Kilka dni temu czytelniczka Bezdzietnika podzieliła się ze mną wątpliwościami, które można streścić jednym zdaniem: „Czuję, że nie chcę mieć dzieci, ale czy mogę temu odczuciu zaufać?”. To jedno z kluczowych pytań niedzietności. Nigdy nie słyszałam, by kobieta, która CHCE mieć dzieci, zastanawiała się, czy w tej kwestii może sobie zaufać. Wprost przeciwnie, jeżeli poczuła takie pragnienie, na bank zrobi wszystko, by zostać matką.
Z bezdzietnością rzecz ma się inaczej. Pragnienie nieposiadania dzieci bywa zagłuszane przez rozmaitych suflerów – rodziców, znajomych, wyniesione z domu przekonania, uwewnętrznione nakazy, wmuszany w nas „instynkt macierzyński”… Efekt jest taki, że wiele bezdzietnych kobiet mnóstwo energii zużywa na dociekania:
– czy mają prawo czuć to, co czują?
– czy to jest naturalne?
– czy przypadkiem kiedyś im się nie odmieni?
– Czy nie będą żałować?
W tym poście chciałabym więc skupić się na pytaniu: CO NAS WIEDZIE KU NIEDZIETNOŚCI? I czy możemy temu czemuś zaufać?
I. Niedzietność? To skomplikowane!
Czy można racjonalnie wybrać bezdzietność lub rodzicielstwo?
Karolina Lewestam w wydanej jakiś czas temu książce „Pasterze smoków” stawia sprawę jasno: nie można racjonalnie wybrać bezdzietności. Nie można też w wydedukowany sposób zostać rodzicem. Autorka próbowała oprzeć ten wybór na jakichś rozumowych przesłankach i poległa z kretesem. Za filozofką Laurie Paul uznała, że to jedna z decyzji transformatywnych, które:
(…) tak mocno cię zmieniają, że nie możesz w ogóle stwierdzić przed przemianą, jaką zostaniesz osobą i co wówczas będziesz cenić, kim będziesz i o co ci będzie chodzić w życiu.
A zatem wszystkie możliwe do pomyślenia argumenty przemawiające za niedzietnością lub macierzyństwem można o kant pośladka rozbić, gdyż pojawienie się dziecka na świecie hurtem je unieważnia. Co w tej sytuacji zrobić? Karolina Lewestam podpowiada: podjąć decyzję na podstawie niewystarczających przesłanek. Pomocna rada? Niespecjalnie! Autorka „Pasterzy smoków” twierdzi, że w zasadzie jesteśmy bezradni wobec tej najważniejszej życiowej decyzji.
Dlaczego Polki nie chcą mieć dzieci?
A co o podejmowaniu decyzji o życiu bez dzieci mówią same bezdzietne? Przez pięć lat prowadzenia bloga zebrałam sporo wypowiedzi na ten temat. Przyglądam się też ankietom poświęconym decyzji o niedzietności, które magisterki i doktorantki zamieszczają na moim profilu, i czytuję dostępne w necie badania. Na początek to właśnie im – ankietom i badaniom – chciałabym poświęcić kilka słów. Zwykle mnóstwo w nich racjonalnych przesłanek: brak mieszkania, brak partnera, brak zasobów… Na doczepkę pojawia się punkt: brak instynktu macierzyńskiego. Albo krótkie: bo nie chcę.
To pokrywa się z powszechnymi przekonaniami o tym, czemu Polki nie podejmują zobowiązań macierzyńskich. W opublikowanym nie tak dawno raporcie OKO.Press na pytanie „Dlaczego Pani/Pana zdaniem kobiety w Polsce nie chcą mieć dzieci” nie znajdziemy odpowiedzi: „Bo nie ma we mnie takiej potrzeby”. Winne są jak zwykle: rynek pracy, niskie pensje, drogie mieszkania, kiepska opieka okołoporodowa, feminizm… Ani słowa o tym, co kobiety czują i czego pragną.
Naprawdę niezmiernie rzadko, zwłaszcza w mediach i opracowaniach popularnonaukowych, trafiam na teksty, które zajmują się osobami – powiedziałabym – naturalnie niedzietnymi (a nie tymi, które z jakiegoś powodu zrezygnowały z macierzyństwa). Takie rarogi w statystykach się odfajkowuje i cześć! Najwyraźniej niewielu ma ochotę dociekać, co stoi za ich lakonicznym „bo nie”. I nie dziwota. W końcu dzieci z tego nie będzie! Nawet jeżeli istnieją jakieś pogłębione, psychologiczne badania motywacji tych naturalnie niedzietnych, to nie przebijają się do opinii publicznej. Prasa nie poświęca im uwagi, telewizje śniadaniowe nie nagłaśniają ich i nie omawiają w eksperckim gronie. A jeżeli już się nad przyczyną takiej bezdzietności spod sztandaru „bo nie” pochylą, to zaraz wylezie z artykułu czy programu oślizgła troska o te, „które tak bardzo obawiają się macierzyństwa, że nigdy nie zostaną matkami”.
Dlatego powód naturalnej niedzietności, takiej która nie ma nic wspólnego z rezygnacją czy kalkulacją, przesłania mgła. A to sprawia, że społeczeństwo traktuje ją jako niezrozumiałą fanaberię.
A przecież, prowadząc Bezdzietnik, wciąż się na tę naturalną niedzietność natykam. Słyszę od was, że nie rezygnowałyście z macierzyństwa, bo nie pojawiła się w was potrzeba posiadania dzieci. Ja też z niczego nie rezygnowałam. Mówicie, że wasza bezdzietność nie ma nic wspólnego z decyzją ani wyborem. Ja też jej nie wybierałam. Po prostu wiedziałam, że macierzyństwo jest nie dla mnie. Taka „decyzja” przychodzi sama. Niepostrzeżenie. Tak wcześnie, że nie jesteśmy w stanie powiedzieć, od kiedy nie chcemy mieć dzieci. Mówimy wtedy „od zawsze” i nie potrafimy podać przyczyny, choć ten czy ów docieka. Odparowujemy jedynie:
– Bo nie!
– Bo mogę!
– Bo tak czuję!
– Bo nie znoszę dzieci!
Uchwycenie tej różnicy między rezygnacją z macierzyństwa/wyborem bezdzietności a naturalną niedzietnością pomaga uniknąć wielu nieporozumień i szkodliwych generalizacji.
Pomieszanie z poplątaniem
W 2020 roku w Newsweeku ukazał się wywiad z Ewą Chalimoniuk, certyfikowaną psychoterapeutką, w którym padają dość mocne tezy:
Kobiety bardziej świadome postrzegają to (bezdzietność) jako stratę. Inne traktują to jako decyzję, wybór i tyle. Psychiczne mechanizmy obronne: wyparcie, zaprzeczenie, racjonalizacja chronią je przed przeżywaniem trudnych uczuć. A przecież nawet kiedy to jest wybór, to za każdym razem też jakaś strata. Tylko jeżeli on wynika z instrumentalnego traktowania siebie i swego ciała, to można jej nie czuć. Przedmiotowe traktowanie siebie w stylu: „nie zajdę w ciążę, bo nie chcę stracić figury”, bez zastanowienia się, co będzie dalej, bez kontaktu ze sobą, oddziela od emocjonalnego przeżywania konsekwencji tych wyborów. Ale jeśli kobieta świadomie zrezygnowała z macierzyństwa, by realizować się inaczej, bo nie widzi możliwości łączenia jednego z drugim, wówczas traci jedno, by mieć to drugie, ale jest szansa, że będzie z tym pogodzona.
W tej wypowiedzi uderza właśnie mieszanie grochu z kapustą, czyli wyboru bezdzietności/rezygnacji z macierzyństwa oraz naturalnej potrzeby niedzietności. Można by podejrzewać, że pani psychoterapeutka mówi jedynie o kobietach, które chciały zostać matkami, ale z tego zrezygnowały, wybierając bezdzietność. Psikus polega na tym, że w języku polskim nie ma nazwy określającej tę drugą grupę – childfree albo naturalnie bezdzietną. Mało tego! Ewa Chalimoniuk, nie precyzując, o jaki zbiór niedzietnych chodzi, odbiera wiarę w swoje odczucia i decyzje wszystkim, którzy „wybrali” życie bez dzieci. Bo albo jesteś „bardziej świadoma” i godzisz się ze „stratą”, albo chronisz się za rozmaitymi wyparciami, zaprzeczeniami i racjonalizacjami. Tertium non datur!
II Milczące ciała?
Nie mam dzieci i to jest naturalne!
Biorąc pod uwagę wszystko to, co napisałam wyżej, nie dziwię się, że wiele kobiet nie ufa swojemu pragnieniu nieposiadania dzieci i idzie drogą Karoliny Lewestam, robiąc wielopunktowe zestawienia zysków i strat stojących za macierzyństwem lub bezdzietnością. A przecież można inaczej. Uzmysławia to szalenie ciekawy artykuł szwedzkiej badaczki Helen Peterson zatytułowany „Milczące ciała: genderowe i ucieleśnione doświadczenia kobiet bez dzieci.*
Autorka przygląda się bezdzietności z wyboru ze szwedzkiej perspektywy, a to każe jej stawiać zupełnie inne pytania niż te, które stawiamy w Polsce, Czechach czy w Hiszpanii. Kobiety w bogatej, opiekuńczej i równościowej Skandynawii nie muszą wybierać między dzieckiem a karierą/dobrobytem/życiowym spełnieniem. Nie muszą obawiać się bezdusznego prawa, lekarskich sumień, niewydolnej służby zdrowia ani zdemolowanej edukacji. Czym zatem wyjaśniają fakt, że nie zamierzają mieć dzieci? Badania przeprowadzone przez Peterson pokazują, że znacząco często odwołują się do… CIAŁA.
Przepytane przez badaczkę bezdzietne Szwedki widziały rozmaite korzyści wynikające z braku potomstwa, jednak w konfrontacji z pytaniem: „Dlaczego nie masz dzieci?”, wahały się i nie potrafiły udzielić krótkiej, jednoznacznej odpowiedzi. Czy to oznacza, że nie były pewne swego wyboru lub nie wiedziały, dlaczego są bezdzietne? Nic z tych rzeczy! Po prostu powody bezdzietności były dla nich tak oczywiste i naturalne, że wymykały się językowi (o którym wiemy, że jest dalece niedoskonały w opisywaniu bezdzietności). Mówiły:
„To był po prostu naturalny wybór.”
„To oczywiste. Nie powinnam mieć dzieci. To nie problem ani kryzys.”
„W moim życiu to nie był problem, ponieważ nigdy nie chciałam mieć dzieci.”
„Po prostu nie odczuwam pragnienia posiadania dzieci.”
„Po prostu nie mam ochoty na dzieci.”
Pewna kobieta, która w badaniu opisała bezdzietność jako coś „prawie oczywistego”, nie pamiętała, by kiedykolwiek naprawdę podjęła decyzję o nieposiadaniu dzieci. Inna stwierdziła: „Niesłusznie nazywać to decyzją. Nigdy nie wyobrażałam sobie siebie jako matki”. Rozmówczynie Helen Peterson określały się jako „naturalnie bezdzietne” i nie miały z tym najmniejszego problemu. Za ich bezdzietnością nie stał żaden dylemat. Żadna rozterka. Żadna strata.
Moje ciało milczy
W rozmowach szwedzkiej badaczki często padało za to słowo „naturalny”. Potrzebę bezdzietności badane niematki wywodziły wprost ze swojej natury, tak jak matki odwołują się do naturalnego instynktu, który pcha je do zajścia w ciążę. Na określenie tej naturalnej bezdzietnej potrzeby Peterson zaproponowała termin „ciche ciało”.
Ta metafora – zdaniem naukowczyni – pokazuje, w jaki sposób naturalna bezdzietność opiera się na ucieleśnionej wiedzy pojawiającej się wtedy, gdy kobiety „czytają” swoje ciała. Wyczytują z nich brak biologicznych sygnałów ponaglających do macierzyństwa; brak macierzyńskich pragnień, brak tykania zegara… Niematki komunikują się ze swoimi ciałami i słuchają ich, choć słyszą tylko ciszę.
A moje gada!
A zatem – konkluduje Helen Peterson – bezdzietność, podobnie jak reprodukcja, jest zaprogramowana biologicznie. Tkwi w naszej naturze, w naszych milczących ciałach. I w tym miejscu, choć dotychczas przyklaskiwałam szwedzkiej naukowczyni, mam ochotę krzyknąć: NIE! TO NIE TAK! Wiedzę o swojej bezdzietnej na wskroś naturze, owszem, czerpałam z ciała, ale moje ciało – w przeciwieństwie do mnie – gadało. Ględziło. Czasami wrzeszczało. Nie milczało dyskretnie, w nadziei, że będę na tyle błyskotliwa, by załapać niewypowiedzianą aluzję. Nie było jak laska z dowcipu, która ląduje na księżycu i melduje:
– Huston, mamy problem.
– Jaki?
– Domyśl się.
Na widok dziecka wszystko w moim ciele krzyczało: „spier….j!”. Zapach niemowlaka mnie odrzucał. Piaskownice pełne brzdąców i place zabaw motywowały do przyspieszenia kroku. Bezzębny uśmiech zapalał we mnie czerwoną kontrolkę. Bliskość dziecka powodowała nieprzyjemne mrowienie. I nie, to nie były sygnały żadnej traumy, jak chciałaby mi wmówić większość społeczeństwa. Sprzeciwowi ciała nie towarzyszyło żadne piknięcie żalu. To nie był też lęk przed macierzyństwem. Gdybym chciała dzieci, zrobiłabym wszystko, żeby ten lęk przezwyciężyć. Po prostu moje ciało głośno i wyraźnie mówiło: bąble nie są dla ciebie.
Posłuchałam.
Nie żałuję.
Na zakończenie
Oczywiście ta cielesna droga nie jest jedyną, jak wiedzie nas ku bezdzietności, ale uważam, że tej najłatwiej i najbezpieczniej zaufać. Nie temu, co mówią rodzice, jaśnie oświeceni podszeptywacze i badania, nie listom zysków i strat, nie temu, co społeczeństwu wydaje się „naturalne”, ale właśnie swojemu ciału – niezależnie od tego czy milczy, czy gada. Dla kogoś cisza będzie najgłośniejszym ostrzeżeniem, podczas gdy ktoś inny potrzebuje ogłuszającej salwy. Ale to ciągle jest nasze ciało! Najbliższe nam i najbardziej wiarygodne. Wsłuchujcie się w nie, rozmawiajcie z nim i nie pozwólcie sobie wmówić, że jest coś bardziej naturalnego niż ono. CIAŁO.
A że ciało to nie krowa na pastwisku i czasami zmienia poglądy? O tym w następnym poście…
*Tłumaczenie tytułu – być może kulawe – moje. Niestety, artykuł nie został przetłumaczony na język polski, dlatego jeżeli ktoś z was chciałby przeczytać go w oryginale, proszę o kontakt.