Temat „bezdzietnice u ginekologa” nie wziął się z powietrza. Wbrew sugestiom fejsbukowych sceptyków, nie wyssałam go z palca ani nie wysnułam z miejskich legend. Podpowiedział mi go gorliwy sufler o ksywce Życie, a ja po prostu nadstawiłam ucha. Często zmieniam ginekologów i przez ostatnie ćwierć wieku zrobiłam na tym polu solidne rozpoznanie bojem, ale o tym, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami gabinetów lekarskich, postanowiłam napisać dopiero wtedy, gdy upewniłam się, że moje nieciekawe przygody to coś więcej niż pech. Większość z nas przynajmniej raz w życiu wyszła od ginekologa wściekła lub zawstydzona.
W poczekalni
Zaczyna się już w poczekalni. Od progu z plakatów i banerów reklamowych witają nas słodkie bobaski, przepasane różowymi wstęgami ciążowe brzuszki i maleńkie stópki w troskliwych, dorosłych dłoniach. Na ścianach graficznym echem odbija się hasło „MATKA”, któremu wtóruje równie głośny i zwielokrotniony odzew – „DZIECKO”. Na stolikach – „Mamo, to Ja”, „Twój Maluszek”, „9 Miesięcy”. Ulotki szkół rodzenia i poradni laktacyjnych. Jeżeli nie chcesz być matką, uciekasz spojrzeniem. Kluczysz między brzuszkami. Szukasz skrawka neutralnej przestrzeni. Nikt tu nie mówi do ciebie ani o tobie. To nie twój cyrk. Czujesz się jak intruz, ale zajmujesz miejsce i cierpliwie czekasz na swoją kolej, wbijając wzrok w komórkę. Za chwilę odbierzesz upragnioną receptę, czmychniesz stąd i przynajmniej na pół roku zapomnisz o miejscu, które niby jest dla ciebie, ale już od progu traktuje cię jak pacjentkę „gorszego sortu”. Jeżeli jednak dziecko jest twoim nieosiągalnym marzeniem, chciałabyś, a nie możesz, wśród tego macierzyńskiego lukru dopada cię czarna rozpacz. Każdy plakat to wyrafinowana tortura. Każdy uśmiechnięty bobas zadaje ci ból. Ale też siedzisz i czekasz. Bo to jedyna przychodnia w mieście. Bo ta za rogiem wygląda dokładnie tak samo.
Oczywiście nie wszędzie ciąże biją po oczach. Ostatnio coraz częściej powstają kliniki preferujące minimalistyczny i abstrakcyjny wystrój. Tam nareszcie można odpocząć od tej przytłaczającej i zawłaszczającej przestrzeń macierzyńskości. Wciąż jednak większość poradni ginekologicznych wygląda tak, jakby zapraszała wyłącznie kobiety ciężarne. Polski kult matki spotyka się w nich z rachunkiem ekonomicznym – na przyszłej mamie klinika zarobi więcej niż na pacjentce, która potrzebuje od ginekologa jedynie okresowego przeglądu i recepty na środki antykoncepcyjne. Siedząc w poczekalni oklejonej ciążowymi brzuchami powinnyśmy się cieszyć, że od zdeklarowanej bezdzietności przychodnia nie pobiera dodatkowej opłaty. Bo i takie sytuacje się zdarzają! „Superrenomowana pani doktor z Gdańska stosowała odmienny cennik dla dzieciatych, planujących dziecko lub starających się o nie, i odmienny dla zdeklarowanych bezdzietnych”*, donosi jedna z czytelniczek bloga. A więc szach mat, bezdzietni! Są na was sposoby!
Kaznodzieje, recenzenci i naganiacze
Ale nagły atak niemowlaka to dopiero przygrywka do tego, co ma się wydarzyć w gabinecie lekarskim. Wiele z nas wchodzi tam jak na ring, zwłaszcza jeżeli to pierwsza wizyta i nie wiadomo, kto czeka za drzwiami – życzliwa profesjonalistka czy natchniony kaznodzieja, konserwatystka czy postępowiec? Dopóki rzecz się nie wyjaśni, lepiej wysoko trzymać gardę i mieć na końcu języka kilka ciętych ripost. Wywiad lekarski potwierdza albo rozwiewa nasze obawy – wtedy zazwyczaj ginekolog wystawia sobie świadectwo. W wielu przypadkach będzie to certyfikat taktu, kultury i profesjonalizmu, ale, niestety, certyfikowani aroganci zdarzają się równie często. I dyplomowani kaznodzieje. To oni, słysząc twardą deklarację: „Nie chcę mieć dzieci”, zaczynają grzmieć, napominać, straszyć i wyrokować. Najczęściej na wysokim C, bo dla ginekologa-kaznodziei ciąża nie jest stanem fizjologicznym, lecz mistycznym. „Macica to centrum kreacji. Hormony są złe, dzieci dobre, a matka to element kosmosu”. Zamiast antykoncepcji kaznodzieja zaleci metodę kalendarzykową, bo przecież „skoro ma pani męża, to nic się nie stanie”. Pytanie o stan cywilny jest u takiego lekarza elementem wywiadu, a obrączka na palcu jednoznacznym wskazaniem do zajścia w ciążę. O plany życiowe taki nie zapyta, o to, czy kobieta chce mieć dziecko, tym bardziej. Zastanawianie się nad tym „to jakieś fanaberie niezgodne z naturą”. Ta, która nie ma męża i nie spieszy się do pieluch, może dowiedzieć się, że jest zwykłą zdzirą. „Nie chcesz dzieci, więc pewnie masz wielu chłopów – usłyszała jedna z czytelniczek „Bezdzietnika”. – Ilu miałaś tych partnerów? Dziesięciu? Dwudziestu? Trzydziestu?”. I jak tu się bronić, gdy w przebieralni została nie tylko nasza bielizna, ale i przywdziewana na co dzień zbroja? Kobieta obnażona to kobieta bezbronna – kaznodzieja to wie, dlatego najzuchwalszy i najbardziej elokwentny staje się właśnie podczas badania. Choć żyjemy w państwie neutralnym światopoglądowo, przynajmniej w świetle zapisów Konstytucji, nic nas nie chroni przed przemocą ideologiczną, jakiej doświadczamy, siedząc na fotelu u ginekologa.
Nic nas nie chroni również przed recenzentami w białych kitlach, którzy próbują wpędzać kobiety w poczucie winy. Ślepi na rzeczywistość, zagapieni w przeszłość, chcieliby odbierać porody od dwudziestolatek. „Kiedyś się rodziło w wieku 18-20 lat i nie było problemów”, utyskują. Już 28-letnie pacjentki słyszą od lekarzy surowe napomnienia: „Na co pani czeka?”, „Kobiety są teraz nieodpowiedziane, po 40. chcą rodzić!”, „W dupach wam się poprzewracało”, „Te młode tak cudują”. Z medycznego punktu widzenia lekarze-recenzenci pewnie mają rację – dzieci najlepiej rodzić przed trzydziestką. Ale kobieta to nie tylko macica, a świat nie jest wielkim gabinetem ginekologicznym. Minęły czasy, gdy oczekiwano od nas jedynie wyjścia za mąż i zrobienia użytku ze swoich organów rozrodczych. Dziś mamy wiele innych zadań do wykonania – kształcimy się, rozwijamy, wybijamy na finansową niezależność, dbamy o ciało i emocje, podróżujemy, zdobywamy zawodowe szlify, dyplomy i doświadczenia. Przez lata mozolimy się nad najlepszą wersją swojego losu. Bierzemy za siebie odpowiedzialność, po to by podczas wizyty ginekologicznej dowiedzieć się, że wszystko robimy nie tak. Jesteśmy złymi pacjentkami i beznadziejnymi kobietami, bo „prawdziwa kobieta musi mieć dziecko”. Bo „ciąża jest misją kobiety”. Z gabinetu lekarskiego wynosimy, oprócz pliku recept, winę i wstyd albo wściekłość i wrzask – bo ktoś wszedł z butami w naszą intymność i próbował ją meblować według własnego gustu. Bo samozwańczo mianował się recenzentem naszego życia.
Niektóre z nas z gabinetu ginekologa odsyłane są wprost do psychiatry. Ten skandaliczny wątek niepokojąco często pojawia się w nadsyłanych przez was historiach. „Jeżeli kobieta nie urodzi do 42. roku życia, po 50. trafi na oddział psychiatryczny”, oświadczył lekarz jednej z moich rozmówczyń. „Gdy słyszę, że kobieta nie chce mieć dzieci, nie uważam tego za normalne – wyznał inny i dodał: – Nie myślała pani o wizycie u specjalisty?” Tym razem trafiła kosa na kamień. „Jako psychoterapeutka zgłębiłam motywy swojej niechęci do posiadania dzieci” – odparowała pacjentka. Nie każda jednak ma dość tupetu i dyplom psychologa, by zgasić medyka-psychiatryka, któremu brak dzieci pomylił się z brakiem rozumu. Zresztą, jak donoszą moje informatorki, nawet psycholog potrafi nazwać bezdzietną pacjentkę „nienormalną” i straszyć ją oddziałem zamkniętym. Wydaje się to strzelistym aktem głupoty, ale wystarczy rzucić okiem w przeszłość, by zrozumieć, w czym rzecz. „Wariatka” – tym słowem od lat chłostano i dyscyplinowano krnąbrne, zbuntowane, samodzielnie myślące kobiety. I odsyłano je tam, gdzie zwyczajowo odsyła się wszystkich odszczepieńców, buntowników i dysydentów – do szpitala wariatów. Psychiatryka. Psychuszki. Społeczeństwo nie lubi tych, którzy łamią normy, a wyrazicielem tego potępienia może być zarówno bezzębny żul, jak i szanowany pan doktor. Żula jednak łatwiej zignorować. Od ginekologa wychodzimy z ciężkim sercem i jeszcze cięższym „fuckiem” na ustach.
Bezprawna odmowa i gówno-prawda
Jednak największą frustrację wywołują w nas rozmaite odmowy. Kobietom, które nie chcą mieć dzieci, odmawia się prawa do decydowania o własnym życiu, prawa do antykoncepcji i prawa do leczenia. Taka odmowa może przybrać formę medycznej połajanki, może stroić się w piórka lekarskiej troski o pacjentkę, wciąż jednak będzie odmową bezprawną! Ma szczęście ta, która usłyszy od lekarza jedynie łagodne napomnienie – że latka lecą, aparatura rozrodcza wysiada, warto więc pomyśleć o dziecku. Kobieta może pomyśleć, lecz nie musi. Dostała wybór. Gorzej, jeżeli ginekolog wejdzie w buty ciążowego naganiacza i zamiast omówić rzeczowo szanse i zagrożenia, bacikiem ukręconym z ostrych słów zapędzi pacjentkę do rodzenia. „Trzeba to po prostu zrobić i już!”, bo przecież „taka piękna macica się marnuje”, marnują się świetne geny, piersi i jajeczka. Te żałosne lamentacje często kończy kasandryczny akcent: „Za dziesięć lat będzie pani siedziała z płaczem w moim gabinecie”. Gdyby kobieta nadal stawiała opór albo miała jakiekolwiek wątpliwości, może usłyszeć, że za jakiś czas partner na pewno ją porzuci, a brak dziecka „padnie jej na mózg”. Lekarz-naganiacz oczywiście nie pyta kobiety o zdanie. On wie, jak powinna żyć, a ponieważ ma literki „dr” przed nazwiskiem i widział już niejedną macicę, przyznaje sobie prawo do zarządzania jej płodnością. Każdą próbę obrony wyśmieje lub zlekceważy. Każdy sprzeciw zdusi w zarodku. Jeżeli mocne słowa nie wystarczą, sięgnie po skuteczniejszy środek – odmówi pacjentce antykoncepcji.
I to jest prawdziwa zmora kobiet, które nie chcą mieć dzieci – odmowa wypisania recepty na środki antykoncepcyjne. Sama nigdy tego nie doświadczyłam, ale w zebranych przeze mnie historiach ten motyw często się powtarza. Wyraźną cezurą jest trzydziestka. W tym wieku kobiety najczęściej słyszą: „Proszę odstawić tabletki. I tak będzie już pani starą pierworódką”. Czasami lekarz-naganiacz całkowicie odmawia pacjentce środków antykoncepcyjnych, częściej jednak mnoży przeszkody, wygłasza tyrady o ich szkodliwości lub wypisuje receptę tylko na jedno opakowanie, „bo przecież może pani zmienić zdanie, więc po co tracić pieniądze”. Co zuchwalszy zapyta: „Czy pani mąż zgadza się na to, by brała pani tabletki antykoncepcyjne?”. Okazuje się, że mimo niemal dwustu lat wyzwalania się z patriarchatu nad naszą macicą wciąż ktoś chce sprawować kuratelę.
A jednak, choć mamy konserwatywną cofkę, nadal możemy decydować o swoim życiu i swojej płodności. Ginekolog nie może odmówić nam przepisania środków antykoncepcyjnych, jeżeli nie ma do tego konkretnych, uzasadnionych medycznie wskazań. Argument, że pacjentka jest już „stara” i powinna w końcu urodzić dziecko, nie jest argumentem medycznym, lecz idiotycznym. Ogólne przekonanie o „szkodliwości zażywania antykoncepcji” również nie daje lekarzowi prawa do odmowy wypisania recepty, musi on bowiem uzasadnić, że ten konkretny lek szkodzi akurat tej pacjentce. A skoro ten szkodzi, to należałoby po prostu dobrać inny. Antykoncepcja jest naszym prawem, a nie widzimisię ginekologa! Gdyby jednak lekarz upierał się przy swoim, warto zażądać, by odnotował to w dokumentacji medycznej. A najlepiej, żeby powiesił sobie na drzwiach tabliczkę z informacją: „Wejdź, jeżeli zgadzasz się, bym układał ci życie”.
Pamiętajmy też, że ginekolog nie ma prawa odmówić nam leczenia. Donosicie w mejlach, że wiele dolegliwości, na które się skarżycie, jest bagatelizowanych i kwitowanych nieśmiertelną frazą: „po ciąży przejdzie”. Nawet jeżeli to prawda, to raczej z kategorii „gówno-prawd” w sytuacji, gdy zamierzamy pozostać bezdzietne. W żadnym kodeksie jeszcze nie odnotowano przymusu rodzenia dzieci, a zatem, jeżeli mamy bolesne miesiączki, endometriozę czy torbiele piersi, powinnyśmy być leczone, a nie usilnie namawiane do ciąży. Ostatecznie do gabinetu lekarskiego przychodzimy po wiedzę medyczną, nie ludową. Gdyby ciąża rzeczywiście była jedynym dostępnym medykamentem, też upierałabym się, by wpisać to zalecenie do dokumentacji z adnotacją, co zrobimy z dzieckiem, które urodzę wbrew sobie. Podobnie rzecz się ma z leczeniem nadżerek. Bezdzietne pacjentki często odprawiane są z kwitkiem, bo przecież „ciąża przed panią”. A jeżeli nie zamierzam zachodzić w ciążę? Czyżby to oznaczało dożywotnią odmowę leczenia nadżerki? Posłuchajmy, co mówi prawnik:
Jeżeli kobieta wyraźnie zaznacza, że nie chce mieć dzieci, nie ma przeciwwskazań do podjęcia leczenia. Oczywiście jeśli nie ma innych przyczyn medycznych, które mogłyby uniemożliwić zabieg. Leczenie szybko podjęte zawsze jest bardziej skuteczne, dlatego nie można tracić czasu, a nieuzasadnione przekładanie przez lekarza zabiegu jest niedopełnieniem obowiązku leczenia i może skutkować odpowiedzialnością dyscyplinarną, cywilną, a nawet karną.
A zatem mamy prawo do skutecznego leczenia nadżerki bez oglądania się na wyimaginowane ciąże! Owszem, może się zdarzyć, że kiedyś będziemy tego czy owego żałować, ale dopóki nie zostałyśmy ubezwłasnowolnione, możemy podejmować decyzje o własnym życiu i własnym ciele. Nawet złe i szkodliwe. Niestety, znać swoje prawa, a skutecznie je egzekwować to dwie różne sprawy. Dlatego tak często wychodzimy z gabinetu ginekologicznego z poczuciem wstydu, ze złością albo irytującą refleksją, że mogłyśmy się jakoś bronić. Odwinąć. Przypuścić kontratak. Ciężko jednak stawać do walki, gdy przeciwnik ma tak wielką przewagę. Bo nawet jeżeli zadbamy o stosowne zapisy w karcie pacjenta, a następnie złożymy skargę do Rzecznika Odpowiedzialności Zawodowej Lekarzy, Rzecznika Praw Pacjenta czy do NFZ, musimy się liczyć z długą procedurą i raczej mizernymi efektami. Najskuteczniejszą bronią jest zmiana lekarza pod warunkiem, że jest na kogo zmieniać. Jak podaje najnowszy raport NIK, w Polsce są obszary, na których w promieniu 50 kilometrów nie ma żadnego ginekologa, a na jednego lekarza może przypadać nawet 46 tysięcy pacjentek! Mimo to dbajmy o swoje prawa i dbajmy o swoje zdrowie – odwiedzajmy ginekologów nawet, jeżeli ten czy ów zaszedł nam za skórę. Nie ma sensu na złość panu kaznodziei czy recenzentowi umrzeć na raka piersi.
Na zakończenie
I tyle o ginekologicznych szwarccharakterach. Oczywiście oprócz nich jest cała masa znakomitych lekarzy ginekologów – mądrych, taktownych, szanujących wybory swoich bezdzietnych pacjentek. O takich też bardzo często pisałyście. „Pani doktor tylko raz zapytała, czy chcę mieć dzieci. Powiedziała, że gdybym kiedykolwiek zmieniła zdanie, służy pomocą”, przeczytałam w jednym z mejli. I to jest mądre podejście do sprawy! Oczywiście lekarz musi wypytać pacjentkę o przebyte ciąże i porody, a także o plany na przyszłość, powinien jej też wyjaśnić, jakie ma szanse i ograniczenia, ale już drążenie, dlaczego nie chce dzieci, jest nietaktem. A uporczywe nakłanianie kobiety do zajścia w ciążę, wyśmiewanie jej wyborów, lekceważenie tego, co mówi, ocenianie czy odsyłanie jej do psychiatry jest łamaniem jej praw. I zwykłym dręczeniem. Podobnie jak odmawianie recept, badań czy zabiegów. Dobrze by było, gdyby lekarze w końcu zdali sobie z tego sprawę. Może wtedy kobiety chętniej odwiedzałyby ich gabinety.
* Wszystkie cytaty pochodzą z materiałów nadesłanych przez czytelniczki Bezdzietnika.
Konstultacja prawna: adw. Natalia Żmudzińska
Zdjęcia: https://pixabay.com