Instynkt macierzyński jest jak potwór z Loch Ness – niby wszyscy o nim słyszeli, mnóstwo ludzi w niego wierzy, ale nikt nie potrafi dowieść jego istnienia. Termin ten częściej niż w opracowaniach naukowych znajdziemy na blogach parentingowych i portalach plotkarskich. Te ostatnie z upodobaniem donoszą, w której celebrytce instynkt już się przebudził, w której leniwie drzemie, a w której szaleje. „35-letnia wokalistka poczuła instynkt macierzyński?”, pytają czujnie, obserwując poczynania Dody, albo ogłaszają wrzaskliwym boldem: „Te aktorki nie zdążyły zostać matkami”. Nie zdążyły – jak czytamy w artykule – bo zlekceważyły podszepty wewnętrznego suflera.
Instynkt macierzyński jak żywioł
Chcemy wierzyć, że pragnienie dziecka jest powszechne, naturalne i „instynktowne”, lecz z kobiecych wypowiedzi rozsianych po mediach wynika, że to bzdura. Nasze relacje z instynktem macierzyńskim są wyjątkowo burzliwe. Równie chętnie powołujemy się na niego, jak zaprzeczamy jego istnieniu.
„Instynkt macierzyński siedzi w każdej kobiecie, u jednych jest mniejszy, a u drugich większy. – pisze na forum OurFriend.pl jedna z użytkowniczek. – Ja zaraz po 20-tce zapragnęłam pierwszego dziecka, później drugiego. O trzecim zaczęliśmy myśleć, jak przeprowadziliśmy się z bloku do dużego domu. A czwarte, o które się właśnie staramy… Wstałam pewnego dnia rano i po prostu wiedziałam, że kogoś w tym naszym domu jeszcze brakuje”.
A zatem wystarczy obudzić się rozćwierkanym porankiem i – pstryk! – być gotową do rozmnażania. Również słynne Polki, przepytywane przez wścibskich reporterów, wspominają o przebudzonych nagle pragnieniach macierzyńskich; niekiedy tak silnych, że można mówić o nich wyłącznie językiem używanym do opisu żywiołów. W tych historiach instynkt budzi się jak Etna, włada kobietami, włącza się automatycznie, rozpiera, szaleje i trudno go okiełznać.
- Edyta Górniak – jak donosi Wirtualna Polska – marzy o drugim dziecku i nie może powstrzymać instynktu macierzyńskiego.
- Instynkt macierzyński Magdaleny Cieleckiej szaleje – pisze „Pomponik”. – Aktorka od jakiegoś czasu ciągle mówi w mediach o pragnieniu posiadania dziecka.
- Sablewską rozpiera instynkt macierzyński – obwieszcza w tytule „Pomponik”.
- Bardzo chcę mieć dziecko – mówi Marta Manowska w rozmowie z „Na żywo” – Każda kobieta tego pragnie.
Lepszy zdechły niż żaden
Takie ujęcie tematu dominuje w mediach głównego nurtu, ale instynkt macierzyński miewa też mniej entuzjastyczną prasę. Coraz więcej kobiet szuka go w sobie i nie znajduje. Mówią wprost: „nie mam instynktu” albo, jak autorka bloga „Barbarella”, przyznają się do instynktu wielkości zdechłego ziarenka maku. Łebka od szpilki. Drobinki piasku.
Karolina Wajda w rozmowie z „Dzień Dobry TVN” stwierdza: „Ja nie mam dzieci, bo widocznie mój instynkt nie był dostatecznie silny, by przełamać zdrowy rozsądek”.
Przyznanie się do nieposiadania instynktu, gdy u innych wybucha z siłą wulkanu, bywa krępujące; to jak przyznać się do braku palca u nogi albo uczuć wyższych. Niby żyć bez nich można, ale wydaje się to jakimś zawstydzającym niedopatrzeniem natury. Krępującą, a niekiedy wręcz kompromitującą społecznie niedoróbką. Dlatego niektóre bezdzietnice sięgają po językowy szwindelek i z dumą oznajmiają, że mają silny instynkt niemacierzyński lub antymacierzyński. Lepiej mieć niż nie mieć. Lepszy zdechły niż żaden.
Instynktowny helpdesk
Sufler na „i” bywa obsmarowywany w mediach również wtedy, gdy zawodzi. „Z moim instynktem macierzyńskim to jest tak, że żeśmy się chyba minęli na porodówce – pisze Hanna Banaś na swoim blogu „O matko wariatko”. I dodaje: „Jak niemowlę wyło mi przez godzinę w środku nocy, to żaden instynkt macierzyński mi nie szeptał do ucha: Ma skok wzrostowy, głodny jest…”
Z kolei aktorka, Magdalena Popławska, w rozmowie z tygodnikiem „Życie na Gorąco” mówi, że jej przygotowaniom do roli matki towarzyszyły czarne myśli. „Bałam się depresji poporodowej, braku instynktu macierzyńskiego i tego, że nie podołam tej najważniejszej roli”. To często powracający motyw kobiecych wynurzeń: „Nie mam instynktu macierzyńskiego – żalą się na forach świeżo upieczone matki. – Czy coś jest ze mną nie tak?”.
Sprawdźmy zatem, czym jest to, co podobno nie istnieje, a zdaje się bezwzględnie rządzić kobiecym życiem.
Co o instynkcie macierzyńskim mówi nauka?
Słownik XX wieku Larousse’a mianem instynktu macierzyńskiego określa „(…) pierwotną skłonność, wzbudzającą u każdej normalnej kobiety pragnienie macierzyństwa i po zaspokojeniu tego pragnienia popychającą ją do sprawowania nad dzieckiem opieki fizycznej i moralnej”. Ta definicja, choć przestarzała i wielokrotnie kwestionowana, dobrze oddaje pokutujące do dziś przekonania na temat instynktu macierzyńskiego. Powszechnie uważa się, że:
- Każda kobieta go ma.
- W każdej prędzej czy później się odezwie.
- Każdą wyposaży w instrukcję obsługi niemowlaka – podpowie, jak się nim opiekować i jak go wychowywać.
- Ta, w której się nie odezwał, jest nienormalna.
Dziś, gdy za sprawą mediów społecznościowych mamy wgląd w myśli i uczucia kobiet, wiemy, jak wiele w tej definicji bzdur i fałszywych wyobrażeń. Przede wszystkim okazuje się, że nie każda z nas wyposażona jest w ten mityczny instynkt. Zamiast pragnienia dziecka odnajdujemy w sobie przemożne pragnienie bezdzietności, potrzebę spokoju, niezależności lub intensywnej aktywności zawodowej. Z instynktem macierzyńskim toczymy wewnętrzne boje, negocjujemy z nim, mijamy się na porodówkach, odkładamy go „na potem”, a często traktujemy jak biologiczny helpdesk, który – niestety! – raz po raz nas zawodzi, nie odpowiadając na nasze zgłoszenia. Dlatego wiele świeżo upieczonych mam, gdy pochyla się nad niemowlęciem, czuje jedynie zwątpienie, bezradność i strach.
Instynkty tak nie działają! Są właśnie po to, byśmy nie tracili czasu ani energii na wątpliwości. Na instynktownym autopilocie mamy działać bezrefleksyjnie i niezawodnie jak antylopa, która dostrzegła lwa czy ptasia mama na widok rozwartego pisklęcego dzioba. Co ważne, aby mówić o instynkcie, musi on pojawić się u ogółu osobników gatunku, bez licznych wyjątków i bez treningu. Nie trzeba być etologiem, by wiedzieć, że wachlarz zachowań i motywacji związanych z macierzyństwem jest u kobiet znacznie bogatszy niż u szczurów, pszczół czy świnek morskich. „W rzeczywistości nie ma dwóch sposobów przeżywania macierzyństwa, lecz nieskończoność – pisze Elizabeth Badinter w książce Konflikt: kobieta – matka. – To sprawia, że nie można mówić o instynkcie, którego podstawę stanowi determinizm biologiczny”.
Angela Saini, autorka książki Gorsze. Jak nauka pomyliła się co do kobiet, zauważa jeszcze jedną fundamentalną różnicę między ludzkimi a choćby małpimi matkami – te ostatnie nigdy nie tracą bezpośredniego kontaktu z dzieckiem. „Odkąd jej się przyglądam – relacjonuje swoją wycieczkę do zoo dziennikarka i popularyzatorka nauki – ani razu nie wypuściła dziecka poza zasięg swoich rąk. Stale ma młode na oku, pilnuje, by nie wypadło z jej ciasnej, bezpiecznej orbity”. Ludzkim matkom nie sprawia problemu pozostawienie maleństwo na chwilę lub dłużej z partnerem, babcią, opiekunką. W podbramkowych sytuacjach potrafią nawet porzucić je na zawsze. A nawet zabić. Coś takiego wśród naczelnych się nie zdarza. Badacze, którzy obserwowali je wiele tysięcy godzin, twierdzą, że samice małp bywają nieudolnymi matkami, zwłaszcza przy pierwszym dziecku, ale nigdy nie narażają swojego potomstwa na śmierć czy niebezpieczeństwo. I zawsze mają je przy sobie.
A zatem u małpich samic instynkt macierzyński widać gołym okiem, u kobiet trudno go znaleźć nawet za pomocą najbardziej zaawansowanych narzędzi badawczych. Dlaczego zatem ludzie – dzietni i niedzietni – tak chętnie się na niego powołują?
Skąd wzięła się koncepcja instynktu macierzyńskiego?
Choć kobiety od zawsze rodziły dzieci, koncepcja instynktu macierzyńskiego nie jest odwieczna. Nie wymyślili jej nawet starożytni Grecy i Rzymianie. Pochodzi z czasów dużo późniejszych – z przełomu XVIII i XIX wieku, gdy za sprawą odkryć Karola Darwina zachowania pojedynczych ludzi i całych społeczeństw zaczęto tłumaczyć prawami przyrody. Ówcześni naukowcy pochylali się nad owadami społecznymi i ssakami, obserwowali, jak funkcjonują i próbowali przekładać odkryte reguły na społeczności ludzkie. W sukurs przyszły im rozwijające się wówczas nauki społeczne. Jak tłumaczy w jednym z postów dr Renata E. Hryciuk z w Instytutu Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego:
Instynkt macierzyński pojawia się w okresie Oświecenia, kiedy dynamicznie rozwijają się takie dyscypliny naukowe jak demografia, a w Europie powstają pierwsze państwa narodowe. Dziecko wtedy nabiera wartości społecznej, a macierzyństwo zostaje wpisane w ideologię narodową. W wielu kontekstach tak zdawałoby się od siebie odległych jak Meksyk, Polska czy Indie figura matki była niezbędna do symbolicznego konstruowania idei narodu i nadal jest używana do mobilizowania bądź demobilizowania kobiet w obszarze reprodukcji biologicznej, tak by nie tylko podtrzymywać istnienie danego narodu, ale też zapewnić mu odpowiednią liczebność i w konsekwencji dobrobyt.
Politycy, publicyści i moralizatorzy działający u progu ery przemysłowej potrzebowali nośnych argumentów, które zatrzymałyby kobiety w domach, z dala od szkół, uniwersytetów oraz rodzącego się rynku pracy, i zobowiązały je do dostarczania nowych obywateli. Umiejętnie wypromowany instynkt macierzyński nadawał się do tego znakomicie! Odwoływał się do biologii i naturalnych popędów, w przewrotny sposób dowartościowywał matki i eksponował ich wyjątkową rolę w społeczeństwie, a przy okazji zwalniał ojców z niewdzięcznych zadań opiekuńczych. Ponieważ panowie nie posiadają macic, nic – zdaniem dziewiętnastowiecznych ekspertów – nie popycha ich do „sprawowania fizycznej i moralnej opieki nad dziećmi”. Z tym pakietem archaicznych przekonań borykamy się do dziś. To znamienne, że nigdy w historii nie „odkryto” równie apodyktycznego co macierzyński instynktu ojcowskiego; instynktu, który kazałby mężczyznom siedzieć w domu, czytać bajki, zmieniać pieluchy i płacić alimenty. No cóż, nie odkryto go, bo skubnąłby panom trochę wolności.
Czy to oznacza, że w kwestii macierzyństwa natura nie ma nic do gadania? Oczywiście to bzdura. Istnieją hormony macierzyństwa, oksytocyna i prolaktyna, które w spektakularny wręcz sposób pomagają świeżo upieczonym mamom przystosować się do nowych zadań. Prolaktyna odpowiada między innymi za produkcję pokarmu, natomiast oksytocyna, czyli jak twierdzą niektórzy „hormon ksenofobicznego przywiązania”, ułatwia poród oraz karmienie piersią i wzmacnia więź między matką a dzieckiem. Zdaniem części naukowców, duże ilości tego hormonu wydzielane podczas akcji porodowej sprawiają, że matka natychmiast zakochuje się w osesku i jest gotowa się dla niego poświęcać. Czy to już instynkt macierzyński? Nie! To jedynie biologiczny – niekiedy awaryjny – mechanizm budujący więź między matką a dzieckiem oraz innymi członkami rodziny. Wysoki poziom oksytocyny występuje również u ojców i rodziców adopcyjnych, a jak już ustaliliśmy – nikt nie mówi o instynkcie ojcowskim czy rodzicielskim.
Dlaczego ciągle kłapiemy o instynkcie?
Instynkt macierzyński – w definicyjnym rozumieniu – powinien w bezwzględny sposób popychać kobiety do zostania matkami. Te jednak, odkąd dostały pigułkę antykoncepcyjną i prawo decydowania o sobie, przestały rodzić z automatu. Mają zazwyczaj tyle dzieci, na ile mogą sobie pozwolić, same wybierają dogodny moment na zajście w ciążę, a do macierzyństwa częściej niż naturalny popęd skłaniają je powody… „hedonistyczne”. Tak przynajmniej twierdzi Elizabeth Badinter, powołując się na francuskie i amerykańskie dane. Tym niefortunnym terminem badaczka nazwała po prostu radość z posiadania dziecka. Kobiety mają dzieci, bo chcą. Bo z macierzyństwa czerpią przyjemność i satysfakcję. Bo uznały, że z dziećmi ich życie będzie szczęśliwsze. Oczywiście za decyzją o urodzeniu może stać wiele innych powodów, dobrych i fatalnych: potrzeba opieki i troski, głód miłości, wpojone przekonania, nuda… Wiele z nich ukrywa się właśnie za obsmarowywanym tutaj terminem – tyleż efektownym, co pustym. Kto nie wie, dlaczego zdecydował się na dziecko lub nie chce się nad tym zastanawiać, powoła się na instynkt macierzyński.
A zatem mówienie o instynkcie bywa (czasami!) wyrazem bezradności wobec kierujących nami niejasnych motywacji. To również sposób na zwięzłe i obrazowe opisanie tego, co dzieje się z matką i dzieckiem podczas porodu i później – „Instynkt macierzyński, ta niepowtarzalna więź z maleństwem”, czytam na przykład na portalu PoradnikZdrowie.pl. Ale powoływanie się na instynkt może też wynikać z potrzeby osadzenia ciąży i macierzyństwa na trwalszym fundamencie niż widzimisię. Nasze chcenia, marzenia i poglądy, a także wybory i decyzje bywają niestałe i kapryśne jak marcowa pogoda. Łatwo je podważyć i trudno im zaufać. Instynkt jest ponad tym. Jeśli przemówił, sprawa zakończona. Możemy odpocząć od wszelkich wątpliwości, dylematów i ocen związanych z zachodzeniem w ciążę. W zderzeniu z naturalnym popędem wydają się błahe i nieistotne. Co ważne, jeśli odwołujemy się do instynktu macierzyńskiego, ośrodek decyzyjny lokujemy w swoim ciele, a ciało to natura. W przeciwieństwie do przewrotnego umysłu uformowanego przez kulturę nie podsuwa nam fałszywych tropów i nie mami nas fejkowymi obietnicami. Wierzymy, że jest szczere i do bólu (dosłownie!) uczciwe. Instynkt macierzyński w tym ujęciu to nic innego jak wewnętrzna potrzeba posiadania dziecka, niezafałszowana żadnymi „rozumowymi” ułudami ani cudzymi oczekiwaniami.
Podobnie rzecz ma się z niedzietnością. Jeżeli wynika z wewnętrznej potrzeby, a nie z zewnętrznych uwarunkowań, mówimy, że nie mamy instynktu macierzyńskiego. Cóż za paradoks! Ten nieszczęśliwy zwrot, który od wieków dzieli kobiety na lepsze (z instynktem) i gorsze (bez niego), nasz – bezdzietnicowy! – wróg numer jeden, najlepiej oddaje nasze niemacierzyńskie odczucia. To nie my w jakimś pokrętnym procesie intelektualnym „wybrałyśmy” bezdzietność! Ona po prostu jest zakodowana w naszych ciałach. Jest nami! Nie istnieje w języku polskim lepszy zwrot na określenie tej wewnętrznej, naturalnej potrzeby niedzietności. Czasami mówimy „nie, bo nie”, „bo dzieci mnie wk…ją”, „bo tak czuję”, ale obrazowa, a zatem i perswazyjna siła tych zwrotów jest marna. Frazę „brak mi instynktu macierzyńskiego”, zrozumie każdy. Może się obruszy, może pokiwa głową z politowaniem, ale nie będzie dyskutował. Instynkt milczy, sprawa zakończona.
Co ma instynkt macierzyński do mięsożernego wegetarianina?
Potrafię zrozumieć potrzebę przywoływania instynktu w rozmowach o (nie)macierzyństwie. Twierdzę jednak, że powinniśmy używać tego hasła bardzo oszczędnie, a najlepiej całkowicie wyrugować je z języka. Przez stulecia uważano, że instynkt macierzyński jest fundamentem kobiecej tożsamości. Która go nie miała, raz, dwa trzy, odpadała z gry o rodzinny i społeczny status. Dlatego a kysz z nim! Jest tyle innych obrazowych sformułowań! Szwedzka badaczka Helen Peterson pisze na przykład o rozmownych lub milczących ciałach (o tym w następnym poście). Z kolei Elżbieta Korolczuk często wspomina o aktywnej potrzebie bezdzietności lub macierzyństwa. Założę się, że można wymyślić jeszcze wiele poręcznych, a jednocześnie niedyskryminujących sformułowań, które trafią w sedno naszych odczuć związanych z (nie)macierzyństwem. Tymczasem proponuję wam grę. Gdy następnym razem będziecie miały na końcu języka frazę „instynkt macierzyński”, wyplujcie ją i zastąpcie inną, np. „mięsożerny wegetarianin”.
Odezwał się we mnie mięsożerny wegetarianin.
Każda kobieta ma mięsożernego wegetarianina.
Brzmi równie fałszywie i absurdalnie, co zdanie „Każda kobieta ma instynkt macierzyński”, ale dużo zabawniej.
———————————————————————————————————–
Post jest rozwinięciem rozdziału „Plotka o instynkcie macierzyńskim”, zamieszczonego w mojej książce „Szczerze o życiu bez dzieci” (Wydawnictwo Pascal). Z książki pochodzą również rysunki Kasi Drewek-Wojtasik.
Rys. Katarzyna Drewek-Wojtasik, Copyright ©Wydawnictwo Pascal, zsuzsi_straner/Pixabay, Foto: Luiza Różycka