„Nie chcesz mieć dzieci, więc na pewno ich nienawidzisz” – to jeden z wielu mitów towarzyszących bezdzietności. Warto się z nim rozprawić, bo jest jak klin wbity między bezdzietnych a resztę społeczeństwa – dzieli i rozpala złe emocje. Nawet rezygnacja z dzieci nie wydaje się tak prowokacyjna jak otwarte ich nielubienie. Skąd ono się bierze? Czy rzeczywiście wszyscy bezdzietni „nienawidzą bachorów”? I czy można ich nienawidzić, nie narażając się na społeczne potępienie?
Adoracja dziecka
Wbrew stereotypowi nie wszystkie kobiety lubią dzieci. Jest mnóstwo takich – również wśród matek – które reagują na nie rezerwą, niechęcią, irytacją lub obrzydzeniem. Nie rozpływają się na widok bobasów i nie czują przemożnej potrzeby brania ich na ręce. Od koleżanek z wózkami trzymają się na dystans. Nie cierpią bezzębnych uśmiechów, zasmarkanych nosków i tłustych paluszków, a niemowlęcy zapach wywołuje w nich mdłości. Opisane reakcje nie muszą wynikać z wrodzonej niechęci do maluchów, część z nich jest wykalkulowana. To odpowiedź na wymuszaną społecznie adorację dziecka. Bo dzieckiem, zwłaszcza tym najmłodszym, zachwycać się trzeba. Trzeba się nim interesować, wzdychać, jakie jest piękne i ekscytować się jego niezrozumiałym gulgotem. Tak nakazuje obyczaj. Kto się mu nie podporządkuje, raz, dwa, trzy – wypada z gry! Stoi jak kołek, podczas gdy reszta towarzystwa wykonuje dziwaczny breakdance wokół niemowlęcia. Przypomnijcie sobie te chwile sprzed pandemii, gdy waszą firmę wizytowała młoda mama z przychówkiem. Pamiętacie to nagłe emocjonalne wzmożenie? Te rytualne ochy i achy, jednoczące nad chustą lub nosidełkiem niemal całe firmowe plemię kobiet? A co, jeśli osesek wydaje się nudniejszy niż instrukcja obsługi kserokopiarki spisana w jidysz? Poczucie „odklejenia” od normy bywa w takich sytuacjach nieznośne. Jednym każe się przystosować, innych prowokuje do ostentacyjnego oporu. Na pewno to znacie: skrzywiona mina, chłodne spojrzenie i nieco urągliwy język ciała, jakby się chciało powiedzieć: „Nie ze mną te numery, brzdącu!”.
Jak zostać potworzycą?
Nieprzyjazne wobec dzieci postawy to również efekt rozmaitych nacisków. Czasami wystarczy, by bezdzietnica uśmiechnęła się do niemowlęcia lub wzięła je na ręce, a już słyszy: „Do twarzy ci z bobasem” albo „Byłabyś świetną mamą”. Spojrzy, nieszczęsna, na ciążowy brzuch – na pewno marzy o dziecku! Zajrzy do wózka – żałuje, że go nie ma! Takie komentarze, choć z pozoru nieszkodliwe, w rzeczywistości są bezczelną manipulacją. Bandycką szarżą na nasze emocje i wewnętrzną niezawisłość. Jak się przed nimi bronić? Jeżeli kobieta nie chce być przymuszana do macierzyństwa, może smęcić o braku instynktu, powoływać się na konstytucyjne wolności i prawo do autonomii prokreacyjnej, ale to wołanie na puszczy. Społeczeństwo jej nie odpuści. Może też odwrócić się od dziecka, okazać mu jawną pogardę i w ten sposób zamknąć usta ciążowym naganiaczom. Oczywiście dostanie za to obraźliwą łatkę jędzy lub innej potworzycy, ale co z tego?! W pronatalistycznym świecie lepiej uchodzić za jędzę niż materiał na rodzicielkę. Jędz i potworzyc co prawda nikt nie lubi, ale nikt też nie oczekuje od nich uległości. Ciężar społecznych roszczeń spoczywa głównie na barkach matek – prawdziwych atletek. Dlatego komunikat: „nie lubię dzieci” w wolnym tłumaczeniu może oznaczać również: „nie chcę być atletką” albo „nie chcę spełniać cudzych oczekiwań”. Podejrzewam nawet, że im bardziej państwo naciska na rozród, im bezwzględniej do niego namawia, sięgając choćby po argumenty ekonomiczne, tym więcej wśród nas nieprzyjaciół dzieci.
Dziecko – własność prywatna!
Ale dzieciofobia to nie tylko reakcja na nieznośny przymus społeczny. To również pokłosie specyficznego umiejscowienia dziecka w nowoczesnej wspólnocie. Dawno temu, kiedy maluchami opiekowała się „cała wioska”, każdy członek społeczności miał wpływ na to, co z tych maluchów wyrośnie. Mógł je uczyć, temperować, kształtować, a przede wszystkim mógł się z nimi zżyć i dobrze je poznać. Mawiano wtedy: wszystkie dzieci są nasze i obdarzano je życzliwym zainteresowaniem. Taki kolektywny model wychowania wciąż obserwujemy na południu Europy. Cechuje go otwartość na brzdące i zbiorowa za nie odpowiedzialność. Zupełnie inaczej jest w Polsce. Tutaj od lat dostęp do dzieci jest ściśle reglamentowany. Najmłodszych strzegą wysokie mury, siatki, domofony, kamery, automatyczne bramy i elektroniczne nianie. Zbliżyć się do wózka lub piaskownicy mogą jedynie wskazane z imienia i nazwiska osoby – babcie, ciocie, opiekunki. Dzieci stały się odległe jak mieszkańcy obcej galaktyki. Choć podbiły przestrzeń publiczną (pisałam o tym tutaj) i wraz z rodzicami są niemal wszędzie, jako społeczeństwo mamy z nimi coraz słabszy kontakt. Ot, taki paradoks! Musimy je bezwzględnie akceptować, ale nie wolno nam ich zagadywać, zabawiać, wychowywać czy pouczać. Grozi to nie tylko matczyną lub ojcowską interwencją, lecz również zainteresowaniem ze strony służb porządkowych. Współczesny indywidualizm oraz rodzicielskie strachy (mniej lub bardziej realne) sprawiły, że dzieci nie są już nasze. Nie należą do wspólnoty. Stały się własnością prywatną i jak każda własność prywatna obchodzą jedynie właścicieli. Jako społeczeństwo całkowicie na nie zobojętnieliśmy, a niektórzy nawet nabawili się ostrej alergii.
Sygnały ostrzegawcze
Skoro już kataloguję powody dzieciofobii, muszę wspomnieć o tym najważniejszym – wpisanym w naturę wielu z nas. Wrodzona niechęć do dzieci istnieje! Można toczyć akademickie spory o zasadność tego uczucia, można zastanawiać się, czy jest politycznie poprawne i czy nie gwałci kodeksów etycznych, niczego to jednak nie zmieni. Są kobiety, które nie znoszą dzieci i już! Tak po prostu. Bez powodu. Nie wyniosły tej niechęci z domu. Żaden bobas nie pogryzł ich w dzieciństwie ani nie nawiedzał w koszmarach. Nie wpadły znienacka na dzieci kukurydzy i nie zajmowały się w przeszłości dzieckiem Rosemary. Nie mają złych doświadczeń, a mimo to na widok bobasów dostają gęsiej skórki. Unikają wąchania ich i dotykania. O przytulaniu nie ma mowy! Przyznaję: sama należę do tej grupy. Oburzeni pronataliści próbują tę niechęć z nas wykorzenić, obłożyć ją społeczną anatemą, ale to część naszej natury. Nie możemy się, ot tak, jej wyrzec! Nie ma sensu też wysyłać nas do psychologa, bo niby z czego miałybyśmy się wyleczyć? Z siebie?* Niestety, w powszechnym odbiorze kobieta, która nie znosi dzieci, jest jak czarownica pożerająca niewiniątka na kolację – zła i zwyrodniała. Największym nieszczęściem byłoby w to uwierzyć. Dać sobie wmówić, że uczucia, jakie wywołują w nas dzieci, są niewłaściwe lub nienaturalne. Nic bardziej mylnego! Irytacja, rezerwa, dreszcz obrzydzenia to ważne sygnały ostrzegawcze. Nie pozwólmy ich w sobie zakrakać. Wsłuchujmy się w swoje emocje i obserwujmy reakcje ciała! Nie znajdziemy lepszych wskazówek, gdy zaczniemy zastanawiać się – mieć czy nie mieć dzieci?
Bachor w literaturze
Dzieci też zwyczajnie irytują. Utemperowanym społecznie dorosłym, zwłaszcza jeśli nie mają częstego kontaktu z maluchami, trudno zrozumieć istotę, która nie słucha, nie przestrzega reguł, beztrosko przekracza granice i uchyla się od odpowiedzialności. A ponadto wrzeszczy bez powodu, kopie, co popadnie, wierci się, gdy nie trzeba i szaleje bez opamiętania. „Dziecko to złośliwy karzeł charakteryzujący się wrodzonym okrucieństwem”, pisze Michel Houellebecq w „Możliwości wyspy” i nie jest w tej opinii odosobniony. O demonicznych, bezwzględnych, nieprzewidywalnych, niszczących ład społeczny bachorach napisano setki stron. Wystarczy przywołać choćby „Władcę much” Goldinga czy niedawno wydaną „Świetlistą republikę” Andresa Barby. Święty Augustyn uważał, że niewinność dziecka wynika wyłącznie ze słabości jego członków, a nie ze szlachetnych pobudek. Z kolei Jan Jakub Rousseau, choć dziecięcą naturę wychwalał pod niebiosa, pięcioro swoich pacholąt oddał do sierocińca. Można podejrzewać, że raczej za nimi nie przepadał. Co ciekawe, o nieznośnych gówniarzach piszą najczęściej rodzice. Doskonałym przykładem takiego literackiego hejtu na najmłodszych, który wyszedł spod matczynego pióra, jest książka „Żadnych bachorów. 40 powodów, by nie mieć dzieci”. Przeczytajcie ją, nim zdecydujecie się zajść w ciążę! Francuska autorka, Corinne Maier, każdym zdaniem trafia w sedno! Nie przebiera w słowach ani w szokujących opiniach, w nosie ma pronatalistyczną poprawność, a przy tym jest błyskotliwa, dowcipna i cudownie złośliwa. Wystarczy przelecieć wzrokiem tytuły rozdziałów, by wyleczyć się z macierzyńskich ciągot: Dziecko w domu – koniec balu, Dziecko – morderca pożądania, Wasze dzieci na pewno was rozczarują, Dziecko – podzwonne dla związku itd. Nic, tylko krzyknąć za autorką: „Jedyna życiowa koncepcja to antykoncepcja”!
Rodzicom wolno
Wydaje się, że w kwestii oczerniania bachorów rodzicom, jako ekspertom, wolno więcej. To oni wprowadzili ten termin do mainstreamowej literatury. Wystarczy wspomnieć magazyn „Bachor” albo książkę wydaną całkiem niedawno przez Krytykę Polityczną, a zatytułowaną: „Bachor. Bezradnik dla niedouczonych rodziców”. Ludziom bezdzietnym rzucanie „bachorami” nie uchodzi płazem. Nie mają piekielnego potomka, który dałby alibi ich wykroczeniom przeciwko językowej etykiecie. Za każdego „bachora” natychmiast pociągani są do odpowiedzialności. Słyszą, że nienawidzą dzieci, a to jakby pałać nienawiścią do Żydów, osób LGBT albo z niepełnosprawnościami – we współczesnym świecie rzecz kompromitująca społecznie! A przecież jedno z drugim nie ma nic wspólnego! Nienawiść to mroczne, destrukcyjne uczucie, połączone z pragnieniem, by znienawidzonej osobie przydarzyło się coś złego. Uczucie niegodziwe i niebezpieczne. Niechęć jest zaledwie brakiem przyjacielskich uczuć. Można nie lubić dzieci, tak jak nie lubi się ponuraków, ludzi zbyt głośnych albo za bardzo rozgadanych. Nie życzymy im trądu, otwartego złamania kości ani śmierci w męczarniach, po prostu ich unikamy, jak tłoku, przeciągów czy hałasu. Ludzka rzecz! Ważna jest również forma, w jakiej wyrażamy swoją niechęć bądź rezerwę. Jeśli zapędzimy się w nienawistnej retoryce, nie dziwmy się, że towarzystwo potraktuje nas jak chamki i sfrustrowane szczekaczki. Hurtowe wyzywanie ludzi, również tych najmniejszych, nie jest ekspresją uprawnionej niechęci ale zwyczajnym buractwem.
Trzy kategorie kobiet
Inna sprawa, że niechęć do dzieci zawsze jest podejrzana, bo uderza w tradycyjne fundamenty wspólnoty. Podnieść rękę na dziecko (choćby symbolicznie) to zamachnąć się na społeczeństwo, jego przyszłość i witalność. Ale nie tylko! Reprodukowanie pokoleń to również reprodukowanie porządku społecznego, dlatego każde antydziecięce wystąpienie ma rewolucyjny potencjał. Nic dziwnego, ża od zawsze największą panikę moralną wzbudzały te indywidua, które miały na pieńku z dziećmi, jak choćby czarownica, Żyd polujący na chrześcijańskie niemowlęta albo gej-pedofil czyhający na niewiniątka. Bezdzietnica, z definicji „nienawidząca bachorów”, lokuje się bardzo blisko tych spotworniałych bohaterów schorowanej wyobraźni. Takie sąsiedztwo bywa kłopotliwe! Dziś oczywiście nikt nie oskarży jej o mordowanie i zjadanie niewiniątek, ale w sytuacjach zawodowych – jeśli pracuje z dziećmi – będzie miała ostro pod górkę. Na bank usłyszy, że skoro nie lubi, to źle życzy, nie wie, nie rozumie i nie ma prawa. Zwłaszcza wtedy, gdy przyzna się do świadomej rezygnacji z macierzyństwa. Ile razy w takiej sytuacji dowiadywałyście się, że nienawidzicie dzieci, jesteście złym człowiekiem, złą kobietą, zapewne chorą psychicznie? A przecież można nie chcieć dzieci i je lubić! Można nie pragnąć swoich, ale mądrze wspierać cudze! Nie warto z góry zakładać, że wszystkie bezdzietnice nie lubią maluchów, nawet jeżeli wiele z nich powtarza, że ich nie cierpi! Elizabeth Gilbert podzieliła kobiety na trzy kategorie: „Te, które urodziły się po to, by zostać matkami, te, które urodziły się, by być ciociami, i te, którym w żadnym razie nie powinno się pozwalać zbliżać do dzieci na mniej niż trzy metry”**. Najważniejsze – pisze Gilbert – to wiedzieć, do której z tych kategorii się należy, ponieważ błędna samoocena rodzi melancholię i tragedie.
I tego jak zwykle wam życzę – odnajdźcie swoją kategorię i rozgośćcie się w niej, nie zwracając uwagi na osąd społeczeństwa!
* Oczywiście zdarza się, że niechęć do dzieci ma traumatyczne podłoże i z pewnością warto wtedy skorzystać z pomocy psychologicznej, ale to temat na inny post.
** What Elizabeth Gilbert Wants People To Know About Her Choice Not To Have Children; cytat za: Mona Chollet, Czarownice. Niezwyciężona siła kobiet w tłumaczeniu Sławomira Królaka
Rysunek: Macierzyństw 1905, Stanisław Wyspiański, Copyright expired, PD-Art; źródło: Wikipedia