Foto: Luiza Różycka
Przeczytałam ostatnio przepiękną książkę Doroty Brauntsch o domach bezdomnych – starych, ceglanych siedliskach, które, póki czas ich nie pokona, przechowują pamięć o dawnych mieszkańcach. Dwanaście lat temu kupiłam taki dom i nie pozwoliłam mu popaść w bezdomność. Jak pisze Brauntsch – domy żyją, dopóki żyje w nich człowiek. Żyje i chce o nie walczyć.
W moją chatkę ogrodnika już nikt nie wierzył, wydawała się skazana na buldożery. Ludzie mówili: „Po co ci taka rudera? Zburz ją i postaw coś nowego”. Nie chciałam. Dziwili się: „Po co ci dom, skoro nie masz dzieci?”, jakbym była oplątwą pozbawioną korzeni, bezdomną z definicji. A przecież dom to nie tylko mama, tata, Ala i Janek. To śpiący na poduszce kot, harcująca w spiżarni mysz, przyjaciele wpadający znienacka, lipa zaglądająca do okna, mąż słuchający zdartej do zachwytu płyty… O takim domu – moim domu – kilka lat temu napisałam reportaż do czasopisma „Siedlisko”. Chcę go tu przypomnieć – właśnie tutaj, na „Bezdzietniku” – by pokazać, że pretekstem do kupna domu może być wszystko – chwila olśnienia, poryw serca, tęsknota za naturą, niepohamowana gościnność albo… słabość do starej cegły. Naprawdę wszystko. Nie tylko dzieci.
Miało być zupełnie inaczej. Niewielka działeczka tuż pod Wrocławiem, dom z katalogu i gładko wygolony trawnik. Czysto, równo, przewidywalnie. Taki zryw mieszczuchów, którym zbrzydły miejskie atrakcje i zamarzyło się łono natury. Był rok 2007 i na przedmieścia wynosił się, kto żyw i komu bank łaskawie przyznał kredyt. Kupiliśmy więc z mężem malutką działkę za opłotkami Wrocławia, zamówiliśmy materiały, zaklepaliśmy ekipę budowlaną i, świadomi czekających nas wyzwań, pojechaliśmy na kilka dni nad morze – odpocząć i nabrać sił. Zaczynał się akurat długi majowy weekend…
Los wybiera za nas
Nad Bałtyk jechaliśmy, kipiąc z emocji. Po drodze snuliśmy plany i dyskutowaliśmy zażarcie, ale wciąż byliśmy zgodni co do trzech rzeczy – mała działka, nowy dom, równy trawnik. I dopiero gdy zmęczeni podróżą położyliśmy się na zimnym nadbałtyckim piasku, rach-ciach zmieniliśmy plany. Pomyśleliśmy – niemal jednocześnie – „A może by tak siedlisko?…”. Nikt nikogo nie musiał przekonywać. Oboje, dość nieoczekiwanie, odkryliśmy w sobie tęsknotę za starymi jabłoniami, zapachem zbutwiałych desek, szorstką fakturą wiekowych cegieł… Decyzję podjęliśmy w mgnieniu oka: wracamy i szukamy siedliska na sprzedaż.
Jeszcze tego samego dnia wymeldowaliśmy się z hotelu, wsiedliśmy w samochód i na złamanie karku pognaliśmy do domu, by o piątej nad ranem, z niewyspanymi, opadającymi zdradliwie powiekami, usiąść do komputera i przeglądać oferty sprzedaży działek siedliskowych. Było ich sporo. Duże i małe, a na każdej – mniej lub bardziej malownicza ruina. Jednak ta, która czekała właśnie na nas, sprawiała wyjątkowo ponure wrażenie: rozpadający się barak przykryty wstrętną blachodachówką, przed nim sterta śmieci, a dookoła morze wysokich na dwa metry pokrzyw. Do tego działka wielkości chustki do nos – zaledwie 540 m2. Adres: Wzgórza Trzebnickie. Pominęliśmy tę pozycję, spisaliśmy kilka ciekawych ofert i ruszyliśmy w trasę. I właśnie wtedy Los postanowił z nas zażartować. Zawiódł nas w miejsce, które za wszelką cenę chcieliśmy ominąć – na wyjątkowo malownicze o tej porze roku wzgórza pod Trzebnicą, na których przycupnęła rozpadająca się, ponadstuletnia chałupinka przykryta obrzydliwą blachodachówką. Nim zorientowaliśmy się, że pomyliliśmy oferty, staliśmy już przed drewnianą furtką i machaliśmy do gospodarza…
Działka okazała się olbrzymia, nieomal hektarowa (kolejna pomyłka!), a dom jeszcze brzydszy niż na zdjęciach, ale my już zdążyliśmy pokochać to miejsce – otoczone lasem, przepięknie ukształtowane, porośnięte stuletnimi dębami i starymi jabłoniami. Pokochać je ślepo i straceńczo. Musieliśmy tu zamieszkać! Podpisując akt notarialny, nie wiedzieliśmy oczywiście, że wraz z domem, rozległym gruntem i dwoma przeraźliwie chudymi kotami kupujemy pakiet problemów całkiem obcych wygodnickim i nieoswojonym z siłami natury mieszczuchom. Burze łamiące drzewa, deszcze zalewające działkę i podmywające dom, długie zimy, gdy zamiast białego puszku leci z nieba mokra breja i zamienia podwórko w bajoro, roztopy, z którymi nie radzą sobie najtęższe terenówki – z tym wszystkim przyszło nam się mierzyć przez następne lata. Na razie zaczęliśmy zgłębiać historię siedliska, które z tupetem kieszonkowca skradło nam serca.
Raj dla twardzieli
Odrapany, zawilgocony i popękany budynek, w którym zamieszkaliśmy, powstał prawdopodobnie pod koniec XIX wieku jako szklarnia i jednocześnie dom pałacowego ogrodnika. Pałac stał tuż obok – piękny, z majestatyczną wieżą i neogotyckimi zdobieniami. Dziś można go podziwiać jedynie na starych litografiach. Budowla, co prawda, oparła się wojennej zawierusze, ale tuż po wojnie została doszczętnie zrujnowana, jak wiele poniemieckich zamków i pałaców na Dolnym Śląsku. Nie nadawała się do zasiedlenia – bo zimno, bo metraż za wielki, bo trzeba biegać po schodach, bo Niemcy wrócą i zażądają zwrotu nieruchomości… Pożar oraz ciężki sprzęt sprowadzony z pobliskiego PGR-u poradziły sobie z solidną bryłą. Dzieła zniszczenia dopełniła przyroda. W miejscu, gdzie niegdyś stała imponująca siedziba niemieckich arystokratów, dziś plenią się chwasty i tylko wyrastające spomiędzy nich olbrzymie dęby, które zdobiły pałacowy park, przypominają, że całkiem niedawno toczyło się tu bujne, dostatnie i beztroskie życie.
O niemieckiej przeszłości tych ziem świadczy również stary, omszały głaz, ukryty w leśnym poszyciu tuż przy granicy działki. Wyryty na nim napis – „Gustav Taeyer. 33 Segensbeinhg Jahre Hein vig (…) 21.10.1877-1.4.1930” – upamiętnia jednego z ostatnich właścicieli posiadłości, który, jak wieść gminna niesie, zginął podczas polowania z ręki swojej małżonki. Ponoć roztargniona pani Taeyer pomyliła męża z… jeleniem. Tę historię, a także wiele innych, usłyszeliśmy zaraz po tym, jak wprowadziliśmy się do „domku ogrodnika”. Dowiedzieliśmy się też, że nasza ukochana działka przez miejscowych od lat nazywana jest Rajem, a wszyscy jej mieszkańcy – Rajskimi. I tak oto staliśmy się właścicielami prywatnego Raju. Zdewastowanego, zaśmieconego, porośniętego chaszczami i pokrzywami, ale naszego! Raju dla twardzieli…
Zaczynamy walczyć
Przede wszystkim musieliśmy wykarczować chwasty, uporządkować teren wokół domu i rozbudować sam dom. Choć stał na niemal 80-arowej działce, miał rozmiary domku dla lalek – niespełna 60 m2. Na szczęście przylegały do niego pomieszczenia gospodarcze, które wyremontowaliśmy w pierwszej kolejności. I tak dawna szopa na narzędzia, przykryta eternitem, zamieniła się w całkiem spory, otwarty do góry salon, wykończony drewnem i starą cegłą. W nowym skrzydle zmieściła się jeszcze łazienka, gabinet i „oranżeria”. Z przeszkloną frontową ścianą świetnie sprawdza się w chłodniejsze poranki i długie letnie wieczory, kiedy oprócz nastrojowych lamp światło daje nam księżyc zawieszony wysoko nad lasem. Na tym etapie wymieniliśmy też dach – pozbyliśmy się upiornego eternitu, zerwaliśmy ordynarną blachę i przykryliśmy całość tradycyjną, czerwoną dachówką.
Potem przyszła kolej na remont głównej części domu. Niestety, nie udało się zachować oryginalnych ścian wewnętrznych. Lepione z gliny i słomy całkowicie przegniły i tuż po zbiciu tynku zaczęły cuchnąć. Wyburzyliśmy więc niemal wszystkie i wznieśliśmy od nowa – ze starej, poniemieckiej cegły, starannie przebranej i oczyszczonej. Surowa cegła, chropawa i nadgryziona zębem czasu, pojawia się w wielu miejscach naszego domu: zbudowaliśmy z niej piec w salonie, wyłożyliśmy nią podłogę na ganku, w „oranżerii” i pod kominkiem w sypialni, odsłoniliśmy ceglane nadproża nad oknami. „Jej czerwień pasuje do zieleni drzew i traw – tłumaczy w przywołanej na początku, doskonałej książce Domy bezdomne Dorota Brauntsch. – Ich barwy są dopełniające, więc nie tylko ze sobą współgrają, lecz także wzajemnie podkreślają swoją intensywność, swoją obecność”. Gdy wprowadzałam się do Raju, dwanaście lat temu, nie miałam o tym pojęcia, ale intuicja podpowiadała mi, że stara cegła w otoczeniu zieleni będzie czuła się znakomicie.
Remontując kolejne pomieszczenia, sięgaliśmy z mężem po materiały z odzysku – oprócz starych cegieł wykorzystaliśmy kamienie wydobyte spod domu, zabytkową już więźbę dachową i wiekowe dachówki. Drewno ściągnięte z dachu wyglądało wyjątkowo nieatrakcyjnie. Spróchniałe, przeżarte przez wilgoć i korniki, na pierwszy rzut oka nadawało się jedynie do spalenia. Wystarczyło jednak nieco poskrobać, by spod warstwy próchna wyłonił się zdrowy, choć nadgryziony nieco i uroczo nierówny, modrzew. Polecony przez znajomych stolarz zaolejował go, wydobywając z niego ciekawą pomarańczową barwę, i zamienił w oryginalne meble kuchenne – szafki, wyspę oraz duży, gościnny stół. Zdecydowaliśmy, że w naszej kuchni nie będzie zbyt wielu mebli, naczyń ani ozdób. Ma być jasno i przestronnie, dlatego część cegieł pobiałkowaliśmy, otworzyliśmy pomieszczenie do góry, a w dachu zrobiliśmy dwa świetliki. Wstawiliśmy też przeszklone drzwi, przez które wychodzi się bezpośrednio na wyłożony starobrukiem wewnętrzny dziedziniec.
W kuchni centralne miejsce zajmuje wyspa z kuchenką i piekarnikiem. To tutaj przez całe lato bije serce domu – zamieniamy tu plony z naszego młodziutkiego jeszcze sadu na soki, musy i powidła. Najlepsze są te śliwkowe, z pospolitych, mocno przejrzałych węgierek, zbieranych nie z drzewa, ale z ziemi. Niesłodzone. Jednak wraz z nadejściem chłodnych dni coraz ważniejszą rolę odgrywa w naszym domu kuchnia kaflowa. Zimowe poranki, zwłaszcza te przypruszone śniegiem, spędzane przy buzującym pod blachą ogniu, z kubkiem świeżo zaparzonej kawy w ręku, nie mają sobie równych! Kuchnia, choć wygląda, jakby stała u nas przynajmniej pół wieku, jest całkiem nowa. Za to kafle przyjechały nie byle skąd – bo ze zduńskiej kaflarni, najstarszej tego typu manufaktury w Polsce. Ręcznie wypalane, nierówne, z popękanym gdzieniegdzie szkliwem wyglądają jak te, które zdobiły kuchnie moich prababek – Petroneli i Marianny, tak niemiłosiernie obgadanych przeze mnie w książce o bezdzietności.
Najdłużej remontowaliśmy sypialnię. Urządziliśmy ją w nowszej części domu – w latach pięćdziesiątych dobudowali ją pierwsi polscy mieszkańcy chatki ogrodnika. Pokój, a właściwie, izba, jest kwintesencją wiejskości – nisko zawieszony sufit z widocznym belkowaniem, maleńkie okienka z łukowatymi nadprożami, drewniana podłoga, gęsta zieleń za oknami i niemal absolutna cisza. Śpi się tu rewelacyjnie! Trudniej wstaje się do pracy…
„Dom jest dziełem wspólnym – pisał Józef Tischner w Etyce solidarności. – Gdyby części domu mogły opowiadać, opowiedziałyby o tych, którzy je obrabiali i wznosili dom”. Chatka ogrodnika ma długą i burzliwą historię. Była domem, szklarnią, przystanią dla zmęczonych i ograbionych z życia przesiedleńców, wyzwaniem i przekleństwem, by w końcu stać się Rajem dla pary mieszczuchów. Jeżeli nie zmiecie jej z powierzchni ziemi jakiś kataklizm, jeszcze przez długie lata będzie snuła wielojęzyczną opowieść o swoich mieszkańcach – Rajskich. Jesteśmy częścią tej opowieści, jej ważnym – być może nawet przełomowym – rozdziałem.
Cztery pory roku
W tym roku minęło dwanaście lat od chwili, gdy kupiliśmy nasz Raj. To był ciekawy, choć trudny czas. Pełen wyzwań, niespodzianek i nie zawsze zabawnych przygód. Przeżyliśmy tu kilka koszmarnych burz i powodzi, bywało, że obiady gotowaliśmy na ognisku, a zamiast dachu nad głową mieliśmy… rozgwieżdżone niebo! Dom musieliśmy osuszyć i odgrzybić, zrobić podcinkę i drenaż, wykopać fundamenty, wymienić dach, wykarczować i osuszyć teren… Ogrom pracy i ogrom wyrzeczeń! Kiedy jednak siedzimy na ganku w letnią noc lub wiosenny rozćwierkany poranek, zapominamy o tym. Liczy się urok miejsca, jego dusza i klimat. Jego historia. No i oczywiście jego mieszkańcy – dwa mastify tybetańskie i gromadka burych kotów, dachowców. Od czasu do czasu wpadnie do nas na poczęstunek jeż, jesienią po ogrodzie biegają rude baśki, a w koronach drzew gniazdują niezliczone gatunki ptaków. Pory roku rozpoznajemy po odgłosach dochodzących z lasu i okolicznych zarośli. Inaczej brzmi w Raju rozświergotana radośnie wiosna, inaczej lato, a zupełnie inaczej jesień. Zima jest cicha i senna. Czasami, gdy mróz skuje ziemię na długie tygodnie, pod ogrodzenie podchodzą zgłodniałe sarny i lisy, budząc w naszych psach pierwotne instynkty. Szczekają wtedy jak opętane całymi nocami, a my, wymęczeni hałasem i niewyspani, chodzimy za dnia jak błędni. Tak szczekać potrafią tylko mastify tybetańskie – po dziesięć godzin bez ustanku, niezmordowanie.
Z kolei lato w Raju jest naprawdę rajskie. Od lat sadzimy drzewa owocowe, marzy nam się bowiem olbrzymi sad z tradycyjnymi odmianami jabłoni, śliw i grusz. Choć jakby na przekór naszym planom najlepiej owocują tu ostatnio brzoskwinie i morele. Wzgórza Trzebnickie to sadownicze zagłębie Polski, warunki do hodowania owoców są tu fantastyczne – łagodne wzniesienia, doskonała gleba i ciepły klimat. W Trzebnicy, podczas Święta Sadów, można skosztować domowych powideł, lokalnych – znakomitych! – win, soków i tradycyjnych wypieków.
A gdy kończą się zbiory, zaczyna się złota polska jesień. W Raju jest wyjątkowo barwna, bo nasz dom niemal ze wszystkich stron otaczają drzewa liściaste – dęby, lipy, klony, jesiony, buki… Każde z nich w październiku przybiera inną barwę, wspólnie zaś tworzą niepowtarzalną rudo-złotą paletę, której nie powstydziłby się niejeden wypielęgnowany ludzką ręką park. I tylko przednówek jest w Raju bury, mokry, błotnisty i ponury. Na szczęście nie trwa długo i daje nadzieję na wiosenną odmianę nastroju oraz pejzażu.
Na zakończenie
Tak… Na Wzgórzach Trzebnickich bywa pięknie. Co nie zmienia faktu, że gdybyśmy wiedzieli to, co dziś wiemy, żadna siła nie zmusiłaby nas do kupna rozlatującej się rudery pośrodku morza pokrzyw. Czasami lepiej nie zaglądać w przyszłość i nie wiedzieć zbyt wiele… A wtedy – niechcący – można trafić do Raju…
Sesja zdjęciowa: Luiza Różycka Fotograf; archiwum Chwatki.
A tu macie książkę, która zainspirowała ten wpis. Gorąco polecam!