Jeszcze tydzień temu nie podejrzewałam, że pandemia koronawirusa może mieć cokolwiek wspólnego z bezdzietnością. Gdy wywrotowy przybysz z Wuhan pojawił się nad Wisłą, poczułam się zwolniona z bezdzietnikowej misji. W końcu trudno dzielić demograficzny włos na czworo i zastanawiać się nad symboliką pustego gniazda, kiedy trzeba walczyć o rzeczy tak podstawowe jak mydło, VPN czy papier toaletowy. „Sorry, blogasku”, pomyślałam niemal radośnie, wymęczona szukaniem wymówek dla przewlekłej niemocy twórczej, „siła wyższa, wirus u bram… Do zobaczenia w normalniejszych czasach…”. Dziś jednak zmieniłam zdanie i postanowiłam ożywić bloga. Okazało się, że koronawirus potrafi zainfekować każdą niszę tematyczną. Nawet moją. A zatem dziś piszę o bezdzietności w czasach zarazy!
Jak połączyć stan epidemii ze stanem bezdzietności, podpowiedział mi czytelnik. Napisał:
Chciałbym poruszyć ważny dla mnie problem, jakim jest dyskryminacja osób bezdzietnych w czasie epidemii koronawirusa. Jestem bezdzietny, większość osób, z którymi pracuję w firmie to rodzice. Od momentu zamknięcia placówek oświatowych, pracodawca zezwala im na pracę z domu, podczas gdy pozostali muszą codziennie meldować się w biurze. Nie chciałbym być źle zrozumianym, nie jest dla mnie istotna sama praca z domu, lecz uprzywilejowanie jednych pracowników względem innych. Osoby posiadające dzieci mają w tym momencie więcej praw niż pozostali pracownicy. Chciałbym zauważyć, że taka sytuacja będzie miała miejsce co najmniej przez kilka najbliższych tygodni – uprzywilejowani pracownicy przez najbliższy miesiąc będą pracować z domu, podczas gdy pozostali nie mają takiej możliwości i codziennie muszą stawiać się w biurze
Ten list otworzył w mojej głowie puszkę pandory, z której momentalnie wypełzły – uwaga! – ohydne pretensje, oślizłe wątpliwości i plugawe roszczenia, czyli wszystko to, co w dobie pandemii rozmaici publicyści usiłują zamieść pod dywan, natchnieni wizją solidarnej ludzkości. Natalia Waloch na przykład ogłosiła w Wysokich Obcasach „koniec epoki Januszów, madek, lewaków i katoli”. Epidemia ma być dla nas szansą na zbudowanie wspólnoty. Taka wiara ma racjonalne przesłanki, bo szalejący po świecie wirus odziera nas właśnie z indywidualistycznych złudzeń. Co z tego, że braliśmy swój los w swoje ręce i pracowicie go kuliśmy, skoro uścisk cudzej dłoni może to wszystko przekreślić? Unieruchomieni w domach, pozbawieni pracy, pensji i widoków na przyszłość, zawieszeni pomiędzy „było” a „będzie” musimy robić tylko jedną rzecz, dość nieoczywistą i dla wielu trudną: wierzyć w innych. W innych, nie w siebie! Muszę wierzyć, że kasjerka w supermarkecie przestrzega zaleceń sanitarnych, a lekarz, który mnie bada, nie uciekł właśnie z kwarantanny. Muszę mieć nadzieję, że większość z nas zostanie w domach, dzięki czemu wykończymy zarazę, nim ona wykończy nasze miejsca pracy. Bez tej wiary utonę w odmętach nieprzewidywalności. Ale wzajemne zaufanie i poczucie społecznej odpowiedzialności to za mało, by zbudować wspólnotę. Niezbędne jest jeszcze poczucie sprawiedliwości, a z tym u nas marnie! Bezdzietni trochę o tym wiedzą, a sytuacja zagrożenia tę wiedzę jedynie wyjaskrawia.
Od dawna piszę o tym, że bezdzietni w sposób systemowy są wykluczani ze wspólnoty (choćby tutaj i tutaj). Budżet, prawo podatkowe i prawo pracy szyte są na miarę rodzin z dziećmi. Dodajmy: heterogenicznych rodzin z państwowym glejtem i przynajmniej dwójką dzieci. Pożądany, czyli dofinansowywany przez państwo obywatel jest płodny, ma ściśle określoną orientację seksualną, konserwatywne poglądy i życiowy fart w doborze partnera. Reszta obywateli ma siedzieć cicho i cieszyć się, że władza sądownie nie nakazuje ślubów i nie stosuje przymusowej inseminacji. Cieszymy się więc i bez szemrania przyjmujemy fakt, że rodzice dostają większe premie niż bezdzietni, jesteśmy cicho, kiedy środki z funduszu zakładowego idą wyłącznie na paczki dla dzieci, kładziemy uszy po sobie, gdy każe nam się dłużej pracować, nie buntujemy się, kiedy rodzice jako pierwsi wybierają terminy urlopów, nie występujemy tłumnie przeciwko programom 500+ i 300+ i nie szturmujemy Ministerstwa Finansów, gdy słyszymy o pomysłach wprowadzenia „bykowego”. Większość z nas rozumie, że utrzymanie i wychowanie dziecka to olbrzymi trud i państwo powinno pomóc. Jednak koronawirus może naruszyć ten pakt o nieagresji. Już za chwilę większość z nas będzie potrzebowała wsparcia rządu. Wszyscy boimy się o zdrowie, martwimy o przyszłość, tracimy firmy, dochody, zamównienia, kontrakty… Jedziemy na tym samym wózku – rodzice i bezdzietni. A jednak tylko rodzice mogą dziś liczyć na realne, finansowe wsparcie. Bezdzietnik na śmieciówce, który właśnie stracił pracę, nie dostanie ani grosza. Przedsiębiorca czy samozatrudniony może co prawda skorzystać z pakietu antykryzysowego, ale wydaje się on dalece niezadawalający. Nie ma cudów! Państwo wydające potężne sumy na rodziny z dziećmi musi oszczędzać na pozostałych grupach społecznych. Donosicie w mejlach, że pojawiają się też inne formy nierównego traktowania. Niektóre firmy w całości przeszły na pracę zdalną, ale tam, gdzie to nie było możliwe, na posterunkach zostali głównie bezdzietni i ci, którzy dzieci już odchowali (często starsi, będący w grupie ryzyka). To może rodzić poczucie krzywdy i mącić sen o hartującej się w pandemicznym ogniu wspólnocie.
Oczywiście zasady współżycia społecznego, a także zwykła ludzka przyzwoitość nakazują pomóc potrzebującym, a rodzice znaleźli się właśnie w sytuacji kryzysowej. Należy im pomóc, bez dwóch zdań. Bez naszej empatycznej postawy po prostu sobie nie poradzą. Dlatego nie czepiałabym się tego, że mają pierwszeństwo w przechodzeniu na pracę zdalną lub korzystają z zasiłku opiekuńczego. Bardziej niepokoją mnie uznaniowe, argumentowane ideologicznie formy dyskryminacji nie-rodziców, na przykład takie jak program 500+. Wiem, że dla wielu rodzin okazał się kołem ratunkowym, ale w moim przekonaniu drastycznie narusza regułę sprawiedliwości społecznej, zwłaszcza w obecnej sytuacji. W założeniu miał stymulować wzrost demograficzny, a w odległej perspektywie ratować upadający system emerytalny. Dziś wiemy, że nie spełnił – i nie spełni – pokładanych w nim nadziei. Dzieci z tego nie będzie, wskaźniki nie poszybują w górę, a my nie będziemy cieszyć się tłuściutką emeryturką. PiS-owska „pięćsetka” jest programem socjalnym, który w sposób całkowicie uznaniowy faworyzuje jedną grupę społeczną: rodziny z dziećmi. Równie dobrze jakaś inna władza za lat dziesięć lub pięćdziesiąt mogłaby zadekretować wsparcie dla wysokich blondynów z niebieskimi oczami, bo ich akurat miałaby fantazję dopieścić. Z punktu widzenia rozwoju społecznego efekt byłby taki sam jak przy programie 500+ – jedni cieszyliby się przywilejami, inni nie. Nic więcej. Przyszłości tak się nie wygrywa. Uważam, że w obliczu rozwijającej się pandemii i paniki na rynkach rząd powinien zreformować swój sztandarowy program. Potrzebujemy rozwiązań, które nie dzieliłyby ludzi na lepszych i gorszych i nie żądałyby od nich – w zamian za kasę – ślubów ani porodów. Takich na przykład jak to zaproponowane przez Marcina Popkiewicza na łamach Krytyki Politycznej:
dla zapobieżenia tragediom ludzkim oraz katastrofie deflacyjnej, na okres do zakończenia kwarantanny zapewniamy powszechny dochód podstawowy, np. w wysokości połowy pensji minimalnej. Te pieniądze trafią bezpośrednio do ludzi, a nie do korporacji i wielkich instytucji finansowych.
Innym rozwiązaniem jest znaczące dofinansowanie ludzi tracących pracę na sprawiedliwszych zasadach niż obecnie. Bez dodatkowych warunków i obwarowań, które dziś uniemożliwiają pobieranie tego świadczenia choćby stażystom czy osobom dopiero wkraczającym na rynek pracy, nieposiadającym stażu zawodowego.
Być może pandemia koronawirusa obnaży w końcu niesprawiedliwość państwa, które dostrzega jedynie potrzeby rodziców. Przecież oprócz nich między Odrą a Bugiem żyją również inni ludzie: bezdzietni i niepłodni, rozwiedzeni, osoby nieheteronormatywne, single, niepełnosprawni i emeryci. Oni też zasługują na uwagę rządzących. Sprawiedliwa wspólnota dostrzega potrzeby wszystkich swoich członków i członkiń, niezależnie od tego, jaki scenariusz życiowy realizują lub jaki los przypadł im w udziale. Nie dzieli ich na użytecznych i nieużytecznych, lepszych i gorszych, lubianych i nielubianych. Chciałabym wierzyć – podobnie jak Natalia Waloch – że ku takiej właśnie wspólnocie zmierzamy. Chciałabym. Ale nie wierzę.
Jeżeli jako bezdzietni w czasach zarazy doświadczacie jakichkolwiek form dyskryminacji – napiszcie o tym w komentarzach. Jeżeli dostajecie samo dobro lub dobro dajecie – napiszcie tym bardziej!
I dbajcie o siebie!
Zdjęcie: https://pixabay.com