Na „Bezdzietniku” często wspominam o książkach, które czytam, ale bohaterką dzisiejszego wpisu będzie książka szczególna. Gdy połknęłam ostatnie zdanie eseju Mony Chollet „Czarownice. Niezwyciężona siła kobiet”, w tłumaczeniu Sławomira Królaka, aż zawyłam z zazdrości. Na bezdzietną boginię! To ja powinnam napisać tę książkę!
W dzieciństwie przepadałam za bajkami. Mroczny i czarowny świat baśni Andersena, braci Grimm czy ludowych klechd i podań był moją kryjówką, a przy okazji garderobą, w której przymierzałam rozmaite baśniowo-życiowe kostiumy, na przykład strój pięknej księżniczki, zazdrosnej siostry, zdradzonej królowej albo udręczonej dziewczynki z zapałkami. Oczywiście najłatwiej było przebrać się za księżniczkę, ta rola narzucała się sama, mnie jednak bardziej niż diadem Śnieżki pociągały miecz i zbroja króla Artura, dlatego z uniwersum braci Grimm zwinnie przeskakiwałam do świata legend arturiańskich, nie mogąc zdecydować, czy chcę być walecznym podmiotem, czy omdlewającym przedmiotem westchnień. W ten sposób nabawiłam się męczącego rozdwojenia jaźni i do dziś walczy we mnie księżniczka z rycerzem. Gdy jedno szturcha mnie i popycha do działania (zgadnijcie – które), drugie szepcze mi do ucha: „Prrrr! Gdzie lecisz? Poleż sobie, popachnij, pomaluj paznokcie. Książę wszystko ogarnie…”.
Gang koronowanych słodziaków
Nie pamiętam, bym kiedykolwiek w dzieciństwie przymierzyła kostium wiedźmy. Brzydka i zła trucicielka, smakoszka niewinnych dzieciątek podawanych z gotowanymi warzywami budziła we mnie lęk. Z kolei pojawiające się tu i ówdzie dobre wróżki miały tyle osobowości, co kot napłakał, a ich ambicje nie sięgały dalej niż swatanie koronowanych głów, nie mogły więc stanowić pociągającego wzorca. Dlatego figurę potężnej Kobiety, tej, która WIE, buntowniczki i męczennicy, odkryłam dopiero na studiach, gdy nauczyłam się czytać między wierszami. Pomógł mi w tym Jules Michelet i jego słynna „Czarownica”. Pamiętam, że gdy zaczęłam pochłaniać ten dziewiętnastowieczny traktat – pisany gniewem i pasją – doznałam olśnienia. Zrozumiałam, że baśnie oferowały mi coś więcej niż tylko gang koronowanych słodziaków. Zza pleców słabych i bezwolnych księżniczek wyłoniła się postać, której rodowód sięga zamierzchłej przeszłości, silna, odważna i mądra, choć zohydzona przez patriarchalną narrację. Wiedźma. Gdybym dostrzegła ją, będąc dzieckiem, nie musiałabym szukać dla siebie męskich kostiumów.
Furkota Odwilżyna
Mona Chollet, autorka wydanego niedawno przez Karakter eseju „Czarownice. Niezwyciężona siła kobiet” miała więcej szczęścia niż ja. Już w dzieciństwie odkryła fascynującą postać Furkoty Odwilżyny, bohaterki szwedzkiej powieści dla młodzieży „Dzieci szklarza”. Furkota, jak każda szanująca się czarownica, mieszka z dala od ludzi, w chacie na szczycie wzgórza, w miejscu, gdzie niegdyś stała szubienica. Rozmawia z jednookim krukiem, krynicą mądrości, nosi szeroki, błękitny płaszcz z zębatą pelerynką, która furkocze na wietrze, a na głowie – dziwaczny kapelusz. Jej oczy wydają się łagodne, podobne do kwiatów, lecz wyziera z nich groza. Zjawia się w miasteczku wraz z nadejściem odwilży i przynosi ludziom nadzieję. Tak opisana ucieleśnia naturę i budzi ekscytację zamiast zwyczajowej odrazy, a przy okazji wzbogaca imaginarium nastoletnich dziewczynek o silną kobiecą postać, która posiadła coś więcej niż tylko zakutego w żelazo patałacha.
Kosa ze społeczeństwem
Odnalezienie w sobie czarownicy to w kobiecym życiu moment przełomowy. Wyzwalający. Jak pisze Chollet, już samo słowo dodaje skrzydeł. „Kipi energią. Odsyła do jakiejś podstawowej siły życiowej, do nagromadzonych doświadczeń, którymi oficjalna władza pogardza i które tępi”. Obierając za patronki wiedźmy, stajemy się buntowniczkami i outsiderkami. Mamy kosę ze społeczeństwem, ale uwalniamy się od uciążliwych społecznych nakazów – tak łagodnych wobec mężczyzn i tak surowych wobec kobiet. Może nam zwisać, dyndać i powiewać przymus zakładania rodziny, rodzenia dzieci, poprawiania urody, wysłuchiwania kolegów z buzią w ciup i udawania, że nasza młodość nie przemija. Jeśli tylko tego zapragniemy, możemy być stare, siwe, bezdzietne, harde i niezamężne. Jak psotne nastolatki możemy poprzestawiać patriarchalne drogowskazy, ominąć sidła „kobiecych powinności” i buszować po cudnych manowcach, ciesząc się, że nie grozi nam za to stos, a jedynie hejterski komentarz jakiegoś niewydarzonego incela.
Czytanie z popiołów
Takim współczesnym wiedźmom, kobietom, które nie podporządkowały się męskocentrycznej kulturze, niezamężnym, bezdzietnym, starym i niepozwalającym, by mężczyźni objaśniali im świat, Mona Chollet poświęciła swój błyskotliwy esej – nieszczególnie oryginalny, garściami czerpiący ze znanych i uznanych prac, m.in. Glorii Steinem, Susan Faludi czy Rebecci Solnit, ale bardzo potrzebny. Wywołuje na scenę te postacie, które do tej pory występowały w roli milczącego, godnego pożałowania tła. Mało tego! Przyznaje im główne role w społecznym spektaklu. Pisze o nas, ale nie zapomina o naszych duchowych patronkach – wiedźmach z przeszłości. Czyta stare księgi, rozgrzebuje popioły, idzie po zatartych niemal śladach. „Jesteśmy wnuczkami czarownic, których nie udało się wam spalić”, cytuje słynne feministyczne hasło. Przywołuje ponurą historię stosów między innymi po to, by pokazać, że przemoc wobec kobiet, nawet ta przybierająca postać ludobójstwa, w naszym świecie uchodzi płazem. Przelana męska krew zasługuje na sądy, trybunały, eposy, muzea, pomniki i opasłe podręczniki, kobieca niewarta jest czci ani pamięci. Waży tyle co garść popiołu, znacznie mniej niż embrion. Nikt za nią nie zapłaci i nikt nie przeprosi. Wzmiankom o procesach czarownic towarzyszą zwykle zabawne rysunki baby na miotle lub wyuzdane opisy sabatów, co sprawia, że ten rozdział kobiecej historii lokuje się bliżej męskich świerszczyków niż poważnych historycznych annałów czy akt sądowych. W taki oto sposób niewyobrażalna tragedia wielu kobiecych pokoleń sięga bruku historycznej anegdoty.
Męskie wygibasy
Stosy na szczęście już nie płoną, ale wojna z kobietami trwa w najlepsze, zwłaszcza z tymi, które wybijają się na niezależność i mają czelność zabierać głos. Taka niesubordynacja, zdaniem Chollet, oburza współczesnych moralizatorów równie mocno, jak autorów piętnastowiecznego „Młota na czarownice”, którzy uważali, że „myśląca samodzielnie kobieta myśli niewłaściwie”. Śmieszne? Niespecjalnie! Głoszenie takich farmazonów, na przykład na sympozjach naukowych, to dzisiaj nic osobliwego. Amerykański socjolog Willard Waller stwierdził wcale nie tak dawno, że po drugiej wojnie światowej niezależnie myślące kobiety wyrwały się spod kontroli, doprowadzając do wstrząsów w całym społeczeństwie. Z kolei kardynał John O’Connor w tekście „Kobieta w społeczeństwie rozwiniętym” dowodzi z interdyscyplinarną gibkością, że prawdziwą równość da nam… osiągnięcie świętości. Aha! Zatem równość – ta oryginalna, nie jakaś tam feministyczna podróba – to całkowita podległość Bogu-mężczyźnie. Typowo męski wygibas intelektualny! Oczywiście facet czymś tak kłopotliwym jak świętość nie musi zawracać sobie głowy. Nawet jeżeli jest skończonym draniem, równość mu się po prostu należy!
Mona Chollet przytacza wiele francuskich i amerykańskich przykładów takich antykobiecych wystąpień, ale i w Polsce znajdziemy ich zatrzęsienie. Wystarczy wspomnieć przewodniczącego sejmowej Komisji Finansów Publicznych Andrzeja Szlachtę oburzonego „mentorskim ton” posłanki Izabeli Leszczyny, który ponoć „nie przystoi kobiecie”, czy słynną reprymendę ojca Rydzyka skierowaną do prezydentowej Marii Kaczyńskiej: „Ty czarownico! Ja ci dam! Jak zabijać ludzi, to sama się podstaw pierwsza”. W tym króciutkim zestawieniu nie mogło zabraknąć złotoustego arcybiskupa Jędraszewskiego, który czarne protesty, organizowane w obronie praw prokreacyjnych Polek, nazwał „głoszeniem antyewangelii”. Upominanie żeńskiej połowy ludzkości, przywoływanie jej do porządku, pouczanie, uciszanie, dyscyplinowanie, poniżanie i wykluczanie mają długą historię. Mona Chollet pochyla się nad nią z zaniepokojeniem. Inkwizytorskie stosy nie zapłonęły na kiwnięcie palca, poprzedziły je wieki kultywowania nienawiści wobec kobiet. Stulecia męskiego jazgotu przeciwko nam. Gdy dziś słucham haniebnych wypowiedzi polityków i duchownych, gdy przeglądam internet pełen antykobiecych treści, czuję swąd palonego ciała. I w pełni podzielam obawy autorki „Czarownic”…
Pochwała bezdzietnicy
Wiele miejsca w swym eseju Mona Chollet poświęca singielkom i bezdzietnicom, gdyż to właśnie one najpełniej realizują ideał kobiecej niezależności, a przy okazji sieją największy postrach w szeregach rycerzy patriarchatu. Już choćby za te dwa rozdziały przyznałabym francusko-szwajcarskiej eseistce odznakę Złotej Miotły. Są znakomite! Cięte, błyskotliwe, bluźniercze wobec „prawd objawionych” i uskrzydlające. Gdy uświadomimy sobie, ile społecznych nakazów i religijnych przesądów wpływa na nasze wybory, poczujemy się jak Hudini uwalniający się z kaftana bezpieczeństwa. „Wbrew temu, co stara się nam wmawiać natarczywa propaganda – pisze Chollet – tradycyjnie pojmowana kobiecość nie jest ostatnią deską ratunku: wejście w tę rolę i przyjęcie związanych z nią wartości nie tylko nie gwarantuje nam bezpieczeństwa, lecz nas osłabia i zubaża”. A zatem, odrzucając małżeństwo i macierzyństwo, nie stajemy się „kobietami niespełnionymi”, lecz dajemy sobie szansę na spełnienie nieograniczone wymogami roli. Stajemy się czarownicami. Paniami samych siebie. Arcymistrzyniami życia. Jeżeli miałyście ochotę wykrzyczeć w nos sceptykom swoją bezdzietną lub niezamężną radość, ale z uprzejmości wobec znajomych żon i mam zagryzałyście wargi, to Mona Chollet pozbawi was fałszywych skrupułów. I właśnie to wydaje mi się w tej książce najfajniejsze – głośna i śmiała pochwała życia bez męża, bez dzieci i bez oglądania się na to, co nam przystoi. Apoteoza różowego bezdzietnego gniazdka otoczonego morzem szarych gniazd, wypełnionych jajami. Właśnie tak! Przez długie i mroczne stulecia odbierano czarownicom głos, zawstydzano je i piętnowano, spychano w cień, przymuszano do uległości, ale dość tego! Czarownice wracają i nie chcą milczeć ani pochylać głów w udawanej pokorze. To dobra wiadomość! Już wkrótce ich doświadczenie buntu może okazać się bezcenne, a ich magia niezbędna, bo od paru lat obserwujemy zaostrzający się konflikt między kobietami a zwolennikami reakcyjnych ideologii. Nad naszymi głowami gęstnieje mrok…
„Czarownice zjawiają się o zmierzchu, gdy wszystko wydaje się już stracone…”
Zdjęcia: Depositphotos.com