
Dziś będzie o sensie życia. Czytam u Marka Lechowskiego: „Macierzyństwo czy ojcostwo jest nam potrzebne, bez niego nie mamy poczucia spełnienia, a bywa nawet, że czujemy, iż życie jest pozbawione sensu i celu”. Jego książka („Czy jest nas za dużo?”) mówi o problemach z przeludnieniem, ale jakby wbrew sobie zaczyna się peanem na cześć rodzicielstwa. W powszechnym mniemaniu to ono ma uzasadniać nasze istnienie. Dlatego pytania o dzieci i o sens życia w jednym stoją domku. Pierwsze uruchamia drugie; drugie, ledwo padnie, rozgląda się za pierwszym.
– Nie masz dzieci? To dla kogo żyjesz?
– Po co żyć, jeśli nie dla potomstwa?
Poza biologią i tradycją
Oto dwa najistotniejsze zadania, jakie stawia przed nami biologia – przetrwać i przekazać geny następcom. Na ten biologiczny imperatyw bezkrytycznie powołują się nawet najbardziej subtelni i umiejący w niuanse myśliciele. „Reprodukcja jest racją naszego istnienia” – mówi Wiesław Myśliwski odpytującemu go z życia i twórczości Nogasiowi. W chwili rozmowy ma 86 lat i kwestie związane z sensem istnienia dogłębnie przemyślane. Ta niezachwiana pewność wiekowego pisarza jest o tyle zaskakująca, że biologia już dawno straciła monopol na zarządzanie naszymi decyzjami. Przez długi czas władała nimi tradycja, ale i ona musiała skapitulować przed współczesnym indywidualizmem.
Odarty z instynktów i tradycji człowiek stanął oko w oko z wolnością wyboru. A ta wbrew pozorom nie jest pluszowym jednorożcem, do którego miło się przytulić w bezsenną noc. Wolność wyboru dławi, rani, przytłacza i skazuje na udrękę wiecznej niepewności. W rezultacie – jak pisze twórca logoterapii, a w czasie wojny więzień obozów koncentracyjnych, Viktor Frankl – człowiek albo postępuje tak jak inni (konformizm), albo robi to, czego inni od niego oczekują (totalitaryzm).
W świecie reprodukcji rozpanoszyły się obie te postawy – konformistyczna i uległa. Chciałabym wierzyć, że wszystkie dzieci rodzą się z altruizmu i żarliwej miłości, ale wysłuchałam zbyt wielu rodzinnych historii, by pielęgnować w sobie to miłe złudzenie. Owszem, rodzicielstwo bywa świadomym i pewnym siebie wyborem (oby jak najczęściej), ale niepokojąco często wynika ze społecznej zazdrości (bo inni mają, a ja nie), FOMO (bo coś mnie omija), wpadki (bo jakoś to będzie) czy partnersko-rodzinnych nacisków (bo chcę mieć syna/wnuka).
Dzieci rodzą się też z dezorientacji. Większość spośród tych, którzy nie wiedzą, czego chcą, na wszelki wypadek obstawia macierzyństwo bądź ojcostwo. I nawet trudno się im dziwić – w społeczeństwie nastawionym na posiadanie łatwiej wybrać opcję „mam” niż „nie mam”. Ten ostatni wybór nadal wydaje się wbrew naturze naszego konsumpcyjnego świata. Choćby dlatego, że grozi niepowetowanymi stratami – utratą wyjątkowej więzi, unikatowych doświadczeń, społecznej aprobaty czy dotacji z budżetu państwa.
Czy rodzicielstwo zawsze ma sens?
Wybierając rodzicielstwo, można też niejako przy okazji odhaczyć istotną pozycję z bucket listy: „Odnalezienie sensu życia”. W XXI wieku wszyscy go szukamy. Nasi przodkowie byli przekonani, że każde życie ma znaczenie, ale zajęci krzątaniem się wokół przetrwania, wtłoczeni w społeczne role nie łamali sobie nad nim głowy. Nie drążyli. My – spadkobiercy egzystencjalistów – dociekamy: jakie to znaczenie? Liznęliśmy Saint-Exupery’ego i wiemy, że sensem życia nikt nas nie obdaruje. Sami musimy go zdobywać i tworzyć. Dziecko to jak gotowiec, który uwalnia nas od tego niełatwego egzystencjalnego zadania. A przynajmniej mamy prawo tak sądzić, ponieważ od najmłodszych lat słyszymy tę niemądrą ględę, że „reprodukcja jest racją naszego istnienia”. O jej naciąganym charakterze pechowcy dowiadują się zwykle wtedy, gdy jest już za późno na odwrót. Gdy w domu pojawia się płaczące niemowlę, gdy lawinowo przybywa trosk i obowiązków, a życie wydaje się coraz bardziej bez sensu.
„Ten, kto wie, dlaczego żyje, nie troszczy się o to, jak żyje” – pisał Fryderyk Nietzsche. Ta zgrabna fraza może tłumaczyć, dlaczego niektórzy rodzice są szczęśliwi z piątką dzieci, wiecznymi problemami i debetem na koncie, a innym pojawienie się jedynaka demoluje życie i oferuje jedynie depresję. Badacze wskazują zwykle na prozaiczne przyczyny rodzicielskiej frustracji, np. przeciążenie obowiązkami czy dojmującą samotność, ale nad tą prozą życia unosi się poczucie bezsensu. Kto wie, dlaczego ma dzieci, nie ogląda się na wysokie koszty rodzicielstwa. Jest gotowy je ponosić, bo widzi sens tego, co robi. Warto uwzględniać ten logoterapeutyczny wątek w pracy z wypalonymi lub żałującymi rodzicami.
Czy bezdzietność jest bez znaczenia?
A co z bezdzietnością? Ta z automatu nikogo nie obdarza poczuciem sensu, choć niektórzy nadają jej znacznie, jak choćby antynataliści, księża czy zakonnice. Ale to nie brak potomstwa jest w ich przypadku czynnikiem „sensotwórczym”; liczy się idea, która ten brak uzasadnia. W nieposiadaniu dzieci nie da się odnaleźć racji bytu, lecz daje ono coś bardzo cennego – przestrzeń do poszukiwań własnych znaczeń i sensów.
To kusząca, a jednocześnie przerażająca perspektywa, zwłaszcza że poczucie sensu nie jest skarbem piratów, który raz odnaleziony cieszy do końca życia, przynajmniej tych oszczędnych. To kapryśny sukinkot. Znika z pola widzenia i znów się pojawia, trzeba go nieustannie aktualizować, doświadczając niekiedy upiornej pustki. Jedni mężnie podejmują to wyzwanie, inni umykają przed nim w hedonizm, nałogi albo… prokreację.
Decyzja o ciąży może być bowiem ucieczką przed poczuciem pustki. Czy skuteczną? Badania nad kondycją psychiczną współczesnych rodziców dowodzą, że nie zawsze. Dziecko to dobry powód do tego, by wstać z łóżka, ale nie wypełni pustki, która w nas tkwi. Tylko my możemy nasycić ją sensami – również rodzicielskimi.
Sens życia nie musi być w liczbie pojedynczej
I żeby wszystko było jasne – nie zamierzam instruować was, jak odnaleźć sens życia w pięciu krokach. Kto takie rzeczy obiecuje, jest hochsztaplerem. Chcę jedynie uzmysłowić poszukującym, że tracenie z oczu celu życia jest OK. Zmaganie się z poczuciem pustki też jest OK. Nie trzeba przed nią uciekać w rodzicielstwo ani inne bałamutne miraże. Przyswojenie sobie tej wiedzy bywa trudne, ponieważ współczesny bohater – człowiek, który osiągnął „wewnętrzną równowagę” i „spełnienie” – zawsze zmierza do celu i nigdy nie gubi sensu z oczu.
Jeżeli jednak spojrzymy na człowieka prawdziwego, a nie tego wzorcowego, okaże się, że jego czoło nie jest tak jasne, jego myśli nie są tak czyste, a jego droga wcale nie jest tak prosta, jak tego życzyliby sobie coachowie życia. I dobrze! Podstawą zdrowia psychicznego nie jest bowiem równowaga, ale napięcie między tym, co już osiągnęliśmy, a tym, co jeszcze przed nami. Nie bójmy się go! To ono daje nam napęd do działania. A żeby odczuć to napięcie, czasami trzeba zejść z obranego szklaku. Pobłądzić. Doświadczyć pustki i zagubienia.
A zatem sens życia nie musi być samotnym, precyzyjnie wytyczonym szlakiem (dziecko, kariera naukowa, aktywizm, rodzina). Dla wielu będzie to raczej splątana sieć dróg, drożyn, nędznych żwirówek i leśnych duktów – kiepsko oświetlonych i źle oznakowanych. Liczba mnoga ma tu znaczenie! Chociaż rzadko mówimy o sensach życia (ta fraza nie utarła się w języku), zazwyczaj chodzą one stadami. To, co dziś jest dla mnie ważne, nie musi być ważne jutro, a tym bardziej za rok. Nawet jeżeli dziś nie widzę celu, jutro mogę go odnaleźć. Jak pisze przywoływany tu już Viktor Frankl:
Liczy się przede wszystkim nie jakiś ogólnie pojęty sens, lecz to, co w danym momencie ma znaczenie w życiu konkretnej jednostki.
Cel życia nie musi być doniosły
Przetrwać kolejny trudny dzień; dać poczucie bezpieczeństwa bliskiej osobie; uwolnić się od stresu, który zabija radość; dokończyć pracę doktorską, ujrzeć na własne oczy Rysy… Nasze życie przepojone jest takimi drobnymi, prozaicznymi sensami, które idealistom mogą wydawać się siermiężne i mało porywające, ale to właśnie one – jak żadne inne – chronią nas przed zwątpieniem.
Łatwiej nadać znaczenie obecnej lub nadchodzącej chwili niż całemu życiu, zwłaszcza że nie znamy jeszcze tej osoby, którą za 10, 20 czy 30 lat się staniemy. Łatwiej dostrzec wartość konkretnego zadania, które mamy przed nosem, niż tych majaczących na horyzoncie. Uwięzionemu w Auschwitz Franklowi przeżyć pomogło między innymi odtwarzanie w myślach rękopisu zarekwirowanego przez obozowych strażników. To było jego zadanie na „tu i teraz”, które nadawało sens wlokącym się w piekle minutom i godzinom.
Przywykliśmy mówić o sensie życia językiem napuszonym jak tokujący cietrzew. Ten społeczny nawyk fatalnie odbija się na osobach niedzietnych. Jeżeli nie mam dzieci, które uzasadniałyby moje istnienie, zdaniem bliżnich powinnam oddać się jakiejś porywającej pasji albo wizji ruszającej z posad bryłę ziemi. Powinnam szczepić dobro, zaprowadzać pokój, odkrywać nietypowe stany materii albo nieść kaganek oświaty. Wszystko, co poniżej tych ambitnych celów, wydaje się nędzne i miałkie.
Nie dajcie się złapać w tę pułapkę. Sens życia nie musi być ani doniosły, ani altruistyczny, choć tego oczekiwaliby od nas pronatalistyczni inkwizytorzy. Odważnie i w miarę swoich możliwości podejmować codzienne wyzwania – to jest najdonioślejsze zadanie, jakie stoi przed każdym z nas. Ta ostateczna racja bytu sama się wyłoni, gdy będziemy odmeldowywać się z tego świata; tak przynajmniej twierdzą optymiści. Jeszcze raz oddam głos Viktorowi Franklowi:
Nie należy poszukiwać w życiu jakiegoś abstrakcyjnego sensu. Zamiast pytać o sens swego życia, człowiek powinien uświadomić sobie, że to on sam jest adresatem tego pytania. Inaczej: życie każdemu z nas stawia pytania, a jedynym sposobem, aby mu odpowiedzieć jest odpowiadać za swoje życie. Być za nie odpowiedzialnym.
Znaleźć sens życia to nasza odpowiedzialność
Według twórcy logoterapii to właśnie odpowiedzialność, która jest rewersem wolności, stanowi istotę naszej egzystencji. Gdy ją odrzucamy, na przykład pozwalamy sobie narzucić sens życia albo powielamy cudze przekonania na jego temat, dobrowolnie rezygnujemy z najistotniejszej wolności, jaką realnie posiadamy – wolności samookreślania się. To potężne, choć niedoceniane narzędzie. Warto po nie sięgać zwłaszcza w sytuacjach, na które mamy znikomy wpływ, choćby bezowocnie starając się o dziecko.
Dla osób zmagających się z niepłodnością rodzicielstwo staje się jedynym celem i sensem istnienia, a czas bez dzieci wydaje się pusty, zmarnowany, przegrany i niewart przeżycia. Lekarstwem na rozpacz ma być jeszcze więcej pragnienia. Jeszcze więcej poświęcenia. Jeszcze więcej hormonów i zabiegów. Otoczenie przekonane, że reprodukcja jest racją naszego istnienia, podsyca tę rozpacz i popycha do kolejnych ryzykownych prób. Pojawia się hiperintencja (przesadne pragnienie) oraz hiperrefleksja (przesadne koncentrowanie się na tym, co chcemy osiągnąć). I choć obie są takie hiper, raczej nie pomagają w dotarciu do celu. Wprost przeciwnie, w paradoksalny sposób blokują nas i całkowicie pozbawiają nadziei.
Wyjściem z tego zaklętego koła jest uzmysłowienie sobie, na co realnie mamy wpływ. Viktor Frankl nie mógł opuścić obozu koncentracyjnego, nie miał wpływu na żaden aspekt otaczającej go rzeczywistości, poza jednym – własnym nastawieniem. A zatem nawet w tak skrajnych okolicznościach człowiek ma wybór. Może zdecydować, jak się zachowa. Jaki sens nada trudnej sytuacji. Kim w niej będzie. Rodzicielstwo nie jest sensotwórcze samo w sobie. Ono się takie stanie, jeżeli o tym zdecydujemy.
Podobnie rzecz się ma z bezdzietnością. To my – i tylko my – decydujemy o tym, jak ją przeżywamy. Czy jest dla nas wartością, czy dopustem Bożym? Czy dostrzegamy w niej możliwości, czy straty? Znajomi i nieznajomi będą próbowali wciskać nam bezdzietną pustkę jak kiepsko chodliwy towar, z zaangażowaniem godnym akwizytora Amway’u, ale to nie ma najmniejszego znaczenia. Jej użytkowa wartość jest dokładnie taka sama, jak wartość dealowanego przez naciągaczy gówna – żadna. Zarówno rodzicie, jak i nierodzice mogą doświadczać pustki istnienia. To nic złego, pod warunkiem że umiemy wziąć za nią odpowiedzialność i przerobić na życiowe paliwo. Gdy sobie to uzmysłowimy, spadnie nam z ramion ogromny ciężar.
Do brzegu
Podsumujmy: to my – i tylko my – decydujemy o tym, czy nasze życie ma sens(y). Dostrzec je, odnaleźć, sformułować, docenić – to nasza osobista odpowiedzialność. Bywa odczuwana jako brzemię, ale w istocie daje nam potężne narzędzie do panowania nad rzeczywistością. Jeżeli bowiem to my nadajemy sens(y) okolicznościom, mamy nad nimi władzę. I nikt nam tej władzy nie może odebrać.
W trudnych sytuacjach pomocnych może okazać się 10 wskazówek, które podsuwa nam logoterapia, czyli terapia skoncentrowana na sensie życia:
- Nikt ani nic z automatu nie może obdarzyć nas poczuciem sensu życia. To my nadajemy znaczenie ludziom, sytuacjom i okolicznościom, z jakimi się spotykamy. To nasza osobista odpowiedzialność.
- Liczy się nie to, czego chcemy od życia, ale to, czego życie oczekuje od nas – w danej chwili. To, jak odpowiadamy na te oczekiwania.
- Sens życia nie jest abstrakcją. To konkretne zadania i wyzwania, jakie spotykamy na swojej drodze lub jakie sobie stawiamy.
- Poczucie pustki czy braku sensu życia nie jest czymś niewłaściwym i nie musi oznaczać tragedii. To niezbędny etap rozwoju – zaproszenie do poszukiwań.
- Sens życia nie musi być jeden i niezmienny. Częściej jest ich wiele i zmieniają się w czasie.
- Sens życia nie musi być doniosły. Nasze życie przepojone jest drobnymi, prozaicznymi celami i znaczeniami, i to właśnie one najlepiej chronią przed zwątpieniem i pustką.
- Tak jak nikt nie może nam podarować sensu życia, nikt też nie może nam go odebrać lub narzucić. Nawet w najtrudniejszych sytuacjach, gdy nic od nas nie zależy, zachowujemy wolność nadawania znaczeń.
- Dążenie do znalezienia w życiu sensu jest najpotężniejszą siłą motywującą.
- Cierpienie przestaje być w pewnym sensie cierpieniem w chwili, gdy nada mu się sens, choćby sens ofiary.
- Zamiast mówić i rozmyślać w nieskończoność nad sensem życia, należy podejmować WŁAŚCIWE DZIAŁANIA.