Foto: Pexels.com
Macierzyństwo i duma w jednym stoją domu. Po raz pierwszy uświadomiłam to sobie dawno temu, na trasie z Kamiennej Góry do Wałbrzycha. Tak o tym piszę w książce:
Jadę z dzieckiem autobusem. Są lata dziewięćdziesiąte, stary pekaes zawodzi rdzawo, brudne szyby kradną światu i tak blade kolory (…). Mam osiemnaście lat, dziecko niespełna dwa. Przytulam je niezręcznie, uciszam, gdy próbuje popłakiwać i czuję… dumę. Dziecko nie jest moje, więc i duma nie należy do mnie. Dostałam ją wraz z wózkiem i plecakiem wypchanym pieluchami. Choć jej nie chcę i nie rozumiem, raz, dwa rozparła się w moim sercu, rozpanoszyła jak stara bywalczyni…*
To właśnie wtedy odkryłam, że status matki, choćby zastępczy i chwilowy, rodzi przedziwne poczucie wyniosłości. Z brzdącem na kolanach poczułam się ważna i dojrzała. Nagle pasowałam do społecznej układanki jak brakujący puzzel. Moje nastoletnie rozterki, tożsamościowe boje i irytujące poczucie nieprzystosowania w kontakcie z dzieckiem zacierały się szybciej niż wałbrzyski pejzaż za brudną szybą autobusu. Byłam (przez chwilę) matką. Byłam kimś. Kilka epok później blogerka Justyna Basińska napisze tekst pod znamiennym tytułem: „Duma – drugie imię każdej mamy”.
Gdy poszłam na studiach, pewna doktorka polonistyki powiedziała mi, że odkąd urodziła dziecko, wszystkie ulubione książki czyta od nowa, bo teraz – jako świeżo upieczona matka – odnajduje w nich nowe sensy. Dała mi w ten sposób do zrozumienia, że w moim bezdzietnym odbiorze literatury zawsze będzie „martwy kąt”. Mogę kręcić głową i wyginać się jak paragraf, ale i tak pewnych istotnych znaczeń nie dojrzę, póki w moim organizmie nie wzrośnie poziom hormonu beta hCG, a przy piersi nie zakwili niemowlak. Miałam wówczas dwadzieścia parę lat i wiedziałam, że matczyne uniesienia, choćby najbardziej twórcze i rozwijające, są nie dla mnie. Przełknęłam więc przytyk, popiłam tanim winem i sięgnęłam po kolejną książkę, zastanawiając się, ile razy trzeba rodzić, by wyłuskać z niej komplet znaczeń.
Rodzicielskie poczucie dumy
Przez następne trzy dziesięciolecia często zderzałam się z rodzicielskim poczuciem dumy, a niekiedy wręcz – z rodzicielskim zadufaniem. Nie zliczę, ile razy czytałam i słyszałam, że matki są lepiej zorganizowane i zmotywowane do pracy niż kobiety bezdzietne, że macierzyństwo to lokomotywa samorozwoju i wyższa szkoła zarządzania czasem. Że matkom z urzędu powinno się przyznawać koncesje na tworzenie więzi i certyfikaty multitaskingu. Że macierzyństwo rozwija inteligencję (Katherine Ellison) i obdarza nadludzką siłą, a nawet – że rodzice są znacznie mniej skłonni popełnić samobójstwo niż ludzie bezdzietni (Robin Simon). Oczywiście wśród tych opinii nie mogło zabraknąć tych sztandarowych, ukazujących rodzicielstwo jako jedyne źródło sensu, miłości i dojrzałości, a także – jako postawę użyteczną społecznie.
Dopóki w społeczeństwie rodzice stanowili miażdżącą większość, takie tezy nie budziły kontrowersji, zwłaszcza że powtarzano je od stuleci. O tym, że „niewiasta polska w całym swoim majestacie” jest MATKĄ i obywatelką, można było przeczytać na przykład w rozprawie* Kazimierza Wł. Wójcickiego z 1875 roku, ale również usłyszeć na wiejskim weselu, gdzie pan młody śpiewał pannie młodej: „A jak będzies miala syna, będę cię sanował”. Przez stulecia kobiety niewiele znaczyły i niewiele mogły, dopóki nie zostały matkami. Urodzenie dziecka dawało im względne poczucie niezależności i odrobinę władzy, a zatem musiało napawać dumą. Oczywiście przywilejami i poważaniem społecznym mogły cieszyć się jedynie mężatki. Panny z dzieckiem uchodziły za symbol moralnego upadku, a nieślubne macierzyństwo strącało kobietę do piekła społecznego upokorzenia.
Jeszcze całkiem niedawno, na przełomie tysiącleci, badaczki Maria Strykowska i Anna Titkow pisały, że ze wszystkich pełnionych przez kobietę ról polskie społeczeństwo najwyżej ceni te przypisane jej przez biologię i tradycję. Mogłyśmy być genialnymi pisarkami, świetnymi menadżerkami, wybitnymi alpinistkami, duszami towarzystwa czy tytankami pomocy humanitarnej, a i tak oceniane byłyśmy na podstawie tego, ile mamy dzieci i co z nich wyrosło.
W XX wieku, zwłaszcza w jego drugiej połowie, rodzicielskie poczucie wyższości zyskało naukową podbudowę. Zaczęło przybywać tekstów, które dowodziły, że matki i ojcowie są szczęśliwsi, zdrowsi i pełniej realizują ważne cele rozwojowe niż ludzie bezdzietni, a urodzenie potomka wydłuża życie i – uwaga! – poprawia jakość doznań seksualnych. Trudno zliczyć dziedziny, w których rodzice – zdaniem naukowców, publicystów i blogerów – mieli być lepsi od reszty świata. I choć wiele z tych badań zostało ostatecznie zakwestionowanych, poddanych w wątpliwość lub przykrytych innymi danymi, dowodzącymi, że ciąża mocno postarza organizm matki, bezdzietność nie musi spychać na dno rozpaczy, a dziecko to nie prozac, przekaz poszedł w lud. Do dziś bałamutnie zachęca, by wstępować w rodzicielskie szeregi, a przy okazji piętnuje i unieszczęśliwia tych, którzy dzieci mieć nie mogą.
Hegemoniczna kobiecość i psychologiczne głaski
Najmocniej jak zwykle obrywają kobiety, w końcu w tradycyjnej narracji macierzyństwo uchodzi za ostateczne wcielenie kobiecości. Te z nas, które pragną być „zdrowe” i „normalne”, które chcą być dumne z siebie i akceptowane w środowisku, muszą obowiązkowo zostać matkami. Rosemary Gillespie, amerykańska biolożka ewolucyjna, opisując tę sytuację, używa terminu „hegemoniczna kobiecość”. To niestety wciąż powszechny konstrukt, który na niematki każe patrzeć jako na kobiety ułomne, niepełne lub nieprawdziwe. Efekt? Bezdzietnicom z wyboru dynda to i powiewa. Odrzucają nie tylko macierzyństwo, ale także jego ideologiczny background, a zatem nie przejmują się swoją domniemaną ułomnością. Gorzej z kobietami bezdzietnymi mimowolnie. Te bardzo często czują się gorsze, niepełnowartościowe, a samopoczucia – jak dowodzą badania Marii Ziemskiej* – nie jest w stanie poprawić im nawet adopcja. Hegemoniczna kobiecość staje się źródłem cierpienia.
Kolejnym ważnym powodem rodzicielskiej dumy jest wysoka ranga, jaką społeczeństwo przypisuje macierzyństwu i ojcostwu. Naukowcy i publicyści wciąż piszą o „wartości macierzyństwa” (ok. 2 610 000 wyników w przeglądarce Google) oraz… o „problemie bezdzietności”. Na hasło „wartość bezdzietności” przeglądarka na G głupieje. Nie znalazłam ani jednego tekstu naukowego czy publicystycznego, który posługiwałby się tą frazą. Bezdzietność zwykle paruje się z „problemem”, „plagą”, „epidemią”… Nawet w najnowszych publikacjach, na pozór przychylnych niekonwencjonalnym wyborom, wartością jest nie sama bezdzietność, ale prawo do jej wyboru. Tak jakby życie wolne od dzieci nie miało żadnych atrakcyjnych i wartościowych aspektów. Poza jednym, jakże trywialnym – nie trzeba zmieniać pieluch (w domyśle: wybierają je tylko egoiści i śmierdzące leniuszki).
I rzeczywiście! Gdy poczytać publikacje naukowe, można dojść do wniosku, że opcja childfree life jest bezwartościowa zarówno w planie społecznym, jak i indywidualnym. Naród – w zbiorowym mniemaniu – nie ma z nas żadnego pożytku, a nasze życie społeczne – również w zbiorowym mniemaniu – lokuje się na poziomie zdechłego skorupiaka. Inaczej rzecz się ma z rodzicami! Zgodnie z psychologicznym modelem wartości dziecka (Value of Children, VoC) mogą oni liczyć na szereg korzyści, m.in.: certyfikat dorosłości, tożsamość społeczną, poczucie przynależności, symboliczną nieśmiertelność, miłe sercu przekonanie o własnej moralności, poczucie sprawstwa i osiągnięć, a także wysoki status społeczny*. Na te psychologiczne głaski łasi się wielu ludzi. Urodzenie i wychowanie dziecka może wydawać się prostsze niż szukanie tożsamości, przynależności i nieśmiertelności na własną rękę. A że rodzicielstwo to trud, wyzwania i wyrzeczenia… Furda! Instynkt i babcie pomogą!
Macierzyństwo, duma i kulturowy zamęt
Żyjemy jednak w czasach kulturowego zamętu i to, co jeszcze kilkanaście lat temu uchodziło za pewnik, dziś bywa kwestionowane. Na przykład niebotycznie wysokie pozycjonowanie macierzyństwa. Przez lata społecznie dopieszczane, cenione i pożądane, nagle stało się obiektem kpin. Przedmiotem zmasowanej nagonki. Celem hejterskich ataków. Spójrzmy, co się stało z dumnym hasłem„matka Polka”. W obecnych czasach ma zdecydowanie negatywny wydźwięk. Kojarzy się z nieroztropną życiowo cierpiętnicą, która dała się wrobić w pełnoetatowe, zmaltretowane macierzyństwo, nie zabezpieczywszy sobie tyłów. Obrazowo pisze o tym Dagmara Hicks na blogu „Cała reszta”
Kiedy słyszysz słowa Matka Polka, widzisz ją wyraźnie. Widzisz kobietę, na której wisi gromadka dzieci, w tym koniecznie jedno przy cycu, bo przecież musi karmić do momentu, aż wszyscy się od niej odwalą, ciągnie z Biedry ciężkie siaty, obiadki podaje, z domu nie wychodzi, włosów nie myje, nie wie, co to seks, bo przecież ze starym się już dawno poglądowo rozjechali. Od pięciu lat wisi na niej non stop jakieś dziecko, niech przynajmniej on da sobie spokój. Dla rozrywki, liżąc podłogi i krochmaląc śnieżnobiałe obrusy pod niedzielny rosół, pod nosem sobie podśpiewuje „Słodko jest nie myśleć o niczym, się zgubić we własnej spódnicy (…). Lubię być kurą domową, do pralki wrzucić problem wraz z głową.
Rodzicielstwo, a zwłaszcza macierzyństwo bardziej niż z dojrzałością, troską i odpowiedzialnością w czeluściach internetu zestawiane jest z lekkomyślnością, niezaradnością czy postawą roszczeniową. To mocna odpowiedź młodych na zajadły perswazyjny pronatalizm, na grabienie ich z kasy i godności (w iście janosikowym stylu: zabierzemy bezdzietnym, oddamy rodzicom), na wtrącanie się w ich intymne wybory, a także na wszechobecny, histeryczny dzieciocentryzm. Pokolenie dzisiejszych dwudziestolatków wydaje się pierwszym tak odpornym na nachalną promocję „wartości rodzicielskich”. I pierwszym, które tej promocji postawiło tamę. Zrobiło to po swojemu: głośno, wulgarnie i pogardliwie, jakby nałożyło końskie okulary. Nie wszystkim się to podoba, ale trudno nie dostrzec w tym desperackiej próby samoobrony w obliczu miażdżącej przewagi pronatalistów.
W poszukiwaniu bezdzietnej dumy
Ale okładanie rodziców pałą pogardy, choć psychologicznie do wytłumaczenia, jest mało konstruktywne. Potwierdza jedynie negatywny stereotyp bezdzietników jako osób samolubnych, nienormalnych, niedojrzałych, zgorzkniałych i nienawidzących dzieci. Aby z wyboru bezdzietnego życia zdjąć ciążące na nim odium, musimy mówić o bezdzietności bez pronatalistycznych klisz. Potrzebujemy też pozytywnych bezdzietnych narracji, a o to w Polsce trudniej niż o białe trufle. Nikt dziś publicznie nie kwestionuje prawa do bezdzietności, ale pisanie o tym, że jest ona fajna, a nawet fajniejsza od rodzicielstwa wciąż narusza społeczne tabu. Widać to choćby w komentarzach pod postami o szczęśliwym życiu bez dzieci. Społeczna akceptacja wyczerpuje się w sformułowaniu „Każdy ma prawo żyć, jak chce”. Próba przypisania bezdzietności ponętnych atrybutów kończy się zwykle hałaśliwą imbą. Spróbujcie napisać gdziekolwiek: „Jestem szczęśliwa, beztroska i nieuwikłana w zależności. Mam kontrolę nad swoim życiem, czas na przyjemności, nie zżerają mnie rodzicielskie lęki, a pieniądze wydaję tylko na siebie…” Założę się o wszystkie trufle świata, że natychmiast zostaniecie zakrzyczane, nazwane egoistkami i wezwane do cierpienia.
Dopóki nie zrównoważymy pozytywnego obrazu rodzicielstwa pozytywnym obrazem bezdzietności, wybór życia bez dzieci zawsze będzie wydawał się gorszy i ryzykowny. Rodzicielska propaganda od lat żerowała na bezdzietnych, przedstawiając ich jako nieszczęśliwych, ułomnych, samotnych i życiowo niezrealizowanych. Z kolei posiadanie dzieci miało być jedyną drogą wiodącą do dojrzałości, szczęścia, spełnienia, społecznej akceptacji, zdrowia fizycznego i psychicznego oraz do symbolicznej nieśmiertelności. Nic dziwnego, że ludzie, którzy nie mogą mieć potomstwa, czują się tym upokorzeni. Są gotowi ryzykować zdrowiem, majątkiem, a niekiedy nawet życiem, byleby uciec przed tą nieszczęsną, bezwartościową bezdzietnością.
Na usta ciśnie się zatem pytanie, które już w 2003 roku zadała wspomniana wcześniej amerykańska badaczka Rosemary Gillespie: czy ludzie bezdzietni są w stanie rozwinąć pozytywną tożsamość, odrębną od tożsamości rodzicielskiej? Odpowiedź znajdziemy choćby w eseju Mony Chollet „Czarownice. Niezwyciężona siła kobiet”. Rozdział poświęcony odmowie macierzyństwa jest wielkim peanem pochwalnym bezdzietnego życia:
Wybór ten jest jak bomba tlenowa – pisze Chollet – jak róg obfitości. Uprawnia do takich ekscesów jak luksus czasu przeznaczonego wyłącznie dla siebie i swoboda, z jakiej możemy dowolnie korzystać, pławiąc się w niej do utraty tchu, bez obaw, że ich nadużyjemy, ale z poczuciem, że to, co interesujące, zaczyna się tam, gdzie zwykle w zgodzie ze zdrowym rozsądkiem należałoby się zatrzymać. Według mojej logiki nieprzekazywanie życia pozwala cieszyć się nim w pełni.
Francuska eseistka twierdzi, że odrzucając macierzyństwo, nie stajemy się „kobietami niespełnionymi”, lecz dajemy sobie szansę na spełnienie nieograniczone wymogami tradycyjnej kobiecej roli. Z kolei jedna z bohaterek mojej książki „Szczerze o życiu bez dzieci” – żołnierka i lekarka, która z całego serca pragnęła zajść w ciążę, ale po kolejnej nieudanej próbie in vitro powiedziała pas – porównała bezdzietność do wizyty w sklepie z cukierkami:
Myślę, że w życiu trzeba godzić się z pewnymi kosztami. Przeżyłam absolutnie cudowne chwile. Na pewno nie wyjechałabym do Afganistanu, gdybym miała dzieci. Na pewno nie robiłabym mnóstwa tych różnych wariactw. Czasami siedzę i dziękuję Bogu, że moje życie jest tak bogate, tak pełne doświadczeń. Czuję się jak dzieciak w sklepiku ze słodyczami, któremu pozwolono wziąć i zeżreć wszystko. To ma swoją cenę. Tą ceną jest bezdzietność. Czy było warto? Nie mam pojęcia. Ale cukierki są dobre!
Pozytywnych aspektów życia bez dzieci jest dużo więcej. Warto o nie pytać i warto je eksponować, bo bezdzietność to ani problem, ani negatyw rodzicielstwa. Dla tych, którzy jej pragną, jest fundamentem dobrego, wartościowego życia. Może być też źródłem siły, odwagi, wewnętrznej harmonii i psychicznego luzu, a dla społeczeństwa – cenną lekcją inności. Dlatego mam nadzieję, że po wysypie tekstów mówiących o tym, dlaczego ludzie nie chcą mieć dzieci, pojawi się wysyp takich, które odważnie i wbrew społecznemu tabu opiszą bezdzietność jako wartość. A tymczasem nie krępujcie się i w komentarzach piszcie, jak cieszycie się życiem bez dzieci. I jaką ono ma dla was wartość..
*Fragment książki Szczerze o życiu bez dzieci, Edyta Broda, Wydawnictwo Pascal, 2019
*Kazimierz Wł. Wójcicki, Niewiasta polska w początkach naszego stulecia (1800-1830)
*Maria Ziemska, Postawy rodzicielskie, Wiedza powszechna, Warszawa 1973
*Monika Mynarska, Korzyści płynące z rodzicielstwa w perspektywie biegu życia, Wydawnictwo Uniwersytetu Warszawskiego, 2020