Była już na Bezdzietniku relacja z wycieczki do Longyearbyen na Spitsbergenie, a dziś Magda Majewska zabierze was do elektrowni w Czarnobylu. To kolejny punkt na naszym bezdzietnikowym Szlaku Dorosłego Człowieka. Jeżeli nie przepadacie za eksplorowaniem miejsc tłumnie nawiedzanych przez rodziny z dziećmi, wpadajcie tu i szukajcie inspiracji. Mam nadzieję, że ten podróżniczy cykl będzie nam się ciekawie rozwijał…
Nie będę ściemniać, nie pojechałam do Czarnobyla na własną rękę. Choć podczas zwiedzania elektrowni nie brakowało ekstremalnych przeżyć, nadal była to jakaś wersja all inclusive dla ponad dwudziestu osób. Zapłaciliśmy i nie martwiliśmy się ani o zakwaterowanie, ani o transport, ani o jedzenie. Niestety inaczej, legalnie(!), do strefy dostać się nie można, dlatego podczas takiej wycieczki nie ma ważniejszej osoby niż przewodnik. Jeśli chcemy zobaczyć więcej niż inni, kluczowe są jego znajomości i umiejętności perswazji. My mieliśmy ogromne szczęście – nasz przewodnik był mistrzem dyplomacji o mocnej głowie i, co nie mniej ważne, wytrzymałej wątrobie.
Choć ostatni reaktor zakończył pracę w 2000 roku, Czarnobylska Elektrownia Atomowa (CAE) nadal jest w stanie likwidacji i zatrudnia około 2000 osób. Na jej ostateczne zamknięcie od lat zrzuca się cały kontynent. Pracownicy CAE dojeżdżają na miejsce specjalnym pociągiem z miasta Sławutycz, pokonując codziennie zalesione i nieco bagienne tereny Białorusi. Wysiadający przechodzą przez kontrolę i zmierzają do swojej pracy na terenie elektrowni lub w pozostałej części strefy wykluczenia. Przez kilka kwietniowych dni przebywaliśmy tę drogę razem z nimi.
Zaczynamy zwiedzanie od reaktora 4., który w 1986 roku uległ awarii. Trzy lata temu nasunięto na niego nowy sarkofag. Ma on umożliwić rozebranie w warunkach hermetycznych starego, rozpadającego się sarkofagu i nie dopuścić do skażenia promieniotwórczego ze strony pozostałości paliwa rdzenia uszkodzonego reaktora. Powinien funkcjonować przez 100 lat. Gwarancja co prawda nie obejmuje uszczelek, ale kto by się tym przejmował! To dla nas zła wiadomość, bo sarkofag ma zapewniać bezpieczeństwo nie tylko pracownikom pozostałych bloków CAE, ale także całej Europie, jeśli nie światu. Pomysłu na to, jak rozebrać zniszczony reaktor, usunąć 2000-tonową płytę i zabezpieczyć korium, nauka jak na razie nie ma. Nieoficjalne stanowisko jednego ze specjalistów, którego miałam okazję o to zapytać, brzmiało: „Nie ruszać, bo będzie śmierdzieć”.
Zwiedzanie elektrowni jest możliwe za dodatkową opłatą i warto się na to skusić. Można zobaczyć działające i niedziałające sterownie bloków 1. i 3., oddzielony korytarz łączący blok 3. i 4., schron, minimuzeum dozymetrów, a także poznać nieco inną niż przedstawiona w serialu HBO wersję wydarzeń z 1986 roku. W strefie jest wiele miejsc, do których nie można wjechać ani wejść, a mimo to – dzięki pomysłowości naszego przewodnika – udało nam się je zobaczyć. Takim miejscem jest na przykład Rudy Las, nazywany też Czerwonym Lasem. To miejsce, w którym nasze dozymetry wariowały. Las już nie jest lasem, a na pewno nie tym, który stał tutaj w dniu katastrofy. Właściwie nie ma tu nic ciekawego do oglądania, polana i drzewa wyglądają jak wszędzie w tej strefie klimatycznej. Tylko wszechobecne żółte tabliczki i wskazania urządzeń pomiarowych uświadamiają nam, że nie należy schodzić z asfaltowej drogi. Zaraz po awarii i uwolnieniu promieniotwórczych pierwiastków do atmosfery śmiercionośną chmurę pyłu i dymu wiatr przeniósł nad ten właśnie zalesiony teren, sprawiając, że rosnące tu sosny obumarły po wchłonięciu zbyt wysokiej dawki promieniowania. Jakby spłonęły bez ognia, bezgłośnie, w jednej chwili. Zrównany buldożerami w trakcie akcji likwidacji szkód katastrofy las spoczywa na cmentarzysku odpadów radioaktywnych. Chodzą słuchy, że akcja ta nie została przeprowadzona do końca i z należytą starannością. Skażenie tego terenu było tak wysokie, że mimo iż porasta go już zupełnie nowa roślinność, nadal nikt nie powinien wkraczać tu bez stosownej ochrony i wyraźniej potrzeby.
Jednym z bardziej „świecących” punktów wycieczki jest składowisko sprzętu używanego do usuwania skutków awarii. Wśród radioaktywnego złomu znajduje się niesławny chwytak, przedstawiony niedawno przez Onet jako supergroźny przyrząd, który miał bezpośredni kontakt z pozostałościami bloku 4. Faktycznie dozymetry tu szaleją i choć wiemy, że jesteśmy bezpieczni, dopada nas zbiorowa ekscytacja i pewna nerwowość. Porównujemy wartości mikrosiwertów, ale też uważamy, żeby niczego nie dotknąć, choć każdy ma założone rękawiczki. To prawdziwa „atrakcja” tej wyprawy. Każdy musi przyłożyć dozymetr do chwytaka, zrobić sobie zdjęcie albo nakręcić krótkie wideo – obowiązkowo z dźwiękiem, żeby było słychać pipkanie. W końcu znajomi muszą wiedzieć, że było grubo i że tacy z nas głodni wrażeń szaleńcy. Jesteśmy w tym momencie grupą niedzielnych turystów w kolejce do radioaktywnej Mony Lisy.
Nieco nudniejsza pod względem procesów rozpadu jądrowego jest eksperymentalna ferma norek. Tutaj dźwięki wydobywające się z dozymetrów co jakiś czas gęstnieją, ale bez szału. Bardziej interesująca jest historia tego miejsca. Chłodziwem reaktorów w CAE była woda z Jeziora Czarnobylskiego. Zbiorniki przy elektrowniach cechowały dobre parametry temperatury i natlenienia, idealne do hodowli ryb. Postanowiono więc połączyć przyjemne z pożytecznym i… zarybiono je. Po awarii ryby, rzecz jasna, nie nadawały się do spożycia przez ludzi, ale jakoś przecież można było je zagospodarować. I tak oto na skażonym terenie powstała ferma norek. Zwierzęta karmione rybami ze skażonego jeziora miały co prawda niejadalne mięso, ale już ich futra uznano za zdatne do użytku. Ferma – dziś popadająca w ruinę, pochłaniana powoli przez rozrastające się drzewa i krzewy – straszy pustymi halami, setkami pustych klatek i szkieletami zwierząt. W budynku naukowo-gospodarczym można zobaczyć jeszcze resztki preparatów – kto pracował naukowo, ten wie, że słoik po dżemie z formaliną lub spirytusem był niegdyś najlepszym przyjacielem histologa. Omszałe kafelki, odchodzące płatami tynki i framugi o niewiadomym kolorze, przyciągane siłą grawitacji do podłogi, nie budzą już grozy, nie straszą tajemnicą ani niewidzialnym złem. Nie prowokują do ucieczki. Przypominają każdy inny stary budynek, któremu bezlitosny upływ czasu odebrał możliwość opowiadania ciekawych historii.
Na temat przyczyn katastrofy krąży na świecie wiele teorii. Jedna z nich głosi, że awaria elektrowni miała przykryć kompromitację gigantycznego kompleksu radarów wojskowych. Duga, albo inaczej Oko Moskwy, to dwie anteny – niższa o wysokości 90 m i wyższa na 150 m, zbudowane na długości prawie kilometra. Począwszy od lat 70. aż do momentu awarii reaktora odbierały i nadawały sygnał radiowy (tzw. stukanie dzięcioła, stąd inna nazwa radaru – Rosyjski Dzięcioł). Oko Moskwy służyło do nasłuchu aktywności balistycznej USA. Gdyby Stany Zjednoczone zrobiły piu-piu w kierunku ZSRR, a ich rakiety – ziu-ziu – przeleciałyby nad biegunem, radar miał to wyłapać. W latach 80. radar nie mógł już konkurować z technologiami satelitarnymi, okazał się zbyt awaryjny, podatny na zagłuszanie i warunki meteorologiczne. Nie zdawał egzaminu, ale został wyłączony ze względu na „możliwość uszkodzenia elektroniki przez podwyższone promieniowanie”. Dziś – jak większość budynków i sprzętów tutaj – niszczeje. Demolowane pomieszczenia coraz mniej przypominają wnętrza sterowni rakiet i sztabów dowodzenia z hollywoodzkich produkcji o zimnej wojnie. Na żaden element konstrukcyjny radaru legalnie wejść nie można, co nie znaczy, że nikomu z nas się to nie udało…
Jedyne ślady człowieka, jego życia sprzed katastrofy, zachowały się w miasteczku Prypeć położonym najbliżej elektrowni (niespełna 4 km od niej) – między innymi w budynkach szpitala, żłobka i przedszkola. Porozrzucane zabawki, materace, nocniki, łóżka, książeczki i podpisane prace poruszają i przerażają. Choć oglądamy rzeczy należące do dzieci, które przeżyły awarię, patrzy się na nie tak, jakby należały do duchów, jakby jakieś metafizyczne istnienie wciąż było z nimi związane. Zeszyty, które miały zapełnić się kolejnymi notatkami, rysunki pozostawione do dokończenia na kolejnej lekcji plastyki, wciąż czekają. Czy ich twórcy jeszcze żyją? Czy mają już swoje rodziny? Mieszkają w Kijowie czy wrócili w te okolice? Nie wiadomo…
Dla mnie absolutną perełką na mapie strefy jest szpital. To prawdziwa skarbnica pamiątek po ewakuowanym stąd życiu – szyldy, obrazy z Leninem, karty medyczne niechronione RODO, z częściowo wypełnionymi informacjami gorączkowymi, diagnozami chorób, zaleceniami dla pacjentów, których dalszych losów nie poznamy. Leki, środki opatrunkowe, wyposażone sale… Właśnie do tego szpitala zostali przewiezieni strażacy, który pierwsi zjawili się na miejscu katastrofy. Przekonani, że przyjechali gasić zwykły pożar, niezabezpieczeni zbliżyli się na śmiertelną odległość do ziejącego krateru otwartego reaktora. Wszyscy przypłacili swoją służbę życiem. Choroba popromienna wydarła ich z rąk rodzin, w niewyobrażalnym cierpieniu oczekiwali na śmierć, która była wybawieniem z oków rozkładającego się, obolałego ciała. Ich ubrania i buty, które mieli na sobie tej nocy zostały przeniesione do piwnic szpitala i leżą tam do dziś. Tutaj znajduje się szczególny hot spot wyprawy, w którym dozymetr pipczy jak oszalały. Żeby odnaleźć ten punkt, trzeba wiedzieć, gdzie szukać. Trzeba mieć solidne, odporne na wilgoć buty oraz sprawną latarkę, najlepiej czołówkę, rękawiczki, maskę chroniącą przed wdychaniem pyłu i oczy dookoła głowy, jeśli nie chcemy ich sobie wykłuć jakimś ostrym wystającym przedmiotem.
Powyższe zasady dotyczą także zwiedzania niedokończonego bloku 5. Nikt nie planował zamknięcia elektrowni zaraz po katastrofie. Wręcz przeciwnie! Przygotowywana była jej dalsza rozbudowa. Zaczęły powstawać, rozkradane do dziś przez amatorów metali wszelakich, bloki 5. i 6. Strzeżone i teoretycznie niedostępne dla zwiedzających, stanowią nie lada wyzwanie. Panująca w środku całkowita ciemność, brak zabezpieczonych przejść i jakiejkolwiek infrastruktury wymagają od eksploatorów talentów niemal speleologicznych. Warto jednak się postarać. Z dachu bloku piątego rozciąga się doskonały widok na zasłonięty sarkofagiem blok czwarty.
Wszystkie te miejsca – Rudy Las, cmentarzyska samochodów i ciężkiego sprzętu, bloki 5. i 6., eksperymentalna ferma norek – znikają rozgrabiane przez złomiarzy, dewastowane przez stalkerów, grafitti na budynkach i wewnątrz nich wcale nie są rzadkim widokiem. Mieszkańcy wspomnianej wcześniej Prypeci, podczas ewakuacji z zamieszkiwanych przez siebie bloków z wielkiej płyty, nie mieli możliwości zabrania ze sobą prawie żadnego dobytku ani zwierząt. Nie przypuszczali też, że nie będzie im dane wrócić do domów. Większość ich rzeczy została zniszczona lub sprzedana na targach w Kijowie w czasie akcji likwidacyjnej. Betonowe osiągnięcia socjalistycznej myśli architektonicznej pochłania dziś przyroda. Wdziera się swoim zielonym, zaborczym jestestwem do dawnych sal szkolnych, sklepów, mieszkań pracowniczych i bierze je w posiadanie. Rozsadza chodniki, penetruje szczeliny w betonie, bezwstydnie rozsiewa nieprzebrane ilości rozmaitych nasion po okolicy, a zmienne warunki pogodowe – wilgoć, mróz, palące słońce – tylko ułatwiają jej zadanie. Lasy i zarośla miasta i całej strefy wykluczenia są pełne zwierząt: lisów, dzików, koni Przewalskiego, którym brak człowieka wyraźnie służy. W tych okolicznościach przyrody ciężko doświadczyć grozy tamtych dni, zawłaszczane przez zieleń budynki nie straszą, lecz, paradoksalnie, dają nadzieję. Nadzieję, że Ziemia sobie jakoś poradzi, że może nie zdołamy jej zniszczyć do końca, że nasza pyszna zwierzchność nad wszelkim stworzeniem, którą sami sobie nadaliśmy, nie stanie się przyczyną globalnej zagłady.
Dlaczego to miejsce jest idealne dla bezdzietnych? Bo wstęp do strefy mają wyłącznie osoby dorosłe, po weryfikacji paszportów. Opuścić strefę można też wyłącznie po kontroli na bramkach dozymetrycznych i sprawdzeniu dokumentów. Jeśli coś „zaświeci” na bramce, to już w strefie zostanie. O ile buty można domyć czy wytrzepać, to z aparatem fotograficznym ten numer nie przejdzie. Tutaj układność nie pomoże. W strefie obowiązuje zakaz spożywania alkoholu i wstępu osobom nietrzeźwym oraz godzina policyjna, a poza strefą prohibicja jest normą, dlatego trzymanie alkoholu w jego oryginalnym, przemyślanym marketingowo przez rozlewnię opakowaniu będzie dużym błędem. Jeżeli chcemy się uraczyć procentami, musimy wcześniej zaopatrzyć się w sprytnie ukryty alkohol i – obowiązkowo – gumę do żucia. Na dłuższe imprezy szkoda jednak czasu. Zanim to wszystko się rozpadnie, warto poświęcić każdą chwilę na eksploracje, tym bardziej że nawet po czterodniowym pobycie w strefie od świtu do zmroku pozostanie jakiś niedosyt.
Tekst: Magdalena Majewska
Zdjęcia: Magdalena Majewska;
zdjęcie konia Przewalskiego: Jakub Lewandowski