Kilka dni temu w skrzynce mejlowej znalazłam niezwykły list. Napisała go młoda matka, czytelniczka Bezdzietnika. Gdyby przysłała mi tę historię dwa miesiące wcześniej, gdy mój blog raczkował, pewnie mocno bym się zdziwiła. No bo jak to – mama na blogu o bezdzietności?! W sieci jest przecież tyle miejsc dla rodziców! Okazuje się jednak, że macierzyństwo nie zawsze jest pięknym i pożądanym doświadczeniem, a matki, które nie zachwycają się swoimi „fasolkami”, są jeszcze bardziej osamotnione w sieci niż ludzie bezdzietni. Przywdziewają kostium matki wbrew swojej woli, bez wcześniejszych przymiarek, i całe życie czują się w nim jak w maskaradowym przebraniu. Kostium jest za ciasny, uwiera, pije pod pachami, pęta ruchy, ale zdjąć go nie mogą. Tego bolesnego doświadczenia nie opiszą na Bakusiowo.pl, już prędzej opowiedzą o nim osobie bezdzietnej, która nie wpada w euforię na widok dziecięcej kupy i rozumie, co to znaczy nie chcieć mieć dzieci. Przez ostatnie dwa miesiące dostałam wiele mejli i komentarzy od kobiet, które są matkami, choć nie czują do tego powołania. Okazuje się, że jest to doświadczenie dużo bardziej powszechne, niżbyśmy chcieli przypuszczać. I nie można o tym milczeć!
Źle obsadzona rola
Rola matki, jak mało która we współczesnym świecie, składa się głównie z norm i nakazów. Dlatego przypisany do niej kostium jest tak ciasny i uwiera nawet te kobiety, które są matkami z powołania. Bo matka musi być doskonała w każdym calu – oddana dzieciom, poświęcająca się im bez reszty, sama niemal przeźroczysta. Bez własnych marzeń, pragnień czy ambicji. To spore wyzwanie i pewnie mało która kobieta jest w stanie mu sprostać, a większość nie zwariowała tylko dlatego, że potrafi sobie to i owo odpuścić. Kobiety, które są matkami wbrew sobie, mają jeszcze gorzej. Dbają o dzieci, wychowują je, ale bez głębszego zaangażowania. Niektóre, by lepiej się zamaskować, odgrywają swoją rolę z samobójczą perfekcją, inne robią, co do nich należy, ale codziennie kombinują, jak by tu zrzucić ten niechciany kostium, uciec od dziecka, choć na chwilę o nim zapomnieć. I nawet nie mogą o tym z nikim pogadać, bo każda krytyka macierzyństwa brzmi u nas jak najgorsza herezja. Jest zamachem na Rodzinę, Naród, Kościół i całą Ludzkość.
Chcemy być sobą
A jednak naród, Kościół i cała ludzkość muszą w końcu przyjąć do wiadomości, że nie każda kobieta chce być matką. A te, które odrzucają macierzyństwo, nie są ani potworami, ani innymi wybrykami natury. Każda z nas ma prawo do szczęścia. I warto z tego prawa skorzystać, nawet jeżeli trzeba postąpić wbrew oczekiwaniom tych, z którymi się liczymy. A przejmować się zdaniem tych, z którymi się nie liczymy, w ogóle nie ma sensu! Myślę, że bardziej niż sfrustrowanych matek świat potrzebuje szczęśliwych i spełnionych kobiet. A czy będą one artystkami, matkami, krawcowymi czy polityczkami – nie ma najmniejszego znaczenia. Ważne by były sobą!
Niech to będzie pointa do historii młodej mamy, która niedawno napisała do mnie list i pozwoliła mi go opublikować. Anonimowo. Oddaję głos „Kasi”. Jej historia dobitnie pokazuje, że nie każda kobieta musi być matką…
Witam! Podzielę się swoją historią, może ktoś coś z tego wywnioskuje. Może Pani to zachować dla siebie bądź udostępnić anonimowo. Zacznę od początku. Jako nastolatka zawsze marzyłam o tym, by mieć dziecko. Wtedy był szał na niańki i moje koleżanki dorabiały sobie po szkole. Zawsze mi się to podobało. Mnie nigdy nie chciano dać dziecka pod opiekę, gdyż jestem osobą niedosłyszącą. Mam głęboki obustronny niedosłuch. Zazdrościłam nawet koleżance z LO, że miała wpadkę! Tak, tak! Wiem, że to głupie, ale to fakt! Na magisterce poznałam mojego obecnego męża. Po 4 miesiącach znajomości wpadliśmy. On się ucieszył jak małe dziecko, a ja? Wyłam jak suka do księżyca. Po 9 miesiącach urodził się synek. Słodki i w ogóle. Jego pierwszych 9 miesięcy prawie nie pamiętam. Później niby miało być lepiej. Ale nie jest. Mimo że synek ma już 2 lata, ja jestem zła na siebie. Że mogłam postąpić inaczej. Sądzę, że jakby mi dano dziecko pod opiekę jako niani, mogłabym się przekonać, czy podołam. Nigdy mi jednak nie dano, bo „ty nie słyszysz” itp. Teraz jestem sfrustrowana i zmęczona dostosowywaniem grafiku życia do widzimisię synka. Nigdzie nie mogę wyjść na spontanie. Zawsze muszę się umawiać i kombinować, komu dziecko podrzucić. Nie ma u mnie żłobków. Najbliższe są 20 km i 30 km od miejsca zamieszkania. Rodzice i teściowie chętnie zostają, ale jak się okazuje, że trzeba dzieckiem zająć się trochę dłużej, to już kręcą nosem. Zazdroszczę Pani wolnego czasu i możliwości robienia tego, co chce. Zauważyłam wcześniej, że dzieci mnie irytują, ale takie większe, tj przedszkolaki lub wczesnoszkolne. Sądziłam jednak, że interesują się moim aparatem, i to mnie w nich denerwowało. Wiadomo, dzieci są wścibskie. Jednak teraz zrozumiałam, że już wtedy nie czułam instynktu. Przy dziecku wszystko robię mechanicznie. Nawet widzę, że syn woli męża i się z tego cieszę. Podsumowując, po urodzeniu dziecka zrozumiałam, że nie mam instynktu macierzyńskiego. Niech ta moja historia będzie ostrzeżeniem dla innych kobiet. Zanim zajdą w ciążę, niech sprawdzą, czy dzieci je irytują, czy nie. Przepraszam, że tak bez ładu i składu, może coś z tego Pani zrozumie. Musiałam się wygadać. Przepraszam…
Dziękuję ci, Kasiu, za tę historię. Nie musisz za nią przepraszać…