu oszczędzania na własne emerytury. Takich sposobów może być wiele, na przykład oszczędzanie w prywatnych funduszach inwestycyjnych, inwestowanie w nieruchomości czy nawet odkładanie w ZUS. Mówiąc w skrócie: przyszli emeryci powinni móc wziąć sprawy swojej emerytury we własne ręce, a jeśli nie chcieliby sami odpowiadać za wypracowanie sobie kapitału emerytalnego, bo np. nie mają odpowiedniej wiedzy, środków do inwestowania czy chęci, powinni mieć możliwość (a nie obowiązek) oprzeć swoją emeryturę na ZUS.
Czy zatem prawdziwa jest ta wyświechtana formułka mówiąca o tym, że dzisiejsze dzieci będą pracować na emerytury tych okropnych bezdzietnych? Nie. Po prostu powiększą grono oszukanych przez przestarzały, niewydolny, kompletnie niedostosowany do realiów system emerytalny, który jest błędnym kołem i którego w obecnym kształcie już od dawna nie da się uratować.
Kto zawinił i dlaczego nie bezdzietni?
Teraz powinni odezwać się krzewiciele polskiej dzietności i obrzucić błotem tych wstrętnych bezdzietnych, bo kto jak nie oni przez lata doprowadzali do tej katastrofy! Otóż na obecną demografię składa się bardzo wiele czynników, wśród których bezdzietność z wyboru to nieistotny margines. Szacuje się zresztą, że wśród osób bezdzietnych, zaledwie 10% to osoby, które o swojej bezdzietności same zdecydowały. Reszta to osoby mające problemy z płodnością lub te, które nie decydują się na dzieci, bo nie mają stabilnej sytuacji finansowej, stałej pracy, warunków mieszkaniowych, odpowiedniego partnera czy są po prostu samotne. Do tego dochodzi potężna swego czasu emigracja zarobkowa na Zachód czy coraz wyższa średnia długość życia. Czy demografia i stan finansów ZUS poprawiłyby się, gdyby te egoistyczne, zapatrzone w siebie i w swoje kariery bezdzietnice ruszyły tyłki (dosłownie i w przenośni) i zaczęły rodzić dzieci? Według GUS dzisiaj w Polsce rodzi się rocznie o 200 000 (!) dzieci za mało, a bezdzietni z wyboru to promil społeczeństwa, więc niech każdy odpowie sobie sam. Znacznie większą zresztą populację osób tak „bezczelnie” wypinających się na system emerytalny stanowią pary, które zdecydowały się na jedynaka, a jakoś nigdy nie słyszałam, żeby ktokolwiek manifestował wobec nich swoje święte oburzenie i grzmiał: „Moje dzieci będą pracować na waszą emeryturę!”. Swoją drogą, zawsze bawili mnie ludzie, którzy będąc rodzicami, przypinają sobie order obrońcy systemu emerytalnego i zmuszają innych do rozrodu, żeby ów system nie upadł. Osobiście nie znam osoby, która zdecydowała się na dziecko z uwagi na pogarszającą się kondycję ZUS. Raczej powodami są chęć założenia rodziny, instynkt rodzicielski czy emocjonalna potrzeba wychowywania dzieci. Motywowanie swoich rodzicielskich planów kiepskim stanem finansów ZUS i wywieranie presji na innych, żeby z tego tytułu też zaczęli rodzić, kojarzy mi się z sytuacją, w której nie stać mnie na kupno samochodu, chociaż bardzo bym chciała go mieć, więc kupuję sobie rower i zaczynam obrzucać błotem wszystkich kierowców aut za to, że nie dbają o środowisko, sama przy tym pozując na proekologiczną aktywistkę.
W chwili obecnej obrażanie się na demograficzne trendy, próba usilnego ich odwrócenia i udawanie, że prognozy ekonomiczne kłamią albo w ogóle nie istnieją nie przyniesie żadnych skutków. Państwo powinno rozpocząć debatę i prace nad porządną reformą systemu emerytalnego. Tak jak próbuje nadążać za trendami technologicznymi, wdrażając elektroniczne dowody osobiste czy internetowe platformy usług rządowych dla obywateli, tak powinno zacząć gonić zmieniające się trendy w społeczeństwie, demografii, stylu życia i wdrażać rozwiązania dostosowane do tych trendów. Niestety tak się nie dzieje, pomimo tego, że wiedza o fatalnym stanie finansów ZUS jest powszechna. Powodem zapewne jest fakt, że reforma emerytalna to temat nie tylko bardzo trudny w zakresie analizy, wypracowania wieloletniej strategii i jej realizacji, ale także potencjalnie mocno polaryzujący społeczeństwo, budzący niepokój, powodujący utratę poczucia bezpieczeństwa i narażający na ataki władzę, która chciałaby otrzymać poparcie w kolejnych wyborach.
Życzenie, ale nie do złotej rybki
Pozostawienie aktualnego systemu emerytalnego samemu sobie, wiara w to, że demografia w cudowny sposób się odmieni lub głoszenie tez sugerujących, że gdy bezdzietnice wezmą się w końcu do roboty i zaczną rodzić dzieci, system emerytalny ocaleje, jest zaklinaniem rzeczywistości i żałosną próbą zawracania Wisły kijem. Abyśmy dostali emerytury – my wszyscy: bezdzietni i rodzice, a także dzieci tychże rodziców – jak najszybciej musi zostać wdrożona gruntowna, nowoczesna, systemowa, na wskroś przeanalizowana i dokładnie policzona reforma emerytalna. Za wprowadzeniem zmian powinni przede wszystkim opowiadać się rodzice, aby w przyszłości ich dzieci nie musiały pokutować za długi zaciągane przez poprzednie rządy, a na starość żyć z głodowych świadczeń.
Może więc zamiast mącić atmosferę na rodzinnym obiedzie czy zjeździe firmowym tym utartym, wyświechtanym i protekcjonalnym „Moje dzieci będą musiały pracować na twoją emeryturę!”, lepiej usiąść i zastanowić się nad tym, co zrobić dla własnego dziecka, aby w przyszłości mogło godnie żyć i nie musiało oglądać się na innych.
Zdjęcia: depositphotos.com