Zanim zaczniecie czytać… niespodzianka! Dziś rusza wyjątkowy sklepik! Spójrzcie w górę, na czarną belkę – w MENU. Jest tam nowa zakładka: SKLEPIK BEZDZIETNIKA. Można już zamawiać w nim bezdzietnikowe koszulki, torby, plakaty, a w przyszłości – rozmaite gadżety. Odzyskajmy trochę tej wspólnej przestrzeni! #pokażmy_się
A teraz – do rzeczy…
Męska bezdzietność z wyboru… Wiele razy proszono mnie, bym o niej napisała, a ja – przyznaję – puszczałam te prośby mimo uszu. Z obrzydliwego i niczym nieusprawiedliwionego lenistwa. Pisząc o niemacierzyństwie, czuję się tak, jakbym mknęła wygodnym pendolino po szynach ułożonych z doświadczenia i lektur. Aby opowiedzieć o nieojcostwie, muszę wsiąść na furmankę i telepać się po kocich łbach domysłów. Męska bezdzietność rzadko bowiem staje się przedmiotem naukowych dociekań, brakuje ciekawych źródeł, a i panowie nie pomagają. Pytani o to, co przeżywają w związku z wyborem bezdzietnego życia, zwykle reagują milczeniem albo akademickim wykładem wolnym od jakiejkolwiek osobistej refleksji. Na szczęście ostatnio, gdy zadałam to pytanie na Bezdzietniku, posypały się szczere odpowiedzi. Dlatego dziś wskakuję na furę nieojcostwa i ruszam w nieznane…
Ojcostwo wczoraj i przedwczoraj
Nie da się pisać o męskiej bezdzietności, nie napomknąwszy wcześniej o roli ojca. Boga ojca. Takie bowiem prerogatywy w zamierzchłych czasach miał w rodzinie mężczyzna. Nie, żeby sobie na nie czymkolwiek zasłużył, uchowaj Boże! Miał je tylko dlatego, że na chromosomowej ruletce trafił mu się igrek zamiast iksa. Ot, ślepy, choć miły sercu traf. Dzięki ci, Panie, że nie stworzyłeś mnie kobietą! itd. Jeszcze w XVII wieku – jak pisze Elisabeth Badinter w „Historii miłości macierzyńskiej” – ojciec był uznawany za namiestnika Boga i substytut króla. Uroczo, nie? W przestrzeni publicznej mało który egzemplarz rodzaju męskiego mógł sobie przypisać boskie czy królewskie atrybuty, ale wobec żony i dzieci każdy, nawet najnędzniejszy i najbardziej zaszczuty, dzierżył władzę absolutną, lekko tylko powściąganą przez państwo i kościół.
Tak było mniej więcej do przełomu XVIII i XIX wieku, kiedy to panowie wyniuchali, że ta domowa omnipotencja to jednak same utrapienia. W końcu władanie wymaga zaangażowania, a zaangażowanie męczy. Dlatego wraz z nastaniem epoki przemysłowej ojcowie abdykowali na rzecz matek, oddając im wraz z koroną wszystkie udręki i upierdy życia domowego. Sami skupili się na przekazywaniu genów, nazwiska, zarabianiu pieniędzy i – wybaczcie, panowie – brandzlowaniu się rolą patriarchy rodu. Bo tak się jakoś złożyło, że mężczyzna został „wyzuty z ojcostwa”, ale nie z przypisanego ojcostwu prestiżu. Posiadanie rodziny – żony i dzieci – nadal gwarantowało mu wyższy status społeczny i powszechne poważanie.
Wszystkie chwyty dozwolone vs. dystrybucja prestiżu
Oczywiście, nie bez powodu. Ingerowanie wspólnoty w decyzje prokreacyjne jednostek ma długą historię, ale odkąd państwa zaczęły zasadzać swój dobrobyt na wzroście demograficznym, wymuszanie dzieci stało się standardem. Inaczej jednak wymuszano ojcostwo, a zupełnie inaczej macierzyństwo. W przypadku kobiet obowiązywała reguła: wszystkie chwyty dozwolone. Sięgano więc po manipulacje, zastraszanie, naciskanie, kuszenie, mamienie, odbieranie swobód i wolności, a w ostateczności – przymus fizyczny. Żona nie mogła odmówić mężowi dziecka, ponieważ seks i prokreacja należały do jej obowiązków małżeńskich. Kobiety sterroryzowano biologią, utożsamiono z matkami, zamknięto w ciasnej klatce macierzyństwa i odcięto drogi ucieczki. Te, które próbowały wymknąć się z pułapki, szybko lądowały na społecznym marginesie – jako dziwki, wariatki albo wichrzycielki.
Pokłosiem tych bezwzględnych zabiegów są nasze współczesne lęki o spełnienie się w „kobiecej roli”. Jeżeli ktoś szachuje was instynktem macierzyńskim, przekonuje, że bez dzieci będziecie niekompletne i niespełnione, jeżeli wytyka wam psychiczne lub charakterologiczne niedostatki, wiedzcie, że przemawia językiem dziewiętnastowiecznej, antykobiecej i pronatalistycznej krucjaty.
Wróćmy jednak do mężczyzn! Ich również XIX-wieczne społeczeństwo zapędzało do rozmnażania, robiło to jednak znacznie subtelniej. Dziś powiedzielibyśmy, że posłużyło się „dystrybucją prestiżu”. W postać ojca wpisano najbardziej pożądane społecznie cechy: dojrzałość, odpowiedzialność, powagę, stabilność, zaradność i przedsiębiorczość. Ojcowie rozdawali karty! Ten, który nie miał dzieci, wciąż był stuprocentowym facetem, zdrowym na ciele i umyśle, ale szemranym i niegodnym zaufania. Jeżeli jednak upierał się przy bezdzietności (i bezżenności), zawsze mógł skorzystać z wygodnej kościelnej furtki. Dzięki święceniom, choć bezdzietny, nie tracił społecznego szacunku. Wręcz przeciwnie – zyskiwał go w dwójnasób. A jeśli miał nazwisko, ambicję lub pieniądze, droga do władzy, zaszczytów i jeszcze większych pieniędzy pomimo braku dzieci stała przed nim otworem. Kobieta, która przed macierzyństwem uciekła do klasztoru, stawała się służebnicą Pana i służącą kościelnych notabli. Czyli trafiała z deszczu pod rynnę.
Komu potrzebne jest potomstwo?
Jak widać, presja prokreacyjna miała i do dzisiaj ma płeć. Dlatego współcześni bezdzietnicy nie muszą martwić się o „męskość” ani dowodzić swojej „normalności” jak ich bezdzietne koleżanki. Ale brak dzieci jeszcze do niedawna paskudnie psuł im reputację. Społeczeństwo postrzegało ich jako niedojrzałych i nieodpowiedzialnych lekkoduchów, a to miało – i wciąż miewa – swoje konsekwencje. Najjaskrawiej widać je w polityce, która bezwzględnie wymaga od panów posiadania żony i dziecka. A najlepiej gromadki dzieci. W politycznych narracjach aż roi się od rodzinnych analogii, pełno w niej ojców narodu, synów ziemi, mężów stanu i zaufania. Niezręcznie w tych familijnych rolach obsadzać bezdzietnych i bezżennych właścicieli kotów, choć – jak wiemy – nie jest to niemożliwe. Co ciekawe, po kobiecej stronie mamy córy Koryntu, siostry miłosierdzia i żony modne, czyli dziwki, cierpiętnice i idiotki. Mówimy językiem, ale język też sporo o nas mówi.
W tradycyjnym modelu rodziny macierzyństwo przynależało do sfery cielesnej i domowej, ojcostwo natomiast rozgrywało się w obszarze władzy. Mężczyzna kierował rodziną, na jej łonie praktykował przywództwo i uwiarygadniał się w roli wodza. Był nie tylko szefem podstawowej komórki społecznej (tzw. głową rodziny), ale też posiadaczem cenionego społecznie zasobu (dzieci). To nobilitowało i przyjemnie łechtało ego. I choć czasy się zmieniły, a patriarchat stracił powab, w grupach trzymających kasę i władzę wzorzec patriarchy rodu nadal ma się świetnie. Gdy zaliczyłeś już wszystkie życiowe czelendże, masz furę, komórę, jacht i licencję pilota, dlaczego miałbyś odmówić sobie ojcowskiego wyzwania? Koszt stosunkowo niewielki (bo płaci głównie kobieta), a zysk – osobisty i społeczny – spory. Zwłaszcza że dziecko w dzisiejszych czasach uchodzi za dobro luksusowe, jak bentley czy omega, i można nim fajnie przyszpanować.
No i jest komu przekazać bezcenne geny oraz nazwisko.
Oboje nie chcieliśmy mieć dzieci. Mój mąż nawet bardziej niż ja ich nie lubił, mówił o nich smrody, bachory – opowiada jedna z bezdzietnic występujących w mojej książce. – Po jakimś czasie zaczęłam pracować, mąż też skupił się na pracy. Stał się bardzo zamożnym człowiekiem (…). I nagle stwierdził, że ma już wszystko, brakuje mu tylko dziecka.
To wymowna prawidłowość: im więcej sukcesów kobieta osiąga w pracy, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że w przyszłości zostanie matką. W przypadku mężczyzn osiągnięcia zawodowe znacząco zwiększają prawdopodobieństwo ojcostwa.
Czy Supermen to dobry materiał na partnera?
A zatem bezdzietni panowie, oceniani przez pryzmat patriarchalnych wzorców, mocno tracą wizerunkowo. W porównaniu z ojcami wydają się nieogarnięci i nieumiejący w popularną grę „Posiadam więcej”. Z drugiej strony boleśnie obrywają nowoczesnym ideałem fajnotaty. Mężczyzna czuły, troskliwy, zaangażowany w ojcostwo, rozprawiający o kolkach i czkawkach, wyposażony w sportową spacerówkę i chodzący na tacierzyński jak w dym – oto najpopularniejszy dziś wizerunek Supermena. Wiele kobiet kogoś takiego właśnie chce widzieć u swego boku. Facet z dzieckiem imponuje i roztkliwia jednocześnie. Jest przeciwieństwem łasego na seks egoisty i nieczułego macho. Wydaje się gwarantem życiowego bezpieczeństwa i głębokiej emocjonalnej więzi.
Napisałam „wydaje się”, bo badania przeprowadzone niedawno przez Emilię Garncarek, dowodzą czegoś wręcz przeciwnego*. Badaczka wzięła pod lupę bezdzietnych mężczyzn i podzieliła ich na dwie grupy. W pierwszej znaleźli się ci, którzy pragną ojcostwa, ale z jakichś przyczyn odkładają je na później, drugą grupę stanowili pewni swego wyboru bezdzietnicy. I to właśnie oni – jak ustaliła Garncarek – charakteryzują się bardziej równościowym podejściem do związków i większą wagę przykładają do budowania więzi z partnerką. Niektórzy z przepytanych mężczyzn wręcz mówili, że jest to dla nich bardzo ważne. Inni nie chcieli dzieckiem „psuć” tej najważniejszej dla siebie relacji. Nie zaskakuje zatem, że właśnie ta grupa deklarowała większą satysfakcję z życia we dwoje.
Dlaczego mężczyźni nie chcą mieć dzieci?
Odkrycie, że męska bezdzietność bywa konsekwencją głębokiego zaangażowania w związek, jest dość rewolucyjne. W końcu dziecko to w społecznym odczuciu bezsprzeczny dowód miłości, a kobiety powinny szczytować, słysząc pretensjonalne „zostań matką moich dzieci”. Aż dziw, że nie wgrywa się tej frazy do wibratorów (patent do wzięcia, tanio sprzedam)! Jednak mężczyźni odmawiają sobie ojcostwa nie tylko ze względu na jakość relacji z partnerką. Mają również inne powody. Z moich obserwacji wynika, że rzadziej niż kobiety odwołują się do emocji i wewnętrznej niezgody na rodzicielstwo, częściej natomiast mówią o komforcie życia, potrzebie ciszy, spokoju i przestrzeni na rozwijanie pasji. Bardzo ponowocześnie wolą lekką pelerynę bezdzietności od ciężkiej zbroi ojcostwa. W braku dzieci cenią sobie swobodę, możliwość podejmowania spontanicznych decyzji i niezależność finansową. Jeden z moich obserwatorów ujął to obrazowo:
Rano wstaję, rzucam 20 zł na stół i mówię do dziecka, żeby sobie wzięło te pieniądze. Po czym przypominam sobie, że nie mam dzieci i chowam je do skarbonki. Codziennie.
Kilku piszących do mnie bezdzietników wyznało, że nie posiada potomstwa z troski – nie o siebie, ale o to niepowołane na świat życie. Ten argument pojawia się również w moich rozmowach z kobietami. Są ludzie, którzy rodzicielstwo postrzegają przede wszystkim w kategoriach odpowiedzialności. Boleśnie odczuwają zło przenikające świat i myślą o krzywdach, jakie nieświadomie i niechcący mogliby wyrządzić swoim dzieciom. Co ciekawe, takie podejście – hiperodpowiedzialne – nie znajduje uznania w oczach społeczeństwa, które… notorycznie zarzuca bezdzietnym brak odpowiedzialności. Wymaga się od nas – mężczyzn i kobiet – byśmy w podejmowaniu decyzji prokreacyjnych uwzględniali dobre samopoczucie współobywateli, cudzych dzieci zaganianych do pracy „na nasze emerytury”, zarządców państwowego budżetu, ale odmawia nam się prawa do działania w poczuciu odpowiedzialności za własne potomstwo. Sport to zdrowie, lecz gdy logika zaczyna fikać koziołki, robi się niefajnie.
Oczywiście wśród moich rozmówców znalazła się również grupa mężczyzn, którzy nie czują potrzeby realizowania się w roli ojca. Przyznają, że nie lubią dzieci lub „nie są ich koneserami”. I podobnie jak nieczujące macierzyństwa kobiety niemal w ogóle się nad tym nie zastanawiają. Nie i już. Nie, bo nie. Generalnie to nie brak dzieci zaprząta myśli nieojców, ale obawa, czy spotkają na swojej drodze równie zaangażowaną w bezdzietność kobietę. A jeśli maja już taką u boku, zadają sobie pytanie: co, jeśli JEJ się odmieni? Nie spotkałam mężczyzny, który zastanawiałby się nad stałością własnych bezdzietnych pragnień albo katował frazą „zmienisz zdanie”. Nawet niepewni swojej decyzji panowie dość nonszalancko mówią: „Z wyboru nie mam dzieci, a co życie pokaże – zobaczymy”. To istotna różnica w przeżywaniu męskiej i kobiecej bezdzietności. Ponieważ mężczyźni mają właściwie nieograniczony czas na rozmnażanie, mogą podchodzić do tej kwestii znacznie spokojniej niż kobiety.
Czego się boją bezdzietni faceci?
Nie znaczy to jednak, że męska bezdzietność jest całkowicie wolna od lęków! Towarzyszy jej przede wszystkim obawa przed wrobieniem w ojcostwo. I nie jest to obawa bezpodstawna! Oczekiwanie, że mężczyzna „da” partnerce dziecko w momencie, gdy nastąpi w niej erupcja instynktu, wydaje się naturalne i uprawnione. Wszelki sprzeciw jest społecznie piętnowany. Nie można przecież odmówić kobiecie świętego prawa do bycia matką! Nie istnieje natomiast święte prawo do bycia bezdzietnym. Jeśli twoja „druga połówka” – drogi mężczyzno – zapragnie za wszelką cenę zrealizować swoje marzenie o macierzyństwie, otrzyma zapewne mocne rodzinno-towarzyskie wsparcie, a może nawet ciche przyzwolenie na zajście w ciążę „mimochodem” (od dawna obecne w naszej kulturze, patrz: Bridgertonowie). To zawsze da się jakoś usprawiedliwić! Szalejącym instynktem, zegarem biologicznym, hormonami, prawem do posiadania dziecka… Ty, bezdzietniku, zostaniesz na polu bitwy sam. Bez wsparcia i bez gwarantowanego grzechów odpuszczenia. Jeżeli przed ojcostwem będziesz bronił się rękami i nogami, usłyszysz, że jesteś niedojrzały, nieodpowiedzialny i słaby. W końcu prawdziwy mężczyzna wciąga na siebie ojcostwo jak Supermen niebieskie rajtki i bez wahania rusza w rodzicielski bój.
Wśród obaw sygnalizowanych przez bezdzietnych mężczyzn pojawia się również lęk przed samotnością. I znów – niebezpodstawnie. Choć kobiet niepragnących dzieci przybywa, statystycznie wciąż trudniej znaleźć zdeklarowaną bezdzietnicę niż zdeklarowaną matkę. Jednak najpoważniejszym problemem bezdzietnych panów jest brak wsparcia i brak aktywności na starość, a co za tym idzie – gorszy stan zdrowia. Tu panie mają zdecydowaną przewagę. Badania prowadzone w różnych krajach świata pokazały, że starsze bezdzietne kobiety są bardziej aktywne niż te posiadające dzieci, a to przekłada się na ich lepsze samopoczucie oraz korzystniejszą sytuację życiową*.
W jesieni życia, gdy wypadamy z zawodowych ról, szczególnie ważne są dla nas więzi i relacje, niekoniecznie te rodzinne. Jeśli budujemy je przez całe życie, samotność nawet w „srebrnym” wieku nam nie grozi. Jeśli skupiamy się wyłącznie na sobie – niezależnie od tego, czy mamy rodzinę, czy nie – w przyszłości prawdopodobnie będziemy siedzieć w czterech ścianach i gadać do obrazów. Niestety, mężczyźni nie są biegli w podtrzymywaniu relacji, szybko popadają w izolację społeczną, a w dodatku częściej niż ojcowie realizują ryzykowne zachowania zdrowotne (czyli piją i palą). Weźcie to sobie do serca, panowie, i nie czekajcie aż bliźni spadną wam z nieba. Na szczęście w sukurs przychodzi wam współczesność. Jak pisze Olga Smalej w „Kulturze bezdzietności”*: cechą nowoczesnego świata jest trybalizm, czyli tworzenie nowych, niekoniecznie rodzinnych form wspólnoty. To one ocalą was przed dialogowaniem z bohomazami! A zatem – podążajcie ścieżką Karola Zaczyńskiego (kto nie wie o co chodzi, niech sobie wygoogluje ZLOT WIELBICIELI BEZDZIETNOŚCI)!
Męska bezdzietność z wyboru vs. kobieca
Męska bezdzietność z wyboru pod wieloma względami jest łatwiejsza niż kobieca. Socjalizacja oraz oczekiwania społeczne wtłaczają kobietę w rolę matki. Kobieta-matka – te role są tak zrośnięte, że trudno wytyczyć między nimi granicę. Z kolei rola mężczyzny nie jest tożsama z ojcostwem, dlatego rezygnujący z posiadania dzieci panowie nie muszą po omacku szukać nowej tożsamości. Muszą natomiast mierzyć się z obraźliwymi stereotypami – lekkoducha, nieudacznika czy egoisty. To irytuje, ale raczej nie uderza w ich poczucie wartości. Moi rozmówcy zwykle mieli to w głębokim poważaniu. Pewnie dlatego mężczyźni nie przedefiniowali bezdzietnikowej roli, co z powodzeniem uczyniły – i czynią nadal – bezdzietne kobiety. Dziś niematka z wyboru to już nie jest ani wariatka, ani pogardzana społecznie i wypłakująca oczy za dzidziusiem boleśnica. To pewna siebie buntowniczka, która bierze z życia to, co chce. Egoistka? Owszem! Nareszcie przestajemy masturbować się poświęceniem i zaczynamy myśleć o sobie. Obelgi przekuwamy w komplementy, obraźliwe epitety – w pochwały. Bezdzietni faceci dopiero zaczynają szukać się nawzajem i organizować. Być może konsekwencją tego będzie nie tylko lepsza niż gadanie do obrazu perspektywa na starość, ale i lepszy piar męskiej niedzietności…
Powodzenia, panowie!
- Emilia Garncarek: „Dobrowolnie bezdzietni mężczyźni: społeczno-kulturowe przyczyny niepodejmowania roli rodzicielskiej przez młodych Polaków”
- Olga Smalej: „Kultura bezdzietności. Niska dzietność i bezdzietność z wyboru w perspektywie społeczno-ekonomicznej”
Foto: Pixabay.com