Foto: Luiza Różycka
Trudno wyobrazić sobie porządną dystopię bez wątków nawiązujących do prokreacji. Dlatego dziś biorę na warsztat książkę opowiadającą o całkiem niedalekiej przyszłości, w której politycy zniechęcają do rozmnażania. I nie jest to kusząca wizja…
Wyobraźcie sobie świat bez bólu i cierpienia. Bez fałszu, pogardy i nierówności społecznych. Świat nieznający wojen, prześladowań religijnych, gwałtu i bezprawia. Brzmi podejrzanie, prawda? Kiedyś powiedzielibyśmy, że to utopia wyznaczająca horyzont rozwoju świata i człowieka. Dziś, słysząc takie farmazony, mówimy zwykle: bullshit i łapiemy się za portfele, podejrzewając, że ktoś nas próbuje orżnąć. Idealny świat i lepsza przyszłość – wizje, którymi jeszcze kilkadziesiąt lat temu karmiły się miliony ludzi – na początku XXI wieku zamieniły się w plastikowy szajs rozprowadzany przez politycznych spin doktorów, speców od marketingu i internetowych ściemniaczy od dochodu pasywnego. Dawno wywietrzał nam z głów oświeceniowy optymizm, w wielu naukowych opracowaniach przyszłość wydaje się czarniejsza niż uniformy Nocnej Straży, dlatego gdy w prologu debiutanckiej powieści Magdaleny Świerczek-Gryboś „Openminder” zostałam zaproszona do nowego wspaniałego świata anno domini 2076, wiedziałam, że mogę się spodziewać najgorszego.
Dobrozmysł zamiast moralności
Już na początku tej dystopijnej opowieści dowiadujemy się, że nowy wspaniały świat został zbudowany na zgliszczach tego, który znamy. Podczas trzeciej wojny światowej cywilizowany i zaawansowany technologicznie Zachód pokonał Wschód i odgrodził się od niego szczelną „kurtyną wstydu”. Broń z ręki Wschodniakom wytrącił nie konwencjonalny czy atomowy oręż, ale… dobrozmysł, największe osiągnięcie zachodniej cywilizacji i jeden z głównych bohaterów powieści. Dobrozmysł zastępuje mieszkańcom Zachodu to wszystko, co miało czynić ich lepszymi, ale zbyt często zawodziło, czyli religię, prawo, moralność i etykę. Kantowski imperatyw kategoryczny część ludzkości zamieniła na imperatyw neurobiologiczny aktywowany elektronicznie, który tłumi wszystkie złe instynkty, negatywne emocje, mroczne fantazje i wywrotowe myśli. Uwalnia od agresji i niegodziwości. Z włączonym dobrozmysłem człowiek może czynić jedynie dobro, nie ma innego wyjścia. Porażeni nim Wschodniacy po prostu przestali walczyć. Zostali rozbrojeni mentalnie. Jedyne, co mogli zrobić, to wycofać wojska i schronić się przed „trądem Zachodu” za wysokim murem. Świat znowu się spolaryzował, jak za czasów zimnej wojny, jednak linie podziału zostały wytyczone na nowo. Polska tym razem – wydawałoby się: wbrew historycznemu fatum – wraz ze Stanami Zjednoczonymi, częścią państw europejskich i Japonią znalazła się na bezpiecznym, rozwiniętym i postępowym Zachodzie, gdzie ludzie „egzystują w sposób wydajniejszy niż przed wojną”. Są doskonale zorganizowani, równi, szczęśliwi i umiarkowanie płodni. Tak przynajmniej twierdzi system Global Navigation, który w prologu przyjmuje rolę naszego przewodnika po rzeczywistości głównego bohatera, Nikodema. Czy powinniśmy mu wierzyć? W świecie holomasek, zdumiewających mutantów, cyberinsektów i bezwzględnych manipulatorów przyjmowanie czegokolwiek na wiarę może okazać się zgubne.
Akcja „Openmindera” rozgrywa się w Krakowie, a właściwie – w Nowomieście Królewskim, w trakcie wojny bowiem niegdysiejsza stolica Polski została zrujnowana i silnie skażona. W 2076 roku tam, gdzie kiedyś były Planty, Wawel i Kazimierz, rozciąga się Lemowisko, czyli cmentarzysko pokiereszowanych budowli i okaleczonych mechów, wśród których żyją fantastyczne, zmutowane stwory i bajecznie kolorowe rośliny niegardzące mięsną przekąską. Ludzie mieszkają w zabezpieczonych budynkach oraz podziemnych dzielnicach. To świat po apokalipsie, która nie daje o sobie zapomnieć. Choć dobrozmysł zobojętnia na zagrożenia i tłumi niezbędną do walki agresję, zachodni włodarze zgodnie z zimnowojenną logiką starannie pielęgnują w obywatelach odpychający obraz wroga i zbroją się po zęby. Na gruzach starego świata szkolą nowoczesnych wojowników umysłu – openminderów.
Nikodem właśnie przyjechał z prowincji i rozpoczyna naukę w elitarnym Instytucie Filozofii, Wojskowości i Nawrócenia Wschodu. Nie jest przeciętnym nastolatkiem. Wybitnie inteligentny, odważny i ambitny ma zadatki na znakomitego dowódcę, ale drzemie w nim również natura buntownika. Z pozoru bez skazy, potrafi okazać się okrutnikiem. Dwoistą naturę można wyczytać z jego twarzy – z jednej strony nieskazitelnie gładka skóra, z drugiej rozległa, szpecąca blizna wyniesiona z pożaru. W 2076 roku większość ludzi takie niedoskonałości chowa za holomaskami, ale nie Nikodem! On wystawia swoją oszpeconą twarz na widok publiczny, łowiąc i kolekcjonując ciekawskie spojrzenia. Jest indywidualistą. Nie poddał się reżimowi dobrozmysłu, ciągnie go w miejsca, gdzie sztuczna moralność zakazuje wstępu, co zarówno dla niego, jak i jego otoczenia będzie miało dramatyczne konsekwencje. To paradoks świata openmindera – tam gdzie dobro jest brutalnie narzuconym obowiązkiem, zło ma posmak słusznego buntu, więc wydaje się tym bardziej kuszące. Takich paradoksów znajdziemy w powieści więcej: w świecie niezdolnym do agresji najbardziej elitarnym zajęciem jest doskonalenie się w sztuce wojny, a niewiara w Boga i w duszę nie przeszkadza Zachodniakom w nawracaniu Wschodu. Pełen sprzeczności jest również nasz młodzieniec z prowincji. Przekroczywszy próg uczelni, szybko znajduje równie skomplikowaną i niepokorną towarzyszkę, prominencką córkę, która wprowadza go na salony władzy i otwiera mu oczy na hipokryzję elit. Po entuzjastycznym wstępie, zaserwowanym nam przez system Global Navigation, w kolejnych rozdziałach odkrywamy coraz mroczniejszą stronę świata ufundowanego na humanistycznych, liberalnych i demokratycznych ideałach.
W oparach Zachodu
I właśnie ideały, które legły u podstaw nowego, wspaniałego świata opisanego przez Magdalenę Świerczek-Gryboś, oraz ich wykoślawione instytucjonalne emanacje, jak choćby orwellowska Żandarmeria Dobra Publicznego, wydają mi się w tej książce najciekawsze. Dla mojego pokolenia, urodzonego w latach siedemdziesiątych, hasła: „demokracja”, „wolność jednostki”, „feminizm” czy „prawa człowieka” brzmiały zachodnio i luksusowo, jak „Coco Chanel” czy „Louis Vuitton”. Gdy zakuwaliśmy wzory, zdawaliśmy maturę i wkraczaliśmy w dorosłość, trwała pierestrojka, kruszył się mur berliński, a Solidarność siadała z władzą do Okrągłego Stołu. Mieliśmy już Zachód na wyciągnięcie ręki, a chcieliśmy mieć go jeszcze bliżej, tuż pod nosem: na talerzu, w szafie, w paszporcie czy na dyplomie. Pożądaliśmy wolności i demokracji, a gdy je dostaliśmy, nie zawahaliśmy się ich użyć. Pamiętaliśmy z dzieciństwa puste półki w sklepach, wstęgi kolejek, wyroby czekoladopodobne i brak „Teleranka” w pewien grudniowy poranek, nie kwestionowaliśmy więc „zachodnich wartości”. Zrobiło to następne pokolenie, które od najmłodszych lat doświadczało nie tylko pozytywnych, ale i negatywnych skutków pogoni za Zachodem.. Magdalena Świerczek-Gryboś, rocznik 1990, kreśląc sensacyjną fabułę, pokazała, że demokratyczne i liberalne ideały, na których wspiera się dziś Unia Europejska, mogą stać się równie opresyjne jak wszelkie inne religijne czy ideologiczne utopie. Wystarczy uwierzyć, że są uniwersalne i przymusić do ich wyznawania wszystkich obywateli.
Ta krótka wycieczka w lata dziewięćdziesiąte wyjaśnia być może, dlaczego autorka „Openmidera” podzieliła świat na Wschód i Zachód, choć podział ten wydaje się równie archaiczny jak pierwsze modele atari czy zabytkowe boomboxy. Dziś mówimy raczej o globalnej Północy i globalnym Południu, lecz ponura wizja Świerczek-Gryboś wywodzi się z krytycznej refleksji nad światem stworzonym na obraz i podobieństwo Zachodu właśnie. Świeckie państwo, równość mężczyzn i kobiet, feminizm, tolerancja, otwartość, poprawność polityczna to hasła z elementarza zachodniej demokracji, którymi podpieraliśmy się, budując nową Polskę. Nie przeczuwaliśmy wtedy nadchodzących kłopotów, choćby z emigrantami pukającymi do bram Europy. Dziś coraz więcej osób wątpi w to, że w oparciu o taki kanon wartości można stworzyć idealny – a choćby znośny – świat. Powieść Magdaleny Świerczek-Gryboś, sprowadzając zachodnie ideały do dystopijnego absurdu, wpisuje się w te pesymistyczne nastroje. Przyjęciem takiej optyki można wytłumaczyć również nieobecność w powieściowym świecie problemów, które z dzisiejszej perspektywy wydają się bardziej złowieszcze niż postępująca ateizacja Europy i terror politycznej poprawności. Chodzi między innymi o gwałtowne zmiany klimatyczne, wyczerpujące się zasoby wody pitnej czy przeludnienie. Na kartach „Openmidera” te współczesne lęki nie znalazły rezonansu, autorka skupiła się na opisywaniu duchowego i mentalnego skarlenia ludzi Zachodu, spowodowanego działaniem dobrozmysłu – brutalnego narzędzia do wcielania humanistycznych i demokratycznych ideałów w życie.
Inżynieria społeczna
Dobrozmysł, jak łatwo się domyślić, nie okazał się zbawienny dla ludzkości, stał się natomiast kolejnym narzędziem do formatowania jej według jednego, arbitralnego wzorca. Oczywiście nie obeszło się przy tym bez manipulowania płodnością, usprawiedliwianego – jakżeby inaczej! – „prawami natury” i prymitywnym, lecz wciąż żywym i inspirującym darwinizmem. Twórcy dobrozmysłowej polityki mają do prokreacji nieco schizofreniczny stosunek: z jednej strony cieszą się, że Zachód jest coraz bardziej płodny i w pieluchowych statystykach goni Wschód, z drugiej – hamują u ludzi popęd seksualny i tłumią instynkt macierzyński, wychodząc z założenia, że rozmnażać się powinni jedynie najlepsi. Jak wszyscy rasowi inżynierowie społeczni nie stronią też od eugenicznych eksperymentów, choć sięgają po nie nieoficjalnie i wbrew własnym manifestom sprzeciwiającym się wszelkiej segregacji. Odwieczna hipokryzja władzy! W powieści znajdziemy wiele ciekawych reprodukcyjnych tropów, ale najistotniejszy wydaje się ten związany z postacią Darii, przyjaciółki Nikodema. Choć należy do elity i ma „wartościowe” geny, chociaż chce zostać matką, postanawia się ubezpłodnić. To dramatyczny akt buntu i samostanowienia zarazem. Gest polityczny, ale też bardzo ludzki. Dziewczyna odrzuca dobrozmysł i świadomie wystawia się na cierpienie. Poświęca się, nie po raz pierwszy zresztą. Wyrzeczenie się macierzyństwa jest ceną za wolność i wierność swoim przekonaniom. Dystopijna fantazja Świerczek-Gryboś to kolejny przypis do starej jak świat prawdy, że ideolodzy i politycy – nieważne: z prawa, z lewa czy z centrum, ze Wschodu czy z Zachodu – zawsze wymyślą powód, by zaglądać ludziom do łóżek i wtrącać się w ich plany prokreacyjne. Zawsze też znajdą się wśród nich brutalni cynicy, którzy wykorzystają swą władzę do upodlenia kobiet, jak robi to ojciec powieściowej Darii. Żaden dobrozmysł ani zadekretowany feminizm im w tym nie przeszkodzi.
W niczym też nie przeszkadzają zachodnim władcom współobywatele, ci bowiem, porażeni dobrozmysłem, przypominają roboty. Choć Magdalena Świerczek-Gryboś skupia się głównie na Nikodemie i jego znajomych, w kilku scenach możemy obserwować większe grupy ludzi – obojętnych, sterowanych elektronicznie, zapatrzonych w holograficzne ekrany. Zaprogramowani na humanizm, nie mają w sobie nic ludzkiego. Nie czują psychicznego bólu ani strachu, nie przeżywają męczących rozterek, nie dręczą ich wyrzuty sumienia. Niedostępne im są zarówno mistyczne, jak i erotyczne uniesienia. Ciała bez dusz. Kontury bez treści. Czy to, co przeżywają, jest prawdziwe? A może śnią na jawie sny podsuwane im pod nos na holograficznych ekranach? Autorka „Openmindera”, opisując te bezwolne masy ludzi pogrążone w dobrozmysłowym letargu, przywołuje jeden z najpopularniejszych mitów współczesnej kultury – lęk przed utratą Realnego. Ten sam, który towarzyszył nam podczas oglądania „Matrixa” czy „Truman Show”, a dziś ożywa choćby w kontakcie z rozszerzoną rzeczywistością.
Ludzkie mechy kontra nieludzcy ludzie
Bardziej ludzkie od powieściowych ludzi wydają się maszyny bojowe, które Magdalena Świerczek-Gryboś opisuje z prawdziwą czułością. Warto sięgnąć po jej powieść choćby dla tych barwnych, lirycznych niemal opisów mechatronów zaludniających przyszłość. Strzaskane, okaleczone, zatrzymane w ruchu bądź uwięzione wzbudzają autentyczne wzruszenie, z kolei sprawne i nowe potrafią wprawić w zachwyt nie tylko młodego openmindera, ale nawet nieprzepadającą za robotami i nie najmłodszą już humanistkę piszącą te słowa. Bywają piękne lub straszne, ale zwykle bije od nich szlachetność, której brakuje ludzkim bohaterom. Czyżbyśmy bardziej niż w człowieka wierzyli dziś w maszyny?
Powieść Magdaleny Świerczek-Gryboś ma wszystko, co powinna zawierać dobrze opowiedziana historia, ale wszystkiego za mało. Mamy tu intrygującą, choć kreśloną dość powściągliwie, wizję przyszłości, mamy ciekawie naszkicowane sylwetki bohaterów, których jednak zbyt szybko musimy pożegnać; mamy wyrazistych antagonistów bez wybrzmiałych solidnie konfliktów; wartką fabułę, która aż się prosi o rozwinięcie, a do tego umiejętnie dawkowane szczegóły techniczne i sporo emocji… Plus wiele kulturowych odniesień i nawiązań – gratka dla tych, którzy lubią popkulturowe łamigłówki. Rozsmakowałam się w tej książce i ciężko mi było odłożyć ją na półkę, to niewątpliwie komplement dla autora. Stworzyć na trzystu stronach zupełnie nowy świat, ludzi i maszyny, dać im kształty, kolory, zapachy, fakturę i historię jest prawdziwą sztuka. Magdalenie Świerczek-Gryboś całkiem nieźle się to udało, przede wszystkim dzięki sprawnemu operowaniu słowem. Siłą tej powieści jest z jednej strony zwięzłość, a z drugiej – obrazowość. Wizja upiornego Lemowiska czy uwięzionych na Wschodzie mechatronów towarzyszyła mi jeszcze długo po tym, jak na dobre rozstałam się z openminderem Nikodemem. Równie natrętnie wracały do mnie refleksje bujnie wyrastające na dobrozmysłowym podglebiu. Może nie są one najoryginalniejsze, ale na pewno wciąż aktualne. A nawet aktualne coraz bardziej…
Czy marzenie o dobrej ludzkości musi prowadzić nas na manowce?
Czy człowiek wyzbyty mrocznej części swej natury nadal jest człowiekiem? Czy świat, którego doświadczamy za pośrednictwem maszyn, jest prawdziwy?
No i co z Darią i Nikodemem? Czy im się uda (nie zdradzę – co)?
Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy…
Koniec końców
Aha! Czy napisałam, że „Openminder” to książka science-fiction? Nie! A zatem piszę – powieść Magdaleny Świerczek-Gryboś skrupulatny bibliotekarz ustawi na półce z książkami s-f. Ale ja przeczytałam ją trochę jak powieść o dojrzewaniu, a trochę jak traktat filozoficzno-historyczny. Ciekawa jestem jak wy ją odbierzecie, jeżeli zechcecie po nią sięgnąć. Podzielcie się wrażeniami!