Ten wpis dedykuję wszystkim tym, którzy nie potrafią przejść obok bezdzietnika, nie rzuciwszy z pogardą: „Nie miej sobie dzieci, ale nie dorabiaj do tego ideologii”. O jaką ideologię chodzi? Co to znaczy „dorabiać ideologię”? I przede wszystkim – dlaczego akurat bezdzietność ma być od niej wolna, podczas gdy do rodzicielstwa przez stulecia dorabiano najbardziej fantastyczne ideologie? Żeby odpowiedzieć na te pytania, muszę najpierw popatrzeć w słońce…
Wiele lat temu, jeszcze na studiach, przeczytałam o pewnym indiańskim plemieniu, które czuło się odpowiedzialne za wszystkie zmierzchy i poranki świata. Indianie wierzyli, że są dziećmi Słońca i codziennie swoimi modlitwami muszą pomagać mu wznieść się ponad horyzont i spokojnie wędrować po niebie. Cóż za fantastyczna motywacja do życia! Jeśli nie wstaniesz o świcie i nie pomodlisz się, świat przestanie istnieć – taka groźba, potraktowana poważnie, poderwie na nogi największego śpiocha i najbardziej zblazowanego dekadenta. Trochę zazdrościłam tym indiańskim rannym ptaszkom, bo mnie w tamtych czasach mało co podrywało na nogi przed południem, a słowo „odpowiedzialność” znałam jedynie z literatury. Nie miałam nawet kota, którego mogłabym zamorzyć głodem! Niby fajnie, ale nie do końca. Moje życie przybrało kształt trójkąta, którego wierzchołki wyznaczały uczelnia, stancja i modne wówczas we Wrocławiu Kazamaty. Gdybym któregoś dnia nie wstała, nad tym trójkątem nadal wschodziłoby słońce, profesor Miodek z gawędziarską swadą tłumaczyłby kolejnym pierwszoroczniakom, czym jest lingwistyka strukturalna, pani Ziuta przyjęłaby nowego lokatora, a w Kazamatach wciąż katowano by moje ulubione kawałki. Istnienie świata w żaden sposób nie wiązało się z moim istnieniem. Nie byłam jego częścią. Mogłabym się na świat wypiąć, a on by tego nawet nie zauważył. Uświadomili mi to właśnie amerykańscy Indianie, bohaterowie jakiegoś obowiązkowego na polonistyce, choć dziś już zapomnianego eseju.
Zabolało.
Jak się dorabia ideologię?
Wszyscy pragniemy, by nasze życie było wartościowe, sensowne i ważne, dlatego potrzebujemy mitów i symboli. Tak jak amerykańscy Indianie chcemy mieć poczucie, że jesteśmy aktorami uniwersalnego dramatu; że spoczywa na nas boska odpowiedzialność za świat, a choćby za ten kawałek świata, który potrafimy zakreślić wyobraźnią. To dlatego do swoich życiowych wyborów „dorabiamy ideologię”, czyli – mówiąc po ludzku – nadajemy im uniwersalne znaczenie.
Świat nie przetrwa, jeśli nie pomodlę się do Słońca.
Przyszłość nie nadejdzie, jeśli nie zrezygnuję z plastiku.
Społeczeństwo się rozpadnie, jeżeli zgodzę się na małżeństwa gejów.
Ludzkość wymrze, jeśli nie będę mieć dzieci.
Oto przykłady myślenia symbolicznego. Myślenia, które od zarania dziejów pomaga nam wierzyć, że nasze życie to coś więcej niż kaprys ślepego losu, a to, co robimy i o co walczymy, ma znaczenie nie tylko dla nas, ale także dla innych. Dla potomnych.
Dorabianie ideologii do macierzyństwa
Doskonałą ilustracją takiego myślenia jest opublikowany niedawno w „Wysokich Obcasach” felieton Ewy Kalety. Autorka przed czterema miesiącami urodziła dziecko i na przekór rozmaitym katastrofistom chce nadać temu wydarzeniu uniwersalną wartość. Pisze między innymi: „Więc oto mam w domu, na brzoskwiniowym kocyku, największe zaprzeczenie śmierci. Odpornego na wirusa symbolicznego wojownika o nowe, o więcej, o dostęp do świata (…)”. Macierzyństwo nazywa „ocaleniem”, a dziecko nieco egzaltowanie „emanacją życia” i „rozpędzoną maszyną rozwoju”.
Dlaczego rodzimy dzieci – PYTA – kiedy świat tak bardzo nas niepokoi, kiedy płonie Australia, topnieją lodowce i kiedy szerzy się epidemia? Z tego samego powodu, dlaczego we Włoszech objętych kwarantanną na balkonach ludzie tańczą i śpiewają. To właśnie chcemy robić, to nam przychodzi do głowy – w obliczu zwątpienia i strachu szukamy nadziei i żyjemy na przekór.
Komentarz narzuca się sam: Ewa Kaleta urodziła dziecko i dorabia do tego ideologię. Nie wystarczy jej lakoniczna konstatacja „mam dziecko, bo mam”, „urodziłam, bo urodziłam”. Nie! Jak każdy człowiek szuka dla swojego wyboru sensów i znaczeń – zarówno tych indywidualnych, jak i wspólnotowych. Pisze: „Niemowlęta do dobra wiadomość dla świata”. Miejscami można by podejrzewać nawet, że broni swojego wyboru przed jakimś enigmatycznym trybunałem:
Kiedy zaczęłam czytać pierwsze doniesienia o koronawirusie, było już pewnie po północy, początek lutego, jedna z moich bezsennych nocy. Spojrzałam na śpiącego obok mnie męża i czteromiesięczną córkę. Przypomniały mi się słowa moich koleżanek i znajomych – nie mam dzieci przez kryzys klimatyczny, nie mam dzieci, bo system jest niewydolny, nie mam dzieci, bo świat chyli się ku upadkowi, a ludzi jest już i tak dużo, nie mam dzieci, bo chcę zajmować się sobą. Wtedy w myślach przyznałam im rację (…)
Ostatecznie jednak w felietonie Kalety życie triumfuje nad śmiercią, a macierzyństwo nad bezdzietnością. Słońce po raz kolejny pojawia się nad horyzontem…
Bezdzietność bez znaczenia?
Rodzice od stuleci „dorabiają ideologię” do swojego rodzicielstwa, czyli po prostu zastanawiają się, dlaczego posiadanie dzieci jest dla nich ważne. Jedni chcą mieć kogoś do kochania, inni widzą w tym szansę na symboliczną nieśmiertelność. Miłośnicy rodzinnych sag dziećmi regulują dług zaciągnięty u przodków, a piewcy narodu wierzą, że swoją progeniturą budują „wielką, katolicką Polskę”. Dzieci rodzi się z lęku przed samotnością albo z tęsknoty za przynależnością. Przede wszystkim jednak dzieci symbolizują nadzieję. Są jak powerbanki podłączone do rodzicielskich ciał i umysłów – dają energię do walki o nowy dzień i lepsze jutro. Gdyby poszperać w tekstach kultury, znalazłoby się jeszcze wiele sensów i znaczeń przypisywanych macierzyństwu i ojcostwu. Co innego bezdzietność! Ta nie ma prawa upominać się o jakiekolwiek znaczenie. „Nie chcesz mieć dzieci, to ich nie miej – słyszę co krok – ale nie dorabiaj do tego ideologii”. Co w swobodnym tłumaczeniu znaczy: „Bądź sobie bezdzietna, ale twój wybór jest bezsensowny i bezwartościowy”. Gdybym chciała uzasadnić swą bezdzietność w oczach społeczeństwa, musiałabym wstąpić do klasztoru, a to – zgodzicie się ze mną – dość sadystyczny wymóg.
Nie dziwcie się więc, gdy przeglądając współczesną prasę dla kobiet, znajdziecie po raz tysięczny „dorabianie ideologii” do macierzyństwa, ale żadnego „dorabiania ideologii” do bezdzietności. Zgodnie z niepisaną zasadą kobiecych redakcji, o życiu bez dzieci, owszem, można rozwodzić się, ale pod żadnym pozorem nie wolno nadawać mu uniwersalnego znaczenia. Dlatego nie znajdziecie w „Wysokich Obcasach” felietonu o tym, jak wzniosłą i szlachetną rzeczą jest niepowoływanie dziecka na świat, choć w oczach wielu to właśnie odmowa macierzyństwa ma głęboki społeczny sens. Nie przeczytacie w „Vogue’u”, że „człowiek jest wszędzie i że już nie ma miejsca na świerszcze”*. Nie natkniecie się w „Pani” na artykuł o wyzwalającej mocy bezdzietności, mimo że dla całkiem sporej grupy kobiet to właśnie bezdzietność jest warunkiem pełnego i wartościowego życia. Poczytacie co najwyżej o tym, że każdy ma prawo żyć po swojemu, wszystkie powinnyśmy się szanować i nikt nikomu nie ma prawa zaglądać pod kołdrę. Tak wygląda akceptacja bezdzietności po polsku. Bądź sobie bezdzietna, ALE to dziwaczne i nic nie znaczy. Polskie media traktują bezdzietnice jak obce i dziwne plemię, które trzeba pokazać publiczności, tak jak pokazuje się kobiety z Padaung z długaśnymi szyjami albo Chinki o skrępowanych stopach. Patrzcie i dziwcie się, kochane matki Polki, a jak się już napatrzycie i nadziwicie, to wrócimy do rytualnego uświęcania macierzyństwa, bo tego wszak od nas oczekujecie – umacniania w wierze, że tylko dzięki wam, matkom, słońce codziennie wschodzi i zachodzi, światło wygrywa z ciemnością, a niewinne dziecię z pandemią. Czego najlepszą ilustracją jest okładka najnowszego „ Vogue’a”
Dlatego – moje kochane bezdzietnice – dorabiajcie do swojego wyboru ideologię! Dorabiajcie ją radośnie i w hurtowych ilościach. Doszukujcie się w nim indywidualnych i społecznych znaczeń. Pomyślcie, że dzięki waszemu wyborowi znów wstanie słońce. Jeśli społeczeństwo rzeczywiście jest gotowe zaakceptować bezdzietność jako pełnoprawny wybór, nie może odmówić mu sensu i znaczenia. No, nie może!
Szach-mat!
Zdjęcia: https://pixabay.com, materiały prasowe
* Cytat za: Albert Camus