Skoro już rozprawiam się z wielkimi pytaniami niedzietności (czy istnieje instynkt macierzyński? czy mogę zaufać swojemu pragnieniu nieposiadania dzieci?), muszę wziąć na tapet to najokrutniejsze, najbardziej przygniatające – a co, jeśli ci się odmieni?
To niewinne z pozoru pytanie skazuje mnie i rzesze bezdzietnych na przygnębiającą tymczasowość poczekalni. Nie mogę za bardzo umościć się w swoim życiu bez dzieci, nie mogę snuć dalekosiężnych planów, bo już za chwilę – czy tego chcę, czy nie – na peron wjedzie pociąg do macierzyństwa i zabierze mnie w nieznane. Tak to przynajmniej widzą ci, którzy bezdzietności nie czują i nie rozumieją. Według nich brak dzieci to stan przejściowy, naznaczony niedojrzałością i niefrasobliwością. Taka rozbiegówka do prawdziwego życia.
Rytuały przejścia wczoraj i dziś
Ma to zapewne związek z rytuałami przejścia, którym przez wieki poddawani byli nasi przodkowie. Choć słowiańszczyzna nigdy nie epatowała inicjacyjnym okrucieństwem, dysponowała rytuałami włączającymi zasmarkane oseski do grona poważnych ludzi. Temu służyły chłopięce postrzyżyny oraz dziewczęce zapleciny. Zmiana fryzury oznaczała zmianę statusu społecznego i wkroczenie na ścieżkę wiodącą ku odpowiedzialności. A o prawdziwej niewieściej dojrzałości – zarówno w kulturze przedchrześcijańskiej, jak i później – świadczyło powicie pierwszego dziecka. To był krwawy i niebezpieczny rytuał gwarantujący kobiecie społeczny szacunek i poczucie przynależności do wspólnoty.
Dziś też mamy rytuały przejścia: „osiemnastki”, „erasmusy”, imprezy firmowe i „bejbi szałery”. Z prawdziwymi inicjacjami mają niewiele wspólnego, z dorosłością – jeszcze mniej! Większość z nich związana jest z edukacją i życiem zawodowym, bo tam ostały się resztki wspólnoty. Życie rodzinne wypadło z kręgu społecznego zainteresowania. Stało się prywatne. Wręcz intymne. Naturalne kiedyś wypytywanie młodych o ślub i dzieci – a zatem o to, kiedy obetrą mleko spod nosa i dołączą do wspólnoty dorosłych – coraz częściej odbierane jest jako nietakt. Wyprowadzka na swoje jako manifestacja dojrzałości też nie wchodzi w rachubę. Młody człowiek prędzej wyobrazi sobie lot na Marsa niż wizytę u dewelopera z walizką hajsu pod pachą. Inna rzecz, że trudno przyznawać certyfikaty dojrzałości ludziom, którzy do pięćdziesiątki uważają się za młodzież (patrz: zdjęcie powyżej).
A przecież, żeby jakoś funkcjonować społecznie, musimy wiedzieć, kto świszczypała, a kto poważny gość. I za taki wyróżnik uznaje się nadal rodzicielstwo – już mocno sprywatyzowane, ale wciąż rozgrywane publicznie. To nie przypadek, że jedną z najważniejszych kwalifikacji do pełnienia funkcji państwowych jest posiadanie rodziny (a przynajmniej kota). Przy braku innych znaczących społecznie rytuałów urodzenie dziecka staje się jedyną widoczną oznaką dojrzałości, zwłaszcza że wiąże się z bólem, wysiłkiem i poświęceniem. Każdy porządny obrzęd przejścia powinien zostawiać blizny, aby nie było wątpliwości, że dorosłość boli. Przypomnijcie sobie krwawe obrzędy inicjacyjne Indian, Aborygenów czy mieszkańców Afryki. Skoro nie chcemy kaleczyć rąk, wbijać kołków pod skórę ani ingerować we fryzury (co też bywa bolesne), muszą wystarczyć nam blizny po cesarce i podkrążone z niewyspania oczy.
Instynkt macierzyński w roli terrorysty
Bezdzietność w tym bipolarnym układzie znalazła się po stronie niedojrzałości. Można tworzyć opasłe tomy na temat odpowiedzialnych powodów ukrytych za nieposiadaniem dzieci, można przywoływać legiony nieodpowiedzialnych rodziców i epatować krzywdą ich potomstwa, ale to nic nie da. Zero-jedynkowy schemat interpretacyjny zawsze zwycięży, bo stoi za nim silny, pętający wyobraźnię archetyp. To dlatego wujek Marek z ciocią Gosią krzywią się lekceważąco na wieść o tym, że nie zamierzasz zajść w ciążę. „Jeszcze ci się odmieni”, mówią, wzruszając ramionami, nieciekawi twoich pobudek. W końcu cóż interesującego może kryć się za przelotnym kaprysem?!
To lekceważące „odmieni ci się” irytuje, czasami boli, ale przede wszystkim spycha nas – bezdzietnych z wyboru – w odmęt wątpliwości. Nawet jeśli bardzo mocno odczuwamy potrzebę nieposiadania dzieci, łatwo ulegamy tym proroczym podszeptom. Co z tego, że doskonale znamy siebie i swoje pragnienia tu i teraz. Przecież instynkt macierzyński – ten wewnętrzny terrorysta, z którym się ponoć nie negocjuje – może pojawić się w każdej chwili i urządzić nam pranie mózgu. Ileż to razy słyszałyśmy takie historie! Nawet na „Bezdzietniku” odzywają się kobiety, które długo nie chciały mieć dzieci i nagle poczuły przemożną chęć zajścia w ciążę – niekiedy tak silną, że unieważniła wszystkie inne pragnienia, ambicje i cele.
Swoją drogą, ciekawe, z czego wynika ten przymus epatowania macierzyńskim nawróceniem i straszenia nim innych? Wyobrażacie sobie bankowca albo influencerkę, którzy zapewniają obcych sobie ludzi:
Ja też nie chciałem pracować w banku, i co? Od dziesięciu lat wciskam jeleniom kredyty hipoteczne. Ty też będziesz…
Piszesz o modzie? Ja też kiedyś pisałam, ale mi się odmieniło. Teraz zajmuję się rozwojem duchowym. Poczekaj, tobie też się odmieni…
Wszyscy zgadzamy się co do tego, że nie każdy musi mieć pociąg do cyfr lub soul coachingu. Wciąż jednak uważamy, że w każdej – a przynajmniej w wielu – odezwie się identyczny pociąg do macierzyństwa. A to nieprawda! Oczywiście, większość kobiet w końcu zostaje matkami, ale (nie)pragnienie dziecka w każdej z nas odzywa się inaczej. W innym czasie. Z innym natężeniem. I z innymi konsekwencjami. Owszem, może obrócić nasze życiowe plany na nice – zarówno te macierzyńskie, jak i bezdzietne – ale wcale nie musi. Podsycanie jadowitymi proroctwami naszych naturalnych obaw jest zwyczajnym draństwem.
Odmieni ci się, czyli życie w czasie przyszłym
Bo przecież obawy i wątpliwości miewamy. W końcu życie to nieustanna antycypacja. Bez zastanawiania się nad przyszłymi konsekwencjami dzisiejszych decyzji, nie bylibyśmy ludźmi. Takie wnioski płyną z lektury najnowszej książki przywoływanego tu wielokrotnie Marcina Napiórkowskiego (polecam!). „Trudno o coś bardziej ludzkiego niż to wyczekujące wpatrywanie się w jutro” – pisze autor i ja się z nim bez reszty zgadzam. Gdyby wyłączyć u mnie nawyk antycypacji, krótko po wypłacie leżałabym martwa, otoczona pustymi butelkami i papierkami po czekoladzie. Skoro jeszcze żyję, to znak, że umiem przewidzieć konsekwencje wrąbania kartonu deserowej i popicia go skrzynką wina.
Z tej perspektywy roztrząsania (własne, nie cudze!), czy nam się odmieni, czy nie, są jak najbardziej naturalne. Chcemy wiedzieć, czy dziś podjęta decyzja nie zdemoluje naszego życia w przyszłości. Czy pewnego dnia nie obudzimy się miotane spóźnionym o kilka lat i niemożliwym już do zaspokojenia pragnieniem… Niestety, choćbyśmy się nie wiem jak napinały, choćbyśmy zaglądały w szklane kule i skrupulatnie rachowały prawdopodobieństwa, nie jesteśmy w stanie przewidzieć, czy nasze pragnienie nieposiadania dzieci okaże się trwałe czy przelotne. A tym bardziej nie są w stanie przewidzieć tego obcy ludzie. Ludzki nawyk antycypacji i planowania zderza się tu z tym, co w nas biologiczne, hormonalne, irracjonalne… Jak z tym żyć?
Do udzielenia odpowiedzi na to pytanie zainspirował mnie rekomendowany tu już artykuł Helen Peterson o milczących ciałach. Autorka zauważa, że chociaż dla płodnych i aktywnych seksualnie kobiet najbezpieczniejszym sposobem ochrony przed niechcianą ciążą jest sterylizacja, tylko kilka z jej rozmówczyń zdecydowało się na ten radykalny krok. Reszta postanowiła wsłuchiwać się w swoje ciało i podążać za jego potrzebami. Nie zamierzały mu w żaden sposób pomagać, ale stawać okoniem macierzyństwu też nie chciały. A zatem – konstatuje szwedzka badaczka – bycie naturalnie bezdzietną oznacza bycie przygotowaną i otwartą na to, że „ciche ciało” może nagle przemówić. Podejrzewam, że wiele z czytelniczek bloga czuje podobnie. Biorą pod uwagę zarówno bezdzietną, jak i macierzyńską opcję, i do żadnej nie chcą zamykać sobie drogi. W końcu bezdzietność to przestrzeń – również przestrzeń na zmianę decyzji.
Wątpię jednak, by ta pokorna postawa wobec zarządzeń ciała była powszechna wśród dobrowolnie bezdzietnych kobiet. Z moich rozmów i obserwacji wynika, że część z was – wcale niemała – chce postrzegać swoją bezdzietność jako coś trwałego i ostatecznego. Pragnie się w niej zadomowić i urządzić bez obaw, że za chwilę zmieni zdanie. Ja tego bardzo mocno pragnęłam! Gdy słyszałam: „odmieni ci się”, cierpła mi skóra. Czułam się jak ubezwłasnowolniona. Macierzyńska przyszłość, jaką mi wróżono, była przyszłością obcej kobiety. Kobiety, z którą nie miałam – i nie chciałam mieć! – nic wspólnego. Wiedziałam, że mogę zmienić zdanie, ale uwzględnianie tego w życiowych planach burzyło moje poczucie stabilizacji i bezpieczeństwa. Chciałam czuć się bezdzietna, niezależnie od tego, co miało nastąpić w przyszłości.
I bardzo, ale to bardzo chciałam, by tę moją potrzebę bycia bezdzietną traktowano poważnie.
W granicach możliwości
Choć bardzo byśmy tego pragnęły, nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co przyniesie jutro. Część z nas zdecyduje się w końcu na macierzyństwo, część pozostanie szczęśliwie lub nie bezdzietna. Jedyne, na co mamy wpływ, to nasza postawa wobec tej niepewnej przyszłości. Możemy scedować decyzję na ciało i być wewnętrznie gotowe na to, co się wydarzy lub zadomowić się w bezdzietności, umościć się w niej i nie myśleć o ewentualnej przeprowadzce. Obie strategie są równie dobre. Obie dają nam możliwość cieszenia się życiem bez dzieci TU I TERAZ, bez nerwowego zerkania w przyszłość i tworzenia alternatywnych scenariuszy. I obie zasługują na szacunek.
To ważne byśmy dobrze czuły się w swojej bezdzietności niezależnie od tego, czy jest ona trwała, czy tylko tymczasowa. Zwłaszcza że daje olbrzymie możliwości. Przez wieki nauczyliśmy się myśleć o niej jako o ograniczeniu, bo do głosu dopuszczana była jedynie niepłodność lub mimowolna bezdzietność, nigdy bezdzietność z wyboru. Co więcej, posiadanie dzieci wiązało się z konkretnymi społecznymi korzyściami. Z kolei ich brak świadczył o „ułomności”, odbierał społeczny prestiż i wykluczał z grona rodziców, czyli z grupy trzymającej władzę. Wszyscy przeszliśmy to pronatalistyczne pranie mózgu, nie dziwi zatem, że życie bez dzieci potrafi niepokoić i uwierać nawet tych, którzy go pragną. A cóż dopiero mówić o niepewnej swych pragnień reszcie?!
Moja rada? Przestańcie myśleć o przyszłych (ewentualnych) stratach związanych z bezdzietnością i skupcie się na pewnych, teraźniejszych zyskach! Wykorzystajcie bezdzietny czas na to, co daje wam radość, satysfakcję i spełnienie, i budujcie bezpieczną przyszłość bez dzieci. Jestem przekonana, że im wygodniej urządzicie się w swoim bezkidzie, tym odporniejsze będziecie na zwodnicze podszepty „instynktu” (bo on czasami zwodniczo szepcze i nie zawsze warto nadstawiać ucha). I odwrotnie. Jeżeli skoncentrujecie się na przyszłych stratach i przegranych szansach, to w końcu zapragniecie dziecka – choćby wbrew swoim predyspozycjom. Zadręczanie się obawami o to, czy się odmieni, czy nie, jest opcją najgorsza z możliwych. Jeszcze raz zacytuję Marcina Napiórkowskiego:
Nawet jeżeli nie potrafimy trafnie przewidzieć przyszłości, często umiemy ją sprowokować. Nasze wyobrażenie jutra wpływa na nasze działania (lub ich brak), a te z kolei przesądzają o tym, co się wydarzy.
Na zakończenie
Tekst zaczęłam rozważaniami o dojrzałości i tym też go zakończę. Moim zdaniem społeczeństwo dopiero dojrzewa do tego, by przyjmować bezdzietność w bezkrytyczny i niewartościujący sposób. Sygnałem, że to się w końcu udało, będzie wymazanie z przestrzeni publicznej tych wrednych fraz: „odmieni ci się”, „zmienisz zdanie” czy „będziesz żałować”. Powiedzmy to sobie jasno: one nie służą opisowi rzeczywistości. Są próbą wywierania nacisku na osoby, które odmawiają udziału w coraz mniej powszechnej prokreacji. Oczywiście my same wciąż możemy się nad tym zastanawiać (to objaw dojrzałości), ale na własnych zasadach i wtedy, kiedy mamy na to ochotę. Możemy dawać sobie czas na ewentualną zmianę, przenieść decyzję na ciało albo mościć się w bezdzietności jak w luksusowej willi. Ważne, byśmy się z tym dobrze czuły. Na decyzję o ciąży mamy sporo czasu.
A jeżeli pociąg do macierzyństwa wjedzie na peron mocno spóźniony, zamiast żałować, lepiej rozkminić, skąd on się tam wziął, skoro nie było go w rozkładzie jazdy…
Zdjęcie: Luiza Różycka