Aborcja pojawiała się w moich postach zwykle wtedy, gdy pisałam o prawach reprodukcyjnych. Mamy prawo być bezdzietne i mamy prawo usunąć ciążę, jeśli nie chcemy w niej być. Wiele razy to powtarzałam, ale takie wzmianki na Bezdzietniku to za mało! O wiele za mało! Nie ma prawa do bezdzietności bez prawa do aborcji. Niechciane ciąże przydarzają się nawet najlepiej wyedukowanym i zabezpieczonym kobietom. I będą się przydarzać, bo to od zarania dziejów część kobiecego życia. Dlatego dziś nadrabiam zaległości i rozpoczynam cykl artykułów na jeden z najważniejszych dla bezdzietnic tematów – temat aborcji.
Zaczniemy od wysłuchania kilku herstorii, jestem bowiem przekonana, że tylko nasze świadectwa – publicznie wypowiedziane, wykrzyczane – mogą zmienić myślenie o aborcji w Polsce, a w końcu również nieludzkie polskie prawo. Teoretyczne rozważania, wiece polityczne czy medialne dyskusje, choć ważne i potrzebne, nie mają takiej siły rażenia jak wydarte ciszy, szczere do bólu opowieści kobiet. Dziesiątki, setki tysięcy herstorii. Słuchajmy ich z przyjazną uwagą i nie oceniajmy. Zduśmy w sobie poczucie moralnej wyższości, jeśli się takie do nas przypląta. Nie jesteśmy sędziami ani recenzentami cudzych żyć.
Zarówno powody aborcji, jak i towarzyszące jej emocje bywają różne. I mogą być różne! Mogą być proste, klarowne i jednoznaczne albo sprzeczne, niejasne i zagmatwane. To nie one powinny szokować i budzić sprzeciw, ale samotność, cierpienie i stygmatyzacja kobiet, które z różnych przyczyn poddają się temu zabiegowi. Pronatalistyczna presja, drakońskie prawo i atmosfera paniki moralnej sprawiły, że w sytuacji podbramkowej jesteśmy zdane wyłącznie na siebie. Nie możemy szukać mądrego, przyjaznego, profesjonalnego wsparcia, bo każda wzmianka o aborcji naraża nas na niebezpieczeństwo – odrzucenie ze strony bliskich, przymus donoszenia ciąży, prześladowania ze strony prolajferów, a nawet działania organów ścigania. O tym między innymi opowiada pierwsza z herstorii…
DePresja. Historia czytelniczki
„Wyśpijcie się póki możecie, jak będziecie mieli dzieci, to się skończy”. „Jak powiększy wam się rodzina, to pewnie przeniesiecie się do domu za miastem”. „Opowiem ci o laktacji, przyda ci się to na przyszłość”…
Nie zliczę, ile razy słyszałam coś podobnego. Zwykle nic nie odpowiadałam, po prostu ucinałam temat lub nawet przytakiwałam. Myślałam sobie: „No tak, przecież pewnie kiedyś w końcu będziemy mieć dziecko. Teraz wydaje mi się to totalną abstrakcją, ale kiedyś będzie inaczej”.
Ale to „kiedyś” nie nadchodziło.
Na początku małżeństwa było łatwiej. Odhaczyłam w scenariuszu życia punkt „ślub” szybciej niż większość moich znajomych. Dostaliśmy mieszkanie po dziadkach, realizowałam się zawodowo, czułam, że jestem tam, gdzie być chciałam i powinnam. Po jakimś czasie jednak „chcę” i „powinnam” zaczęły się rozmijać. Powinniśmy już mieć ten dom na kredyt i dziecko. Bo? Bo wszyscy tak robią? Ale ja chcę spokoju, nie wstawania w nocy, nie spełniania czyichś potrzeb kosztem swoich, nie strachu, czy uda nam się spłacić kolejną ratę. Jestem DDA (Dorosłym Dzieckiem Alkoholika) – mam dosyć opiekowania się kimś, dosyć zamartwiania się o czyjeś samopoczucie, dosyć liczenia pieniędzy.
Ściana na Facebooku zalana zdjęciami brzuchów i dzieci. „Ach, to cudne macierzyństwo!” – krzyczy Instagram. W dni robocze głównym targetem programów śniadaniowych wydają się matki. Pełno wszędzie tych pokoików w pastelowych kolorach z drewnianymi mebelkami, tych wzorków na ścianach własnoręcznie wymalowanych przez przyszłych rodziców. Zabawki, książki i materacyk już czekają na dziecko, które jeszcze się nie urodziło. Żeby miało wszystko od razu, żeby nigdy niczego mu nie zabrakło. W latach 90. większość dzieci mogła tylko o tym pomarzyć. Pojawia się więc i żal o własne dzieciństwo. Czy w takim razie było ono niewystarczające? Czy jeśli moje dziecko nie dostanie tego „wszystkiego”, to będzie gorsze? O co chodzi w tym całym szaleństwie? Podobno jeśli nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o pieniądze. Rodzice to potencjalni nabywcy całego mnóstwa produktów – od rzeczy potrzebnych (wózki, ubranka, pieluchy) po zupełnie niepotrzebne (na przykład personalizowane gryzaczki). A przynajmniej tak próbuję to sobie racjonalizować.
Przyszedł jednak czas, gdy na widok rodziców z dziećmi w parku myślałam sobie, że też tego pragnę. Że jest w tym obrazku coś, co porusza we mnie czułą strunę, co sprawia, że robi mi się ciepło na sercu. Jakbym dotykała czegoś bardzo głębokiego, jakiejś najskrytszej potrzeby. Pamiętam, jak dzieliłam się tymi przemyśleniami z koleżanką, która długo starała się zajść w ciążę i w końcu jej się to udało – nic dziwnego, że zachęcała mnie, bym razem z nią weszła do tego świata. Może bała się być w nim sama? Nie spytałam o to. Zaczęłam się za to obawiać, że za chwilę zostanę sama w swoim bezdzietnym świecie. Pamiętam też, jak rozmawialiśmy z mężem, że czasem brakuje nam poczucia sensu. „Większość moich znajomych twierdzi, że wraz z dzieckiem pojawia się nowa jakość życia” – mówił. Czym jest ta „nowa jakość”? Kim jest ta „większość”? Nie wiedziałam. Czy da się tę „jakość” osiągnąć inaczej? A może warto zaryzykować, skoczyć na głęboką wodę?
Niestety, aby zajść w ciążę, czasem wystarczy chwila. Nie wyskakuje żadne okienko, jak w komputerze: „Czy na pewno chcesz trwale usunąć plik?”. Może powinnam była sama zadać sobie pytanie: „Czy na pewno chcesz trwale zostać matką?”. Zamiast tego pomyślałam: „A, najwyżej”, „Spróbujemy”, „Jeśli zajdę, to będzie znaczyło, że tak miało być”. Tym razem się nie zabezpieczyliśmy. Kiedy zobaczyłam dwie kreski na teście, poczułam, jak coś bardzo ciężkiego przygniata mi serce. Całymi dniami próbowałam przeć, żeby to coś opuściło moje ciało. Zrobiłam badanie krwi, mając nadzieję, że apteczny test się myli. Ale poziom hormonu beta HCG wzrastał prawidłowo.
Ledwo pamiętam, co było potem. Nie chciałam nikomu opowiadać o ciąży, nawet własnym rodzicom. Nie pracowałam, od jakiegoś czasu byłam na zwolnieniu lekarskim z powodu epizodu depresyjnego. Oficjalnie choruję na zaburzenie afektywne dwubiegunowe. Nie wspomniałam o tym na początku, ponieważ nie chcę, by moja historia była postrzegana tylko przez ten pryzmat. Widywałam się często z mamą, ale nic jej nie powiedziałam. Kilka dni spędziłam w łóżku, raz po raz brałam jakieś zachomikowane tabletki uspokajające, żeby móc dużo spać i nie myśleć.
W siódmym tygodniu ciąży znalazłam się w izbie przyjęć szpitala psychiatrycznego. Trafiłam tam prosto z toksykologii. Lekarz spojrzał na mnie spode łba.
– Jak to: w ciąży i wzięła tabletki? – spytał, jakby mówił do kogoś innego, nie do mnie.
– Przypadki chodzą po ludziach – odcięłam się, wpasowując się w klimat tej rozmowy.
Poszłam za nim do gabinetu, gdzie przeprowadził ze mną wywiad – co i ile wzięłam.
– Kilkanaście tabletek? To nie aż tak dużo – stwierdził.
Zadzwonił telefon, odebrał przy mnie.
– Proszę pani, jaka próba samobójcza? Bo wziął trzy tabletki xanaksu, to zaraz próba samobójcza? Nie, proszę pani, to nie jest powód do przyjęcia do szpitala.
Spławił tę kobietę, ale mnie zdecydował się przyjąć. Może ta moja ciąża tak go intrygowała.
Podpisałam papiery i przeszłam do jakiegoś pomieszczenia pomiędzy izbą przyjęć a oddziałem. Obcięli mi sznurki u spodni, zabrali co bardziej wartościowe rzeczy do depozytu. Nie wolno mieć lusterka, bo można je zbić i pociąć się odłamkami.
– Za mało razy w życiu na dupę dostała – orzekła „fachowo” pielęgniarka. – Gdzie pracujesz?
Odpowiedziałam.
– Czyli dobra praca, mąż… Masz po co żyć! No, a dla tego tym bardziej – skwitowała, spoglądając na zdjęcie z USG, które miałam przy sobie. Zrobili mi je, kiedy leżałam na toksykologii. Ledwie było na nim widać pęcherzyk ciążowy. „O ja niewdzięczna, życie jest takie piękne, a ja ośmielam się mieć depresję” – pomyślałam.
Na początku pobytu w szpitalu wpadłam w panikę. Byłam zamknięta z nieznajomymi kobietami, których trochę się bałam. Personel często postępował wobec nas obcesowo, a z powodu szalejącej pandemii nikt nie mógł mnie odwiedzić. Z czasem jakoś się uspokoiłam. Regularnie rozmawiałam z psychoterapeutką i psychiatrą. Wieść o mojej ciąży szybko się rozniosła po oddziale. Inne pacjentki oddawały mi czasem swoje porcje jedzenia lub częstowały mnie smakołykami, które przynosiły im rodziny. Przez jakiś czas codziennie wychodziłyśmy na spacer po szpitalnym ogrodzie, oczywiście pod opieką terapeutki. Pewnego słonecznego dnia zaczął kropić lekki, letni deszczyk. Ciepłe krople padały na skórę, pachniała lawenda. W takich chwilach czułam się dobrze. Często korzystałam ze świetlicy, gdzie oglądałam telewizję, rozmawiałam z pacjentkami albo czytałam książkę. W ciągu dnia prawie nie leżałam w łóżku, choć byłoby to w tym miejscu całkowicie normalne.
Zdarzało się, że umawiałam się do ginekologa, rezerwowałam sobie ciążową sesję zdjęciową, instalowałam aplikację na telefon do śledzenia etapów ciąży, wysyłałam mężowi informacje o tym, jak dziecko wygląda w tym a tym tygodniu… Wszystko to za pomocą internetu w telefonie. Może dlatego wydawało mi się, że to wszystko jakaś wirtualna rzeczywistość, a nie prawdziwe życie. Na co dzień mam w sobie mnóstwo sprzeczności. Chyba od zawsze tak było. Byłam katolewaczką, więc kiedy odzywał się we mnie pierwiastek kato-, modliłam się do św. Beretty Molli o siły do urodzenia i wychowania dziecka. Zaraz po takiej modlitwie potrafiłam wejść na stronę Aborcyjnego Dream Teamu, by poczytać historie innych kobiet, uspokoić siebie, że w razie czego mogę podjąć taką decyzję i nie będę jedyna. Co jakiś czas sprawdzałam skrzynkę mailową, chciałam wiedzieć, czy tabletki od Women Help Women już wysłano. Zamówiłam je jeszcze przed pójściem do szpitala. Rozmawiając przez telefon z mężem, spytałam go, czy nie przyszła do mnie jakaś przesyłka.
– Coś przyszło. Mam otworzyć?
– Nie!
– A co to jest?
– Nie powiem.
– Niespodzianka?
– Powiedzmy.
Czułam się fatalnie, że go okłamuję. Powinien był o wszystkim wiedzieć, w końcu on też miał zostać rodzicem. Świadomie mu to prawo odebrałam, przypuszczając, że nigdy się nie zgodzi na inne wyjście. Nie powiedziałam też lekarzom ani terapeutce, że – jak by nie było – rozważam aborcję. Do mnie samej nie do końca to docierało. Potrzebowałam wsparcia, bez względu na to, jaką decyzję ostatecznie podejmę. Ale jednocześnie obawiałam się, że jeśli powiem o swoim wahaniu, zatrzymają mnie w szpitalu dłużej, a ja chciałam już wrócić do domu. Pacjentkę, która była w zaawansowanej ciąży, zamierzali trzymać aż do dnia porodu – to mnie przerażało.
Prawie zaraz po wyjściu ze szpitala miałam umówioną wizytę u pani ginekolog. Mąż mnie zawiózł – miało być pięknie i miło, jak w filmach. Niestety, pandemia znów pokrzyżowała nam plany, do gabinetu nie wpuszczano osób towarzyszących. Mąż nie mógł nawet poczekać na korytarzu. Kiedy przyszła moja kolej, powiedziałam, w którym jestem tygodniu i tak dalej. Lekarka była bardzo miła, ale z jakiegoś powodu chyba jej się spieszyło. Zaczęła mnie badać i nagle zamarła. Pomyślałam, że pewnie już zrobiłam jakąś krzywdę temu dziecku, przedawkowałam przecież leki. Ale nie o to chodziło. Okazało się, że na ekranie USG lekarka zobaczyła… bliźnięta. Kolejny szok. To, że usłyszałam bicie serc, wcale nie pomogło. Przeraziło mnie. Lekarka jeszcze przez chwilę patrzyła, upewniła się i bardzo szybko zaczęła mi wszystko tłumaczyć. Że to ciąża jednokosmówkowa, że powinnam brać takie a takie leki i często się badać. Kiedy wychodziłam, pani doktor podzieliła się wieściami z panią z rejestracji. Wywołałam niemałą sensację. Nie obwiniam tych kobiet. Nie mogły wiedzieć, że to będzie dla mnie trauma.
W samochodzie powiedziałam mężowi, co się okazało. Był zaskoczony, ale raczej nie poczuł tego, co ja. Wydawał się zadowolony. Ja po tej wizycie znów położyłam się do łóżka i tak minął weekend. Dobrze schowałam tabletki od Women Help Women. W niedzielę wzięłam Mifepriston, a w poniedziałek, kiedy mąż poszedł do pracy, zażyłam Misoprostol. Bóle przyszły szybko. Nie były jakieś nie do zniesienia. Zapaliłam kilka papierosów i… położyłam się spać. Kiedy się obudziłam i podniosłam z łóżka, poczułam, że „to” ze mnie wypływa. Dobrze wiedziałam, „co” albo „kto”, ale nie dopuszczałam do siebie najgorszych myśli. Klamka zapadła.
Ponownie znalazłam się w szpitalu, tym razem na oddziale ginekologiczno-położniczym. Pielęgniarka wzięła ode mnie kartę ciąży.
– Luteinę pani brała?
– Nie, dopiero dwa dni temu mi ją przepisali.
– Skoro przepisali, to znaczy, że trzeba brać, bo ciąża jest zagrożona. Sama jest pani sobie winna.
„Gówno o mnie wiesz” – pomyślałam. Gdybym poroniła nieumyślnie i coś takiego usłyszała, poczułabym się tak, jakbym dostała w twarz. Po chwili znalazłam się w gabinecie, gdzie lekarz stwierdził poronienie i zaordynował zabieg łyżeczkowania. Nie pamiętam, czy przed nim, czy po nim musiałam podpisać dokumenty – pytali, czy chcę pochować szczątki. W tamtym momencie nie myślałam jasno i nie działałam świadomie. Nie chciałam słyszeć o żadnych „szczątkach”. Wypierałam całą rzeczywistość tego, co się stało. Gdy podawali mi narkozę, zdążyłam pomyśleć, że jak tylko dojdę po tym wszystkim do siebie, zajdę w ciążę. Żeby naprawić to, co zrobiłam. To uczucie utrzymywało się jeszcze przez kilka długich miesięcy…
Przez telefon zdradziłam mężowi całą prawdę. „Znienawidzisz mnie” – powiedziałam z płaczem. Nie znienawidził. Ale ja siebie nienawidziłam. W szpitalu miałam wspólną łazienkę z jakąś kobietą, której pielęgniarka pomagała się myć. Słyszałam przez drzwi, jak ze sobą rozmawiają. Jaką czułością była otoczona. Pomyślałam, że ona pewnie urodziła, a ja, morderczyni, już nigdy na taką czułość nie zasłużę. Przysłali do mnie panią psycholog, ale przecież jedna rozmowa nie miała szansy niczego zmienić. Około trzeciej nad ranem usiadłam na parapecie i chyba przez godzinę gapiłam się w dół, rozważając skok.
Po wyjściu ze szpitala z dnia na dzień było ze mną coraz gorzej. Nie wiedziałam, kiedy minął lipiec. Dużo spałam. Bliscy karmili mnie w łóżku. W kolejnych tygodniach byłam już bardziej przytomna, ale to powodowało większe cierpienie. Potrafiłam się trząść i wyć godzinami. Z szaleńczego strachu przed ciążą popadłam w obłęd pragnienia dziecka. Nie wyobrażałam sobie dalszego życia z tym, co zrobiłam. Wydawało mi się, że najlepiej dla wszystkich będzie, jeśli umrę. Resztkami sił wyraziłam jednak wolę leczenia w prywatnej klinice psychiatrycznej. Byłam tam miesiąc. Miałam pięć godzin psychoterapii indywidualnej tygodniowo, oprócz tego terapię grupową i oczywiście leczenie farmakologiczne. Choć brałam już mnóstwo różnych leków, tych akurat jeszcze nie próbowałam. Pod koniec tego pobytu nastąpił przełom. Zaczęłam wracać do siebie. Po wyjściu z kliniki jeszcze przez trzy miesiące chodziłam na dzienny oddział psychiatryczny. Poznałam tam inne bardzo poranione osoby. Razem było nam lżej.
A jak jest teraz? Już wiem, że ta potrzeba, która nadal czasem uruchamia się we mnie na widok rodzin z dziećmi, dotyczy przede wszystkim mojego wewnętrznego dziecka. To ja czegoś nie dostałam, na przykład czasu i uwagi ojca… Kiedy patrzę na ojców spędzających czas z dziećmi, jednocześnie mnie to dziwi, złości i smuci – że tak można, że ja tego nie doświadczyłam. Z kolei mama była wobec mnie bardzo czuła, ale pochłaniały ją problemy w domu i picie ojca. Do dziś tęsknię za jej bliskością i zainteresowaniem. Czasem chciałabym dostawać tyle uwagi innych, co niektóre małe dzieci – rodzice chwalą je za wszystko: najpiękniej na świecie jedzą, tańczą, uśmiechają się. Myślę, że w jakimś sensie im tego zazdroszczę. Staram się to rozgryźć w terapii. 6 lipca 2020 roku – tego dnia zrobiłam aborcję. Pewnie nigdy nie zapomnę tej daty. Ale już sobie wybaczyłam.
Opisując tę historię, chciałam przede wszystkim ostrzec kobiety, które czują, że ciąży (ciekawa dwuznaczność) na nich ogromna presja społeczna. Chciałabym też powiedzieć każdej kobiecie – matce, niematce, przyszłej matce: jesteś dobra, piękna, mądra i całkowicie wystarczająca. Nic nie musisz. Nie musisz mieć dziecka. Nie musisz być perfekcyjna. Słuchaj siebie i staraj się podejmować świadome decyzje. Moje w pełni świadome nie były. Na koniec chciałabym poprosić mamy-influencerki, byście czasem napisały, że nie zawsze jest tak kolorowo. Byście nie definiowały siebie wyłącznie przez macierzyństwo. Byście miały świadomość, że naprawdę wpływacie na losy innych kobiet, które mogą przy was czuć się gorsze. Na koniec dziękuję kobietom, które opowiedziały mi o tym, że odczuwają presję, ale starają się z nią walczyć. To wy zainspirowałyście mnie do spisania mojej historii.
——————————————————————————————————————–
Pamiętaj!
„Nie mamy prawa do aborcji w tym sensie, że nie możemy iść do szpitala i zażądać aborcji, jeśli nie obowiązuje nas jeden z ustawowych wyjątków. Ale mamy WOLNOŚĆ ABORCJI. Własna aborcja jest pozasystemowa, ale LEGALNA. Możesz zamówić tabletki i wywołać poronienie, możesz skorzystać z podziemia w Polsce – lekarz działa nielegalnie, ale ty już nie – możesz też pojechać za granicę. Nikt cię za to nie wsadzi do więzienia”
Cytat pochodzi z książki Katarzyny Wężyk „Aborcja jest”
Aborcja farmakologiczna to bezpieczna i przebadana forma aborcji, zalecana przez WHO. Zamówienie tabletek dla siebie i ich zażycie jest całkowicie legalne! Aby zamówić tabletki, skorzystaj z pomocy:
Women on Web
Women Help Women
Po wpłacie darowizny ok. 70-90 EUR tabletki zostaną wysłane i powinny dotrzeć w ciągu 7-14 dni. Przed rozpoczęciem aborcji warto przygotować: zapas podpasek środki przeciwbólowe (np. paracetamol, ibuprofen, pyralginę, ketonal ale NIE no-spę czy inne leki rozkurczowe), ciepły koc w razie dreszczy, termofor lub butelkę z ciepłą wodą, coś do picia, ewentualnie coś lekkiego do jedzenia. Nie powinno się pić alkoholu, można palić papierosy.
U większości osób aborcja farmakologiczna przypomina wczesne (samoistne) poronienie. Normalną sytuacją jest wystąpienie krwawienia oraz skurczy. Mogą również wystąpić: zawroty głowy, nudności lub wymioty, ból głowy, biegunka, lekka gorączka, przejściowe zaczerwienienie lub poty.
Z materiałów przygotowanych przez Ciocia Czesia
Jeżeli potrzebujesz aborcji i nie wiesz, co robić, pomogą ci:
Aborcyjny Dream Team
Aborcja Bez Granic
Możesz też wejść na forum Maszwybor.net