Foto: Pexels.com
Pamiętacie wierszyk Tuwima „Wszyscy dla wszystkich”? O tym, że Murarz domy buduje/ Krawiec szyje ubrania/ Ale gdzieżby co uszył/ Gdyby nie miał mieszkania… Proste, prawda? Wszyscy jesteśmy sobie potrzebni: murarze, krawcy, szewcy i piekarze. A w wersji uwspółcześnionej: groomerzy, wedding planerki, webmasterzy i chirurżki (kto ma z tą formą problem, niech przeczyta świetny tekst Marcina Napiórkowskiego). Już jako pacholęta, stawiając babki w piaskownicy, recytowaliśmy, że każdy coś wnosi do wspólnoty. Jeden to, drugi owo. Jeden grabki, drugi wiaderko. Piekarz musi mieć buty/ Więc do szewca iść trzeba/ No, a gdyby nie piekarz/ Toby szewc nie miał chleba i tak dalej…
Wzór na rozwój z wieloma niewiadomymi
Naprawdę dziwię się, że ludzie wychowani na tym mądrym wierszyku tak chętnie oskarżają nas – niedzietnych – o bezużyteczność, jakbyśmy nie piekli, nie operowali, nie uczyli i nie budowali, a jedynym śladem naszej bytności na Ziemi był ślad węglowy. Piszą mi na przykład: „(…)wychodzi Pani na egoistkę, która nie przyczynia się do rozwoju państwa poprzez wydanie na świat obywateli”. Język godny ustawy zasadniczej, lecz argument nie sięga nawet poziomu piaskownicy. Każdy, kto recytował kiedyś wierszyk Tuwima, wie, że dzieci to ważny, ale niejedyny wkład w rozwój państwa. Siła wspólnoty tkwi w różnorodności, we wzajemnej wymianie usług, myśli i talentów. W harmonijnej współpracy. Ktoś urodzi dziecko (bezdzietność nie jest ani modą, ani propagandą, nigdy więc nie będzie zjawiskiem masowym), ktoś nauczy je tabliczki mnożenia, a ktoś inny – być może bezdzietny – zainwestuje w jego przełomowe badania. We współczesnym świecie bardziej niż mnogość narodu liczy się jego innowacyjność, elastyczność i umiejętność odpowiadania na wyzwania przyszłości.
Co oczywiście nie oznacza, że z punktu widzenia rozwoju społecznego dzieci to zła inwestycja. Większość z nich, gdy dorośnie, z pewnością przysłuży się wspólnocie, pod warunkiem że po drodze nie wydarzy się jakaś straszliwa katastrofa, na przykład gospodarcza albo klimatyczna, i nie odbierze im szans na wykorzystanie potencjału. Wzrost demograficzny ma sens tylko wtedy, gdy towarzyszy mu w miarę stabilny i przewidywalny wzrost gospodarczy, umożliwiający przyszłym dorosłym zarobkowanie i zaspokajanie potrzeb, a na to żaden polityk ani ekonomista nie da gwarancji. Z przyszłością jak z pogodą na świętego Hieronima – albo jest, albo jej ni ma, więc inwestowanie w nią zawsze ma coś z hazardu. Zwłaszcza dziś, gdy prognozy poważnych naukowców brzmią jak szalone przepowiednie niezbyt trzeźwych profetów, słowo „wzrost” staje się formą bluźnierstwa, a najwybitniejsi filozofowie piszą, że „przyszłość wyrwała się spod naszej kontroli” i zapieprza w nieznane*. Dlatego upatrywanie źródeł narodowego sukcesu wyłącznie we wzroście demograficznym jest szalenie krótkowzroczne. I zwyczajnie niemądre. W niepewnych czasach należy dywersyfikować portfel inwestycyjny – każdy makler wam to powie.
Jak widać wzór na rozwój państwa ma sporo niewiadomych, dlatego na miejscu rodziców nie spieszyłabym się z wystawianiem piersi do odznaczeń. Wydany na świat obywatel, zamiast wybitnym naukowcem albo sumiennym płatnikiem składek, może okazać się hulajduszą, cwanym oszustem podatkowym, który o państwowy budżet dba jak pies o piątą łapę, albo – co przykre, ale możliwe – „człowiekiem zbędnym”, wykolegowanym z rynku pracy przez nowoczesne technologie i trudne do przewidzenia trendy społeczne. Profesor Krystyna Szafraniec, autorka powstałego przed kilkoma laty rządowego raportu o sytuacji polskiej młodzieży, uważa, że zjawisko zbiorowego awansu, charakterystyczne dla minionych dekad, zaczyna ustępować zjawisku zbiorowej degradacji. To powinno skłonić nas do refleksji nieco głębszej niż puste i oklepane: „bezdzietni nie przyczyniają się do rozwoju państwa”. Dzietność nie jest gwarancją zbiorowego (a nawet jednostkowego) dobrobytu, a bezdzietność nie stanowi – jak twierdzą niektórzy – najwyższej formy społecznego pasożytnictwa. Myślenie kliszami wydaje się fajne i niewyczerpujące, ale w niczym nie pomaga, a przedawkowanie go może zagrażać naszemu społecznemu życiu i zdrowiu.
Bezdzietni znikają
Zostawmy więc niepewną przyszłość i skupmy się na teraźniejszości. Cóż takiego ważnego – tu i teraz – dają społeczeństwu ludzie bezdzietni? Aby odpowiedzieć na to pytanie, zarządzam proste ćwiczenie. Pamiętacie serial „Pozostawieni”? W niewyjaśnionych okolicznościach znika z powierzchni Ziemi 2% ludzkości, a reszta musi nauczyć się z tym żyć. Wyobraźmy sobie, że znikniętymi są ludzie bezdzietni. W Polsce jest ich grubo ponad 2%, więc pustka po nich będzie tym bardziej odczuwalna.
A zatem – hokus, pokus! – zniknęli. Sprawdźmy, co się dzieje (poza tym, że „Bezdzietnik” traci większość swoich czytelników)…
Po pierwsze: z państwowej kasy znikają ich podatki. Ile? Diabli wiedzą. Rodzice mówią, że mało, bezdzietni – że krocie. A co powiedziałby minister finansów? Głowę dam, że codziennie modliłby się o bezpieczny powrót na Ziemię wszystkich znikniętych, oczywiście razem z ich PIT-ami. To przecież najlepsi podatnicy pod słońcem! Przez całe zawodowe życie wpłacają do wspólnej kasy, stosunkowo niewiele z niej wypłacając. Nie przysługują im żadne rodzicielskie ulgi, świadczenia, zasiłki, wyprawki ani dodatkowe urlopy. Trzeba tylko wymyślić system, który pomoże im odłożyć parę groszy na starość, ale to mglista i odległa perspektywa, więc kto by się tym przejmował?!
Po drugie: kurczy się przestrzeń osobistej wolności. W społeczeństwie, w którym wszyscy mają dzieci, odmowa rodzicielstwa znika z horyzontu wyobraźni. Nawet jeżeli nie jest prawnie zakazana, z biegiem czasu staje się czymś nie do pomyślenia. A jeśli się zdarzy – bo na świecie dzieją się czasem rzeczy niewyobrażalne – potraktowana zostanie jako wybryk, objaw choroby psychicznej albo działalność wywrotowa, czyli tak, jak była traktowana, zanim kobiety wywalczyły sobie prawo do decydowania o swojej płodności. Ale to nie koniec. Skoro nie można odmówić urodzenia pierwszego dziecka, problematyczna staje się odmowa powołania na świat drugiego, trzeciego i czwartego… Środki antykoncepcyjne, jako zbędne, podejrzane i służące złej sprawie, zaczynają znikać z aptek, aborcja zostaje zakazana… Co dalej, strach pomyśleć! Obecność bezdzietnych jest najlepszą gwarancją poszanowania praw prokreacyjnych – wszystkich ludzi, nie tylko tych, którzy w ogóle nie chcą mieć dzieci. Wybór bezdzietnych poszerza horyzont wyobraźni i dostarcza alternatywnych wobec rodzicielskich wzorców życia. To zapewne miała na myśli Gloria Steinem, gdy na pytanie, czemu wybrała bezdzietność, odpowiedziała: „Bo gdyby wszyscy mieli dzieci, nie byłoby nikogo, kto powiedziałby wam, jak to jest ich nie mieć”.
Po trzecie: rodzicielstwo traci na wartości. Poważnie! Piszę to na trzeźwo i z pełną odpowiedzialnością. Jestem przekonana, że dzieci są dziś tak niesłychanie ważne między innymi dlatego, że można ich nie mieć. No bo pomyślmy! Aby WYBRAĆ macierzyństwo, musimy nadać mu indywidualny sens i znaczenie. Musimy go zapragnąć, odrzucając inne życiowe opcje, i uznać, że jest warte zachodu. A jeśli w przyszłości stanie się dla nas źródłem rozczarowania – bo i tak bywa – zgodnie z regułą utopionych kosztów będziemy przypisywać mu tym większą wartość, im więcej zabrało nam czasu, wysiłku i nadziei. To dlatego dzieci powoływane na świat z wyboru wydają się znacznie cenniejsze i bardziej niezwykłe niż te pojawiające się „z automatu”. By się o tym przekonać, wystarczy zapuścić żurawia w czasy sprzed wynalezienia pigułki antykoncepcyjnej.
Po czwarte: ulatniają się z Polski wszystkie PANK-i. Producenci glanów i ramonesek mogą spać spokojnie, nadal mają co robić, ale z rodzinnych układanek znikają bezdzietne ciotki, czyli Professional Aunts No Kids. Póki były, bezwstydnie rozpieszczały swoich bratanków i siostrzeńców, obdarowywały ich drogimi prezentami, poświęcały im czas, fundowały szalone wycieczki, dawały alibi, gdy dzieciaki zaczęły niewinnie grzeszyć i trzymały z nimi sztamę, kiedy weszły w fazę nastoletniego buntu. Oferowały im inny niż rodzicielski punkt widzenia na rzeczywistość. Teraz została po nich trudna do wypełnienia luka.
Po piąte: nagle zaczyna brakować tych, którzy zwykle zostawali dłużej w pracy, zawsze byli dyspozycyjni, brali nadgodziny, nocki i drugie zmiany, bez szemrania jeździli w delegacje, pracowali w Wigilię i rezygnowali z letnich urlopów. Sypią się firmowe grafiki, atmosfera w ołpenspejsach gęstnieje. Przed świętami tu i ówdzie dochodzi do dantejskich scen, bo każdy musi nagle odebrać dziecko z przedszkola albo pod sankcją karną stawić się u szkolnego wychowawcy. Natychmiast! Przy drzwiach wyjściowych robi się tłok, interweniuje ochrona. I nawet najtwardsi przeciwnicy bezdzietnych zaczynają w końcu za nimi tęsknić.
Po szóste: rozpływają się w powietrzu wybitni artyści, którzy, by działać, potrzebują spokoju, samotności i przestrzeni do tworzenia. Bez nich świat szarzeje i smutnieje, nonkonformizm traci na wartości, ceny sztampy i banału idą w górę. Wyobraźmy to sobie…
Na ulicach zapaszek
na chodnikach zapaszek
nie ma Jasnorzewskiej
i nie ma Czubaszek.
Tu zapaszek, tam smrodek
szare błotne kaskady
Nie ma Mrożka i Peszek,
nie ma też Wisławy
Oczywiście nie wszyscy bezdzietni są genialnymi artystami czy wybitnymi naukowcami, ale dzięki powszechnej akceptacji bezdzietności ci utalentowani mogą bez przeszkód rozwinąć skrzydła. Mogą działać i tworzyć, nie popadając w nokautujący lub po prostu wyczerpujący konflikt ze światem, który wszystkich przycina do jednego – rodzicielskiego – szablonu.
Po siódme: ze schronisk, fundacji i stowarzyszeń znika spora grupa zaangażowanych wolontariuszy, dysponujących czasem, zapasem sił i zapałem do działania. Oczywiście, zostają zaangażowani i ofiarni rodzice, ale z pewnością ta wspaniała społeczność, gdy znikną bezdzietni, zostanie znacząco uszczuplona.
Po ósme: Netflix, podążając za społecznym trendem, zamiast „Seksu w wielkim mieście” serwuje nam „Baby boom w wielkim mieście”. Zresztą, co tam Netflix! Ze wszystkich platform streamingowych znikają bezdzietni bohaterowie, rodzynki w rodzicielskim cieście, samotni bojownicy o własny pokój, własne łóżko, własny widelec i własny pomysł na życie. Czy naprawdę jesteśmy na to gotowi?
W stronę społeczeństwa otwartego
Jak widać, bezdzietni potrafią całkiem sporo wnieść do społeczeństwa, choć nie zawsze ten wkład można przeliczyć na żywą gotówkę. Warto go jednak zauważyć i docenić, zamiast bezrefleksyjnie pleść o egoistach i pasożytach. Powtarzanie tych wyświechtanych frazesów dowodzi nie tylko umysłowego lenistwa, ale i kompletnego niezrozumienia mechanizmów rządzących tak skomplikowanym organizmem, jakim jest społeczeństwo. Mówię oczywiście o społeczeństwie ludzi wolnych, otwartych na różnorodność i śmiało patrzących w przyszłość. Wspólnotą złożoną z wylęknionych kserówek, uradowanych tym, że wszyscy – kropka w kropkę – są tacy sami, może rządzić byle cwaniak z batogiem w ręce.
Rysunek: Katarzyna Drewek-Wojtasik
* Zygmunt Bauman