Koniec, który może być początkiem
O tym, że nie zostaną matkami, zdecydowały po morderczej walce. Po latach wyczerpujących starań, nieudanych inseminacjach i bolesnych próbach in vitro. Po poronieniach, indukowanych porodach i cichych pogrzebach. Ta decyzja jak stop-klatka zatrzymała je w biegu, zaskoczyła przy krojeniu warzyw, podczas podróży albo na stole operacyjnym. Basia po siedmiu latach daremnych prób „pierdolnęła” lekami, dietą, badaniami i mężem, który w dni płodne odmawiał seksu, by ukarać ją za to, że się czepia. Wróciła do rodziców. Katarzyna, leżąc w szpitalu z połatanym brzuchem, powiedziała: „dość!”. Modliła się, aby te trzy embriony, które niedawno posłano do badania, okazały się uszkodzone. To przynosiło ulgę, ale zaraz dopadały ją wyrzuty sumienia. Trzy zarodki to trzy szanse na zostanie matką, a ona tak zażarcie o to walczyła. Tak wiele poświęciła. Czy warto poświęcać wszystko? Gdyby nie trafiła na stół operacyjny z guzem, który blokował jelito i zagrażał życiu, być może nie zadałaby sobie tego pytania. Ale stało się – poszła pod nóż i nabrała wątpliwości. Karolina po nieudanej próbie in vitro wyjechała do Stambułu. Tam odzyskała zmysły, poczuła wiatr na policzkach, smak ostrej papryczki na podniebieniu… Dla kobiet, z którymi rozmawiałam, marzenie o dziecku było jak szalupa ratunkowa na wzburzonym oceanie – cały świat zmieściły w tej łupince i wierzyły, że gdy ją opuszczą, zginą. Zmiecie je z powierzchni życia byle podmuch. Zaleje fala goryczy. Ale przeżyły, choć szalupa zniknęła. Ledwo wcisnęły guzik „forward”, zobaczyły świat jak za poranną mgłą. Na horyzoncie zamajaczył blady zarys przyszłości: wymarzona podróż, domek z maleńką działeczką, ukochane skałki, doktorat… Z czasem obraz się wyostrzył, zaczął nabierać barw. Okazało się, że szczęśliwa przyszłość bez dziecka jest możliwa. Odetchnęły.
Początek, który jeszcze nie wróży końca
Na początku zawsze jest nadzieja. Przymierzanie słów „mama” i „tata”, odkorkowywanie szampana, trochę strachu i szczypta wątpliwości – bo za szybko, bo partner nie dojrzał, bo to czy tamto. Wiadomo, „na urodziny dziecka świat nigdy nie jest gotowy”. Człowiek też nie zawsze. Ale jak już sam siebie przekona, to będzie walczył do upadłego. Gosia nigdy nie zapomni tego dnia, gdy wraz z mężem zdecydowali się na dziecko. To była dla nich przełomowa chwila. Przygotowali superkolację, pili wino i opowiadali sobie o tym, co ma nadejść. Monika od zawsze wiedziała, że zostanie mamą. Nawet się nad tym specjalnie nie zastanawiała – ot, taka kolej rzeczy. Przez kilka lat cieszyła się mężem i swobodą, a potem odstawiła antykoncepcję i poszła na żywioł. Basia podejrzewała, że może mieć problemy z zajściem w ciążę, dlatego rok po ślubie zgłosiła się do lekarza. Musiało minąć kolejnych dwanaście miesięcy, by zdiagnozowano u niej endometriozę. Ale nie straciła nadziei, po prostu znalazła klinikę leczenia niepłodności i zmobilizowała się do walki. Anna nie chciała podejmować decyzji na „hej hurra”. Czuła, że gdy urodzi dziecko, wszystkie domowe obowiązki spadną na nią, odczekała więc kilka lat i dopiero, gdy mąż zaprzyjaźnił się z odkurzaczem i zmywarką, przestała łykać tabletki. Były pełne wiary – Gosia, Barbara, Karolina, Anna i wiele innych bohaterek tego tekstu – jakby niepłodność nie istniała, a dziecko pojawiało się w życiu na życzenie. Rollercoaster, do którego za chwilę wszystkie miały wskoczyć, dopiero się rozpędzał.
Błądzenie po omacku
Mijały miesiące, a one wyliczały dni płodne i modliły się o gonadotropinę kosmówkową widoczną w plastikowym okienku. Ale testy ciążowe skąpiły kresek. Lekarze też nie szafowali obietnicami – robili USG, kazali monitorować cykl, zlecali badania hormonalne, często dreptali w miejscu albo błądzili po omacku. Jak w kalejdoskopie zmieniały się nazwy klinik, tytuły specjalistów i hipotezy diagnostyczne. Szczęściarą była ta, która w końcu dostała trafną diagnozę i mogła rozpocząć leczenie. „Przyjmowałam spore dawki hormonów na indukcję jajeczkowania, zastrzyki, niestety – nic się nie działo. Okazało się, że nasienie mojego męża nie spełniało parametrów. Zaproponowano nam inseminację domaciczną” – opowiada Basia. Zacisnęli zęby i zrobili to. Byli zdeterminowani. Barbara niechętnie wraca wspomnieniami do tamtych dni: „Wiem, że mąż czuł się nieswojo. Wszystkie te kłopotliwe badania, oddawanie nasienia na żądanie… Kiedy pani w klinice poprosiła go do pokoju, ludzie w poczekalni wiedzieli, po co tam idzie. A ja, rozkraczona na fotelu, czekałam, aż mi to nasienie wtłoczą do macicy. Dziś już bym się na to nie zdecydowała”. Po drugiej inseminacji na teście ciążowym pojawiły się upragnione dwie kreski. Niestety, euforia trwała bardzo krótko, okazało się, że pęcherzyk zagnieździł się poza macicą. Rollercoaster przyspieszył. Szpital, nieudane leczenie farmakologiczne i decyzja – usuwamy jajowód. Po operacji Basia poczuła się wybrakowana. Popsuta. Patrzyła na koleżanki w pracy i myślała tylko o tym, że one mają dwa. A ona jeden. Była kobietą bez jajowodu i bez większych szans na dziecko. Płakała na widok każdego ciążowego brzucha.
In vitro – ostatnia szansa
U Gosi lekarz stwierdził zespół policystycznych jajników, ale nie zbadał podstawowego przy tym schorzeniu hormonu anty-mullerowskiego. Po roku bezowocnych starań i kolejnych testach okazało się, że Gosia jest zdrowa, natomiast jej partner nie. Zalecenie – in vitro. Jedyna szansa. Choć leczyli się już od kilku lat, po raz pierwszy w gabinecie lekarskim padł ten złowieszczy termin. Zrozumieli, że za dziecko przyjdzie im słono zapłacić – bólem, rozstrojem nerwowym, bankructwem zdrowia i finansów. Mimo to podjęli wyzwanie, podobnie jak Anna, Karolina, Katarzyna i Agnieszka. Rollercoaster poszybował w górę. Najpierw stymulacja hormonalna i monitorowanie cyklu. Pozytywne myślenie, dużo witamin, głębokie oddechy, punkcja, transfer i czekanie, choć wiadomo, że pierwsza próba to zaledwie przymiarka. Szanse na zajście w ciążę w pierwszym podejściu nie przekraczają 20 procent. No więc jeszcze raz. Trzeba się zadłużyć, prosić po rodzinie i znajomych, urządzać zbiórki, bo na szczodrość państwa nie ma co liczyć. „W moim mieście po obrzydliwych przepychankach i przy akompaniamencie oszczerstw odrzucono projekt dofinansowania in vitro” – opowiada Karolina. Jej bliska koleżanka akurat wpadła i usuwała ciążę w Belgii, a ona przełykała gorycz porażki. Transfer jedynego zarodka się nie powiódł. Tyle miesięcy przygotowań, tyle pieniędzy, igieł, leków, bólu… I nic. Pustka. Wyrwa w duszy, której nie ma czym załatać. Kto się czuje na siłach, próbuje dalej – czasami wbrew sobie, częściej wbrew zdrowemu rozsądkowi. Karty kredytowe wykorzystane, nerwy zszargane, małżeństwo jak wydmuszka, ale trzeba wziąć się w garść i reanimować nadzieję. Przecież wszyscy wkoło powtarzają: „Próbujcie, a zajdziecie”. Mama czeka na wnuka, mąż na syna, lekarz czeka z pipetą… Wystarczy przestać się stresować. Więc znów zastrzyki, aż brzuch spuchnie i posinieje, ból, wymioty, niestrawność, powiększone jajniki, huśtawka nastrojów, wybuchy płaczu, myśli samobójcze… Ostra jazda w dół. Test ciążowy i rozpacz – zarodki obumarły. „Dla każdej kobiety podchodzącej do in vitro te stracone zarodki to dzieci, których nie będzie” – tłumaczy Anna. – „Ja straciłam siedmioro dzieci”.
Ciąża i co dalej?
Czasami jednak się udaje. „W drugim podejściu z pięciu czy sześciu zapłodnionych komórek jedna dotrwała do stadium blastocysty, czyli do piątej doby – opowiada Małgorzata. – To był dla nas ogromny sukces. Całe konsylium ciućkało, jaki piękny zarodek. Transfer się powiódł. Po dziesięciu dniach zrobiliśmy test na beta hCG. Wynik – koło stówy. Wszyscy nam gratulowali. Ja już zaczęłam wybierać mebelki do pokoju…”. Agnieszka zaszła w ciążę już w pierwszym podejściu. Sama się zdumiała, że tak szybko. „Więcej było we mnie strachu niż radości” – przyznaje. Basia też w końcu zobaczyła upragnione dwie kreski. Od momentu usunięcia jajowodu wiele się w jej życiu zmieniło. Choć „pierdolnęła” badaniami i humorzastym mężem, nie umiała całkowicie zrezygnować z marzenia o dziecku, zwłaszcza że u jej boku pojawił się nowy partner. Nie starali się. Żyli randkami i zalotami, aż pewnego dnia Basia odkryła, że spóźnia jej się okres. Była w ciąży. „Dziękowałam Bogu za wszystkie ciążowe dolegliwości, za poranne mdłości i senność od rana do nocy. To były najpiękniejsze chwile w moim życiu – wspomina. – Ale szybko się skończyły. Przy okazji rutynowej wizyty, w 18. tygodniu, okazało się, że skraca mi się szyjka. Kiedy jechaliśmy do szpitala, powtarzałam mężowi, że damy radę, nawet jeżeli Bartuś urodzi się jako wcześniak. Ale w szpitalu wszystko szło nie tak. Na wynik posiewu czekaliśmy tak długo, że szyjka całkowicie się zgładziła. Nie zdążyliśmy. Leżałam niespełna dwa tygodnie, niemal bez ruchu, walcząc o każdy dzień. Wierzyłam, że wyleżę Bartusia choćby do 28. tygodnia. Niestety, w 20. tygodniu zaczęły się sączyć wody… Lekarze nie dawali nam szans. 29 lipca serce mojego synka przestało bić”. Basia płacze, kiedy o tym opowiada, choć od tamtej chwili minęły już dwa lata.
Agnieszka w 8. tygodniu ciąży zaczęła krwawić, ale jeszcze przez pięć tygodni wierzyła, że zostanie mamą. Nie została. W 13. tygodniu dowiedziała się, że dziecko jest zdeformowane – podczas USG zdiagnozowano u niego między innymi bezczaszkowie i bezmózgowie. To był szpital kliniczny. Piętnastu studentów gapiło się w monitor i komentowało wygląd jej dziecka. Lekarz zalecił terminację ciąży. „Nie byłam w stanie tego zrobić – wyznaje. – Trafiłam pod opiekę psychologa i przez następne sześć tygodni biłam się z myślami. Zdecydowało ostatnie USG, na którym pokazano mi moją córeczkę. Wtedy zgodziłam się bez wahania. W 19. tygodniu przeprowadzono zabieg. To była potężna trauma. Kazano mi podpisywać mnóstwo papierów, zgodę na aborcję, oświadczenia, że nie będę pozywać szpitala ani lekarza… Papierologia w obliczu śmierci. Położono mnie w sali z kobietami w zaawansowanych ciążach. Zagrożonych, ale jednak z nadzieją na szczęśliwe rozwiązanie. Długo potem byłam w terapii, okazało się, że mam zespół stresu pourazowego”.
U Gosi z pięknej blastocysty zaczęła się rozwijać wyczekana ciąża, ale pęcherzyk okazał się podejrzanie mały. Był cień szansy, skrawek cienia, jednak w 5. tygodniu zarodek obumarł, a wraz z nim umarła nadzieja na dziecko. „Wtedy się załamałam – mówi Małgorzata. – To był najgorszy moment w moim życiu. Bo ja już tę ciążę miałam, widziałam dwie kreski na teście. Wszyscy najbliżsi wiedzieli. Trzymali kciuki, kibicowali. No i trzeba im było powiedzieć, że niestety… Nie udało się. Musiałam to przyznać przed sobą i przed bliskimi. To chyba było najtrudniejsze”. Monika zaraz po poronieniu zaczęła łykać tabletki antykoncepcyjne, choć głośno tego nie powie. Do dziś liczy, ile jej dziecko miałoby lat. I płacze, gdy zbliża się Dzień Matki.
Ostre hamowanie
Zaraz wcisną przycisk STOP i rollercoaster ostro wyhamuje, na razie jednak lecą w dół – Karolina, Monika, Basia, Agnieszka, Anna, Małgorzata… Opłakują narodzone i nienarodzone dzieci, utracone zdrowie i amputowaną kobiecość. Cierpią. Jak ustalili naukowcy, stres towarzyszący leczeniu niepłodności jest porównywalny do stresu onkologicznego. A zatem – alarm! Rozżarzona kontrolka! Najwyższy stopień zagrożenia! „Niepłodność boli – tłumaczy Basia. – W karku, w mięśniach rąk i nóg. W głowie. W jelitach. Tak jakby ktoś spuszczał z nas powoli powietrze. Ciągły stres powoduje wiele schorzeń psychosomatycznych. Czasem bolą stawy, czasem brzuch, bywa, że całe ciało jest ciężkie jak ołów. I to ciągłe zmęczenie, brak sił, żeby podnieść się z łóżka…”. Dla Karoliny niepłodność to przede wszystkim utrata kontroli, strach i nienawiść do siebie, do swojego ciała i jego ograniczeń. Ulgę przynosi wizyta na cmentarzu, żałoba, psychoterapia, niekiedy alkohol, którym zapija się nerwice, depresje i poczucie wybrakowania. A dookoła świat celebruje macierzyństwo, przypina medale wieloródkom, fetuje porody i domaga się ciąż. Bo tylko dzieci dają spełnienie… Bo życie bez dzieci nie ma sensu… Bo jedynie matka jest kobietą spełnioną... W rodzinie i wśród znajomych szykują się kolejne chrzciny i „roczki”, sypią się dobre nowiny, trwa dziecięcy karnawał. W pracy z komputerowych pulpitów wyglądają pyzate buźki niemowląt, na tablicach korkowych, obok raportów i służbowych notatek, rozgościły się kolorowe laurki… Kochanej mamusi… Tymon… Zosia… Kacperek… Szczęśliwe dzieci szczęśliwych rodziców. W internecie – jeszcze gorzej! Hałaśliwe instamacierzyństwo przeciwko niemej bezdzietności.
W takiej atmosferze bezdzietne matki, po kolejnych przegranych rundach, próbują ratować, co się da. „Dochodzenie do siebie to morze wylanych łez – tłumaczy Katarzyna – to stany lękowe i regularne wizyty u psychologa. Reaguję płaczem na każdą wiadomość o ciąży, a te jak na złość pojawiają się jedna po drugiej. Cieszę się, choć pęka mi serce”. Dla Gosi pytanie o dziecko to jak cios pięścią w twarz. Sama nie wie, z czym trudniej jej się pogodzić – z niepłodnością czy z reakcjami otoczenia. A te rzadko bywają taktowne. Ludziom, którzy mają dzieci, choć nie włożyli w to najmniejszego wysiłku, trudno wyobrazić sobie krzyżową drogę bezdzietnych rodziców, ich determinację, rozpacz i rozgoryczenie. Niestety, kiedy zasypia wyobraźnia, budzą się gafy, lapsusy i zniewagi, stąd te niefrasobliwe rady i pseudo-pociechy: Musicie się bardziej starać!, Rozluźnij się, a zajdziesz!, Dotknij mojego brzucha, a zaciążysz! I to bezduszne zagrzewanie do walki, na którą samemu nie miałoby się ani siły, ani ochoty – próbujcie, próbujcie, próbujcie! Jakby słowa miały moc zapładniania. Basi żadne słowa nie pomogły zajść w ciążę. Jest katoliczką i wiele razy krzyczała do Boga, żeby zabrał z jej serca to przeklęte pragnienie. Dlaczego ją taką stworzył? Z pragnieniem. Wolałaby nie chcieć dziecka, ale nie umie. Za to Monika przyznaje, że dziecko to dla niej abstrakcja. Chciała zajść w ciążę, pokonać fizyczne ograniczenia, ale czy byłaby z niej dobra matka? Dziś w to wątpi.
Początek
Stop. Rollercoaster hamuje, a one wysiadają z wagoników. Na stacji, którą same wybrały. Mogłyby gnać tak na złamanie karku, aż do wykolejenia, ale coś – może instynkt samozachowawczy, a może zdrowy rozsądek – każe im się ratować. Nie zostaną matkami, tak zdecydowały. Nie oddadzą już temu marzeniu ani jednej cząstki siebie. Chcą żyć, kochać, podróżować, spać, beztrosko krzątać się wokół codziennych spraw i czerpać radość z błahostek. Wiele z nich straciło zdrowie, u niektórych pojawiła się przedwczesna menopauza, wszystkie mają obniżony nastrój i pikujące poczucie własnej wartości, ale się nie poddają. Walczyły o dziecko, teraz z równą determinacją będą walczyć o siebie. Byle z planem! Byle z głową! A więc joga, ruch, terapia, która uczy identyfikować i komunikować emocje, szczere rozmowy z partnerem i najważniejsze – odbudowa zrujnowanego walką małżeństwa. Będzie dobrze. Trzeba tylko odrzucić nadzieję, wyplewić ją z serca jak chwast, bo mąci w głowie i wysysa wszystkie siły. „Pewnego dnia stwierdziłam, że mogę zapaść się w siebie albo przeżyć to życie najlepiej, jak potrafię. Bez dziecka. Wybrałam to drugie” – wyznaje Basia i szykuje się do pisania doktoratu o motywie menopauzy w literaturze i kulturze współczesnej. Karolina, która o życiu bez dzieci zdecydowała podczas podróży do Stambułu, mówi, że gdy spotyka bezdzietne pary, często zastanawia się, czy są takie z wyboru, czy z wyroku losu. I zawsze ma gorącą nadzieję, że z wyboru. Zaczęła wierzyć w to, że życie bez dzieci może być piękne, wartościowe i pełne pasji. Gosię wybór bezdzietności natchnął spokojem. Wyciszyła się, zobaczyła przed sobą przyszłość. „Kupiliśmy działkę, postawiliśmy domek, mamy kota, planujemy podróże – opowiada. – Odnajdujemy się w zwykłym, codziennym życiu. W fajnej, zwykłej, dwuosobowej rodzinie…”. Katarzyna zawsze myślała o sobie childless, nie childfree, ale ostatnio odkryła, że wystarczy zmienić etykietkę, by poczuć się znacznie lepiej. „Niczego mi nie brakuje – mówi. – Jestem wolna. Nie wiem, czy to koniec, bo jedno embrio jest genetycznie zdrowe i wciąż na nas czeka, ale nawet jeżeli się nie uda, nie będziemy płakać. Nie tym razem. Otwiera się przed nami inny świat. Wcale nie gorszy!”. Zuzanna i jej mąż też zaczynają nowe życie. Mają dni lepsze i całkiem podłe, ale z radością odkryli ostatnio, że tych podłych jest coraz mniej. Niedawno kupili bilety do Dubaj. Niby nic, ale oni boją się latać. „Będzie dobrze” – uśmiechają się do przyszłości.