Jutro startuje Europejski Kongres Kobiet. Relacje (z) Pogranicza! Organizatorzy poprosili mnie, bym zabrała głos w panelu zatytułowanym „Europa rodzin”. Rozmyślając nad swoim wystąpieniem, napisałam posta, bo najlepiej ćwiczyć szare komórki, stukając w klawiaturę:)
Kto czytał Zimę Muminków, ten wie, że rodzinę od czasu do czasu trzeba przewietrzyć. Dziś dzięki staraniom Jarosława Kaczyńskiego dowiadujemy się, że definicję rodziny też warto regularnie wietrzyć. Prezes, rozmyślając o intymnych konfiguracjach Polaków, zapomniał otworzyć okno, nie zrobił przeciągu, i proszę, co się stało! Wyrzucił poza nawias rodziny połowę społeczeństwa, w tym siebie i swoją narowistą bratanicę. Gdyby uchylił okno i wyjrzał na Nowogrodzką, miałby szansę przekonać się, że nazywając „rodziną” kobietę i mężczyznę pozostających w nierozerwalnym związku oraz ich dzieci, krzywdzi olbrzymią rzeszę swoich współobywateli. A przynajmniej na własne oczy zobaczyłby tych, których bezpardonowo wykopał ze wspólnoty.
Wspólny adres i rachunek za pampersy
Współczesna rodzina wymyka się klasycznym definicjom. Zdaniem socjologów i antropologów, na przykład Georga P. Murdocka, aby zasłużyć na to szlachetne miano, musimy razem mieszkać, uprawiać akceptowalny społecznie seks, wychowywać dzieci i płacić rachunki. Nie brzmi zbyt porywająco, prawda?! Ani słowa o miłości, bliskości, zaufaniu, intymności czy wzajemnej trosce. W supermarkecie z definicjami znajdziemy i inne formułki, takie z filozoficzną, teologiczną lub psychologiczną metką, dostrzegające w rodzinie coś więcej niż tylko wspólny adres, wymianę płynów fizjologicznych i faktury za pampersy, na przykład więź, ofiarność, a nawet miłość, wszystkie jednak kręcą się wokół prokreacji. W końcu rodzina jest od rodzenia! Ocierać pot z rozpalonego czoła może byle znajomy, który akurat zaplącze się w okolice naszego łóżka, albo inna „alternatywa paralelna dla małżonka”.
Oczywiście definicje socjologiczne nie są po to, żeby nam robić dobrze. Wprost przeciwnie! To my, wbiwszy je sobie do głowy, mamy wprawnie i bez szemrania zadowalać władzę i społeczeństwo. A ono – wiadomo! – żąda od nas dopływu nowych członków. I wagin, rzecz jasna. To dlatego pan Ziutek spod ósemki, jako reprezentant wspólnoty, tak żywo interesuje się zawartością mojej macicy, doktor Kowalski mianuje się adwokatem wszystkich niewykorzystanych jajeczek i zagrożonych podwiązaniem jajowodów, a pani Krysia z Wiejskiej opluwa środowiska LGBT+. Zaglądają w intymne zakamarki naszych ciał i dusz, mniej lub bardziej bezczelnie, przekonani, że działają w interesie publicznym. Bronią rodziny i społeczeństwa, czyli spoks! Nawet jeśli plują, szczują i wykluczają, to wyłącznie pro publico bono.
Jak zdefiniować „interes społeczny”
Rzecz się komplikuje, gdy zaczynamy przyglądać się temu mitycznemu interesowi społecznemu. Jeśli zdefiniujemy go w sposób zachowawczy, nieuwzględniający rewolucyjnych zmian zachodzących w świecie, uznamy, że w interesie społecznym leży wzrost demograficzny. W końcu to on determinuje wzrost gospodarczy, zapewnia nam ręce do pracy, stabilny system emerytalny i homogeniczne społeczeństwo nieuzależnione od usług imigrantów, a zatem niezagrożone niepokojami. Większość ludzi tak właśnie postrzega interes wspólnoty, bo tak postrzegali go nasi ojcowie i dziadowie (choć niekoniecznie matki i babki, ale o tym później). A przecież, skoro zmienia się wszystko wokół nas, w tym rownież społeczeństwo i rodzina, skoro docieramy do „granic wzrostu”, zmianie musi ulec też nasze rozumienie interesu społecznego. To niemożliwe, by w przeobrażonych realiach demograficznych, społecznych i gospodarczych pozostawał wciąż taki sam! Wyobraźcie sobie wysoko rozwiniętą społeczność inteligentnych ryb (a co!) zamieszkującą jakieś przytulne jeziorko. Rybki-mądrale od wieków oczyszczają i filtrują wodę, bo tak zdefiniowały swój rybi interes. I nagle wody zaczyna ubywać, jest jej coraz mniej i mniej, a one nadal debatują o najskuteczniejszych filtrach, zamiast zastanawiać się, jak ocalić siebie i jezioro. Marcin Popkiewicz w książce „Świat na rozdrożu” zauważa:
(…) mamy tendencję do wyobrażania sobie przyszłości na wzór teraźniejszości. Uważamy, że świat za kilkadziesiąt lat będzie podobny do tego, który znamy. To nieodłączna cecha ludzkiej natury. Stanowi jednocześnie ogromny balast w punkcie zwrotnym historii, a także hamulec powstrzymujący nas przed dokonywaniem zmian.
Nie bądźmy jak te niemądre rybki. Dyskutując o tak ważnych sprawach, jak nasza przyszłość, bezpieczeństwo ekonomiczne czy starzenie się społeczeństwa, zdobądźmy się na wysiłek zmiany perspektywy. Tylko wtedy te nasze dyskusje będą miały sens!
Cudu demograficznego nie będzie!
Jak to zrobić? Przede wszystkim powinniśmy pożegnać się z nadzieją na demograficzny cud – na to wytęsknione i absolutyzowane 2,1. Żadnej zastępowalności pokoleń nie będzie. To przeszłość! Od ćwierćwiecza, czyli od momentu gdy wskaźnik dzietności dał głębokiego nura, kolejne rządy próbują go wyłowić z dna, ale ich działania są rozpaczliwie nieskuteczne. Ani becikowe, ani kosiniakowe, ani żłobkowe, ani 500+ nie zrewolucjonizowały naszej demografii. I nie zrewolucjonizują. Tak się dzieje na całym świecie – wraz ze wzrostem zamożności społeczeństw spada ich dzietność. Ludzie wolą mieć dwoje dzieci, ale wychuchanych, niż pięcioro chowanych aby-aby. Kobiety wolą mieć jedno dziecko i kosmos możliwości niż order wielodzietnej matki i pozłacaną klatkę „domowego ogniska”. I mają do tego prawo!
W nieskuteczne programy demograficzne pompujemy olbrzymie sumy, które są beztrosko przejadane. Tu i teraz, bez cienia troski o przyszłość. Oczywiście, państwowe wsparcie dla rodzin, a zwłaszcza dla dźwigających większe ciężary matek, jest niezbędne, ale ZUS-u nie uratuje. Wiedząc, że Polacy starzeją się na potęgę, powinniśmy porzucić mrzonki o „tradycyjnej rodzinie”, która wyciągnie nas z kłopotów, i już dziś pracować w pocie czoła nad nowymi rozwiązaniami – tworzyć sieci wsparcia, inwestować w zawody opiekuńcze, otwierać ośrodki dziennej i długoterminowej opieki, inwestować w geriatrię, wymyślać nowy system emerytalny, otwierać granice dla imigrantów i zastanawiać się, jak ich integrować… Gdybym wiedziała, że państwo w ten sposób spożytkuje moje podatki, przyklasnęłabym nawet bykowemu, ale nie mam złudzeń. Dalej będzie je trwonić na wspieranie bezsensownych strategii i modlić się o cud. Zaklinanie demografii jest tak samo skuteczne jak zaklinanie deszczu, niestety, daje polityczne profity, dlatego podejrzewam, że za jakieś 10-20 lat znajdziemy się w sytuacji głupiutkich rybek, umierających na dnie wyschniętego jeziora i wciąż plotących androny o filtrach, które już nikomu nie są potrzebne.
Na styku demografii i etyki
Pompowanie podatków w przyrost naturalny jest nie tylko nieefektywne, ale przede wszystkim etycznie wątpliwe. Gdy Ziemia i jej zasoby się kurczą, a populacja ludzi rozrasta, należałoby zweryfikować tezę o społecznej wartości rozmnażania (pisałam o tym tutaj). Współczesny świat wymaga od nas powściągliwości, również powściągliwości prokreacyjnej, i dotyczy to zarówno mieszkańców Afryki czy Azji, jak i Europy, bo użytkujemy tę samą planetę. Ba! Europejczycy do spółki z Amerykanami robią to bardziej zachłannie niż inni mieszkańcy świata. Niestety, to, co globalne, regularnie przegrywa z tym, co narodowe. Niszczymy, śmiecimy i zużywamy globalnie, ale – cwaniaczki! – rozmnażać chcielibyśmy się w interesie lokalnym. Niech się sterylizują i podwiązują inni – mówimy – a my tutaj zadbamy o wysokie wskaźniki demograficzne, bo nas jest za mało i mamy dziurę w budżetowej skarpecie. A tak w ogóle to jesteśmy „białą rasą”, więc z drogi śledzie, bo król jedzie! Szczerze wątpię, by taka postawa w czymkolwiek nam pomogła. Myśląc w ten sposób, nie ocalimy ani budżetu, ani planety, możemy jedynie stworzyć jakiś nowy, upiory rodzaj kolonializmu – kolonializm antykoncepcyjny. Akurat w kolonialne klocki „biała rasa” potrafi jak żadna inna…
Jak zmierzyć wartość obywatela?
A zatem rozmnażanie, które leży u podstaw wszystkich dotychczasowych definicji rodziny, we współczesnym świecie staje się coraz bardziej problematyczne. W dodatku jego akcentowanie daje wygodny pretekst do wykluczenia ze społeczności rodzin olbrzymiej rzeszy ludzi: osób niepłodnych i bezpłodnych, bezdzietnych z wyboru i wyrzekających się rodzicielstwa, a w końcu – last but not least– nieheteronormatywnych, którym odbiera się prawo do rozmnażania. Jak twierdzą socjologowie, to w przybliżeniu 30% społeczeństwa! Czyżby ci wszyscy ludzie byli pasożytami żerującymi na „normalnych rodzinach”? Owszem, jeżeli uznamy, że wartość obywatela mierzy się wyłącznie ilością dzieci, jakie udało mu się powołać na świat. Tak uważa na przykład konserwatywny publicysta Tomasz Terlikowski, ale postulując wysokie kary finansowe dla bezdzietnych, zaznacza asekurancko, że jego postulat nie dotyczy tych, którzy dzieci mieć nie mogą, oraz tych, którzy dla dobra wspólnoty rezygnują z małżeństwa i poświęcają się pracy na jej rzecz. A więc bingo! Można nie mieć dzieci i być wartościowym społecznie! Skoro taki przywilej mają księża i zakonnicy, a nawet jeden „szeregowy poseł”, czemu odbierać go lekarkom, inżynierom czy nauczycielkom? Podejrzewam, że kluczem do rozwiązania tej logicznej zagadki jest słowo „poświęcenie”. Według redaktora Terlikowskiego społeczeństwo żąda od nas nie tyle dzieci, co ofiary. Mamy złożyć na ołtarzu wspólnoty to, co dla nas najcenniejsze – ciało i geny, a jeśli tego poskąpimy, powinniśmy poświęcić przynajmniej swoją wolność osobistą, marzenia i poczucie osobistego spełnienia. W zamian dostaniemy certyfikat normalności i głodową emeryturę.
Dar nieodwzajemniony
Nie dajmy się zwariować! Wszyscy pracujemy na rzecz wspólnoty – płacimy podatki, prowadzimy firmy, uczymy dzieci, opiekujemy się rodzicami, dbamy o otoczenie, adoptujemy bezdomne zwierzęta, organizujemy akcje społeczne, pomagamy sąsiadom… Inwestujemy w społeczeństwo swój czas i pieniądze, umiejętności i talenty, zapał i empatię, i mamy prawo oczekiwać, że będzie to dar odwzajemniony. Niestety, dzisiejsza Polska odwzajemnia wyłącznie dar rodzicielstwa, inne lekceważy. Gdy na dokładkę z ust władzy słyszę, że wraz z mężem nie tworzę „prawdziwej rodziny”, spodziewam się najgorszego: podwyżki podatków, lekceważenia moich potrzeb, zinstytucjonalizowanej pogardy, a nawet ograniczenia praw i swobód. W końcu władza nie po to definiuje rodzinę, żeby obywatel robił, co mu się żywnie podoba! Za definicją idą zwykle ustawy, rozporządzenia, obostrzenia i przywileje. A przede wszystkim – pieniądze. Jaki będzie efekt tej politycznej zabawy formułkami, nietrudno przewidzieć. Już teraz jako bezdzietna czuję się wyproszona ze wspólnoty – powinnam na nią łożyć, ale nie mogę niczego oczekiwać. Wykluczana i piętnowana, karana finansowo i ograbiana z podatków mam całkiem spore szanse zobojętnieć na los zbiorowości, a nawet przyjąć wobec niej wrogą postawę. Wtedy rzeczywiście będę wrzodem na dupie społeczeństwa!
„Tradycyjna rodzina”, czyli jaka?
Inna sprawa, że „tradycyjna rodzina”, o którą upomina się poseł Kaczyński, z definicji podszyta jest nierównością i przemocą. W XIX-wiecznej rodzinie kobiety nie miały praw majątkowych ani ochrony prawnej, nie mogły uczyć się ani pracować, nie przysługiwały im też żadne zabezpieczenia socjalne. We wszystkim podlegały swemu panu – małżonkowi. Mogły być bite, gwałcone, zdradzane i wykorzystywane do niewolniczej pracy. Równie beznadziejny był los dzieci nagminnie zmuszanych do pracy ponad siły i traktowanych jak ojcowska własność (ciekawie i wyczerpująco rozprawia o tym Nishka). Wszystko w świetle prawa i ku chwale rodziny, oczywiście. Jak mówi dr hab. Mikołaj Pawlak w wywiadzie dla „Polityki”:
Wielu obrońców, a zwłaszcza obrończyń tradycyjnej rodziny zapomina, że może dziś walczyć o tradycję i swoją wizję normalności tylko dlatego, że ruchy progresywne zredefiniowały i unieważniły stare rozumienie normalnej rodziny.
Wietrzenie definicji
Dlatego dziś potrzebujemy zupełnie nowej, przewietrzonej definicji rodziny. Definicji na miarę naszych czasów. Takiej, która odpowie na wyzwania teraźniejszości i zapuści żurawia w daleką przyszłość. Niewykluczającej i nieopartej na przymusie rozmnażania. Akcentującej, zamiast prokreacji, intymną więź, współpracę, wzajemną opiekę i wolę bycia razem. W takich rodzinach, niehierarchicznych, ufundowanych na miłości, szacunku i zaufaniu, choć niekoniecznie na urzędowych świstkach, żyje dziś mnóstwo ludzi. Mieszkają razem lub nie, uprawiają seks albo rezygnują z niego, zwykle mają dzieci, ale czasami nie mogą lub nie chcą ich mieć, zamiast wspólnego portfela łączy ich wspólna pasja albo wspólne łóżko, czasami trwają w nierozerwalnym związku, innym razem tworzą fantazyjny patchwork. Tak opisana rodzina być może nie nadaje się do politycznych rozgrywek, nikomu nie powiększy słupków, ale jest prawdziwa i znacznie skuteczniej odpowiada na wyzwania współczesności. Żyjemy w niespokojnych czasach. Gdy rozmaite katastrofy zaczną pukać do naszych drzwi, gdy zabraknie wody, ropy i gwarantowanych świadczeń emerytalnych, gdy staniemy wobec wyzwań, których dziś nie umiemy sobie nawet wyobrazić, bardziej niż „tradycyjnej rodziny” będziemy potrzebowali silnych więzi społecznych, wzajemnego zaufania i szerokiej sieci wsparcia. Wykluczanie i piętnowanie połowy społeczeństwa odbiera nam szansę na bezpieczną przyszłość.
Na zakończenie
Jak widać, współczesne rodziny mają w głębokim poważaniu definicję zarówno pana Murdocka, jak i pana Kaczyńskiego. Jakby uparły się robić im na złość. Czyżby zagrała w nich dziecięca przekora? Oczywiście nie o przekorę tu chodzi, ale o ZMIANĘ. W płynnej rzeczywistości raz na zawsze może być zdefiniowana prędkość światła. To, co społeczne, musi się zmieniać, bo zmienia się społeczeństwo. Dlatego nie mówmy o kryzysie rodziny, ale o jej nieustającym rozwoju. Konserwatyści z takiego wniosku powinni się ucieszyć…
Wiem.
Nie ucieszą się.
Bo nie o rodzinę im chodzi, ale o władzę.
Jak zwykle.
Jeżeli chcecie poczytać o scenariuszach przyszłości, polecam „Świat na rozdrożu” Marcina Popkiewicza. Mocne, świetnie udokumentowane i bardzo, bardzo dobre.
Zdjęcia: Depositphotos.com, rysunek 1: Kasia Drewek-Wojtasik