Tym razem mam dla Was rozmowę nie tyle o bezdzietności, co o życiu. O przygodzie. O wyzwaniach. I o dalekiej Północy, gdzie spotkać człowieka to znaczy poznać jego historię. Myślę, że Ilony Wiśniewskiej nie trzeba przedstawiać. Napiszę krótko: autorka wspaniałych reportaży o dalekiej Północy – „Białe”, „Hen” i „Lud”. Kobieta odważna, utalentowana, wrażliwa i niesamowicie skromna. Dzięki niej odkryłam dla siebie Spitsbergen. Dziś w rozmowie z Bezdzietnikiem:)
Bezdzietnik.pl: „Niektórzy całe życie nie wiedzą, jak zacząć pisać książkę. A później ktoś inny musi napisać za nich. Pisz po prostu”, tak mówisz do Nuki, jednej ze swoich bohaterek w książce „Lud”. Jak to się stało, że ty zaczęłaś pisać?
Ilona Wiśniewska: To, co mówię do Nuki, to aluzja do mojej drugiej książki, „Hen”. Jednym z jej bohaterów jest 90-letni mężczyzna, który pamiętał całe swoje życie, wiele razy go proszono, żeby je opisał, ale on nigdy właśnie nie wiedział, jak zacząć. Ja opisałam tylko fragment jego historii. A jak to było ze mną? Zawsze słyszałam, że umiem pisać, ale nie miałam o czym. Chciałam napisać coś, co będzie nowe. A potem pojechałam na Północ i okazało się, że tam jest kopalnia tematów. Nigdy nie chciałam pisać o sobie, a na Północy spotkałam mnóstwo ludzi, których od razu chciało się sportretować. Pierwszy reportaż napisałam do „Polityki”, bo u mnie w domu zawsze czytało się ten tygodnik. A tu nagle okazuje się, że mój tekst będzie w „Polityce”! Żeby było zabawnie, nie powiedziałam o tym mamie, czekałam cierpliwie na telefon w środę rano, jak już kupi i zerknie na spis treści.
Bezdzietnik.pl: I co mama na to?
Ilona Wiśniewska: Była dumna! Ale wiesz, początki były trudne. To, że umiesz pisać wypracowania, nie znaczy, że napiszesz dobry reportaż. Pisania trzeba się nauczyć.
Bezdzietnik.pl: O czym był twój pierwszy reportaż, ten opublikowany w „Polityce”?
Ilona Wiśniewska: Po przeprowadzce na Spitsbergen szukałam najpierw kontaktu z Polakami, więc poszłam kiedyś odwiedzić polski jacht, który stał w porcie. Tam spotkałam młodego kapitana. Podał mi rękę i zapytał, czybym z nim nie popłynęła, bo potrzebuje pierwszego oficera. Powiedziałam, że nie umiem pływać. Tak w ogóle nie umiem, a co dopiero statkiem! A on mi na to: „To się nauczysz” i następnego dnia zaokrętowałam się na „Eltaninie”. Przez tydzień nim pływałam, kapitan nie raz zostawiał mnie samą na pokładzie z pasażerami, a ja musiałam pływać między górami lodowymi. Chyba wtedy zaczęłam siwieć. „Eltanin” jest bardzo znany na Spitsbergenie. Wszyscy, którzy przyjeżdżają na wyspę, używają go jako taksówki, więc to był świetny temat. Napisałam tekst i wysłałam do „Polityki”. Przeczytał go redaktor prowadzący i… stwierdził, że się zupełnie nie nadaje. Powiedział jednak, że ma urok i że możemy nad nim popracować. Bardzo dużo mnie nauczył, jeżeli chodzi o pisanie. A potem to już poszło.
Bezdzietnik.pl: W którym momencie zorientowałaś się, że Północ jest ci pisana? Że właśnie zaczyna się nowy rozdział w twoim życiu?
Ilona Wiśniewska: To był 2009 rok, akurat rozstałam się z mężem i nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Wynajmowałam pokój, pracowałam w wydawnictwie, potem wróciłam do rodziców i codziennie dojeżdżałam do Wrocławia kilkadziesiąt kilometrów albo pracowałam zdalnie. Potrzebowałam gdzieś wyjechać. W naszej firmie padła akurat klimatyzacja, musiałyśmy otwierać okna. A za oknami – hałas wielkiego miasta. Pomyślałam, że muszę wydostać się z tego życia i z tego miasta. A ponieważ ciągle chorowałam, zdecydowałam, że pojadę tam, gdzie jest zimno i gdzie będzie można zebrać myśli. Padło na Spitsbergen. Wszystko, co się potem wydarzyło, to niezwykły zbieg okoliczności. Zanim wyjechałam, napisałam mejla do redakcji jedynej na Spitsbergenie gazety. Odpowiedział mi sam redaktor naczelny, chociaż nigdy tego nie robił i do dzisiaj nie wie, dlaczego akurat na mojego mejla zareagował. A ja napisałam, bo jechałam sama i uznałam, że fajnie byłoby napić się z kimś kawy. Z kimś, kto jest z podobnej branży co ja. I tak to się zaczęło.
Bezdzietnik.pl: Redaktorem naczelnym tej spitsbergeńskiej gazety był Birger Amundsen, twój obecny mąż…
Ilona Wiśniewska: Tak. W ten sposób się poznaliśmy. Napiliśmy się kawy, on wyjechał, a ja miałam pobyć tam przez dwa tygodnie, przemyśleć sobie wszystko i wrócić do Polski. Miałam 28 lat, moi znajomi akurat się pobierali, planowali dzieci, a ja nagle wysiadłam z tego pociągu. To było bardzo trudne, bo zostałam sama. A potem pojechałam na Spitsbergen i okazało się, że mieszka tam wielu ludzi, którym też się w życiu coś nagle zmieniło. No i był tam jeszcze Birger… Wyobraź to sobie: wyjeżdżasz po nieudanym małżeństwie na koniec świata i ostatnią rzeczą, jakiej pragniesz, to spotkać kogoś nowego. Po prostu jedziesz tam coś sobie przemyśleć. I nagle pojawia się człowiek, z którym świetnie ci się rozmawia, a który jest od ciebie o trzydzieści lat starszy. W dodatku mieszka na Spitsbergenie. I co masz z tym zrobić? Nigdy nie myślałam, że Spitsbergen będzie moim drugim domem. Ale tak się stało. Teraz jest moim drugim domem na Północy.
Bezdzietnik.pl: Tak po prostu spakowałaś walizki i pojechałaś do Birgera?
Ilona Wiśniewska: Rzeczywiście pojechałam tam z jedną walizką, bo nie wiedziałam, że do samolotu można zabrać dwie (śmiech). Przed wyjazdem wrzuciłam na Facebooka zdjęcie spakowanych rzeczy. Pooznaczałam znajomych, od których je dostałam, i dzięki temu czułam, jakby moi przyjaciele jechali tam ze mną. Bałam się, ale potraktowałam to jako wyzwanie. Powiedziałam sobie: „Dobra, życie kopnęło cię w tyłek. Możesz masować go i płakać, że cię boli. Ale ten kop może też dać ci rozpęd”. Wiele też zawdzięczam moim rodzicom i siostrze. Wyjeżdżałam na Spitsbergen mieszkać z gościem w wieku moich rodziców. I co usłyszałam od mamy? „Nawet gdyby to miał być tylko rok, to będzie najlepszy rok twojego życia”. Dlatego to, kim jestem, jest w największej mierze zasługą mojej rodziny.
Bezdzietnik.pl: Znalazłaś się na Spitsbergenie, zamieszkałaś z Birgerem i co dalej?
Ilona Wiśniewska: Przyjechałam w czerwcu i to był najgorszy moment, żeby znaleźć pracę na wyspie. Zaczął się sezon turystyczny i już wszystko było zajęte. Przez pierwszy miesiąc w ogóle nie miałam pieniędzy. Swoich, tylko to, co dostałam od taty. Nie pracowałam. Birger z kolei pracował bardzo dużo. Nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Dlatego poszłam odwiedzić „Eltanin”, ten polski statek. Kupiłam sobie rower i próbowałam jakoś się ogarnąć. Byłam bardzo samotna, nie znałam norweskiego. Poza tym jak się jest dziewczyną redaktora naczelnego, wpada się w jego układ towarzyski. Ludzie lubią cię albo nie w zależności od tego, jaki mają stosunek do naczelnego. Poza tym wtedy jeszcze dużą wagę przywiązywałam do tego, jak jesteśmy z Birgerem odbierani. Teraz już się tym nie przejmuję. Birger mnie tego nauczył. Mówił: „Ludzie patrzą na nas, ale ja też patrzę na ludzi. Pary, które czymś się wyróżniają, zawsze budzą zainteresowanie. To naturalne”. Teraz uwielbiam poznawać nieoczywiste pary, mam wielki szacunek do ludzi, którzy kochają się mimo wszystko.
Bezdzietnik.pl: Ale w końcu zaczęłaś pracować?
Ilona Wiśniewska: Tak. Najpierw w archiwum gazety, skanowałam negatywy, potem zaczęłam pracować w muzeum i tam poznałam wspaniałe dziewczyny, z którymi do dziś się przyjaźnię. Każda jest z innego kraju. Zaczęłam też coraz lepiej rozumieć norweski. W końcu stałam się częścią tej społeczności. Ale wszytko było dla mnie nowe. Z jednej strony to fajne – jesteś na niezwykłej wyspie, wszyscy ci zazdroszczą, ale z drugiej strony marzniesz jak cholera, zaczynasz właśnie swoją pierwszą w życiu noc polarną i nie wiesz, co cię czeka. To fajnie wygląda z zewnątrz, ale ten pierwszy rok był naprawdę trudny.
Bezdzietnik.pl: Jak zniosłaś tę pierwszą noc polarną w swoim życiu?
Ilona Wiśniewska: Dobrze, dlatego że nie mogłam się jej doczekać. Podczas dnia polarnego słońce świeci przez cały czas i chciałam, by w końcu zaszło. Poza tym byłam jej ciekawa. Druga noc polarna okazała się znacznie trudniejsza, bo już wiedziałam, czego się spodziewać. Trzecia, czwarta i piąta były już elementem naturalnego cyklu.
Bezdzietnik.pl: Jak to jest, gdy wokół ciebie wciąż jest ciemno?
Ilona Wiśniewska: Czasami, gdy szłam albo jechałam na mojej hulajnodze do pracy, myślałam, że byłoby strasznie, gdybym nagle zobaczyła krajobraz. W ciemności czujesz się bezpiecznie. Żyjesz, chodzisz do pracy i do sklepu, siedzisz w domu albo idziesz do knajpy, ale nie ma świata dookoła ciebie. Czasami gdy włączałam telewizor, a w wiadomościach pojawiało się światło dzienne, robiło mi się jakoś dziwnie. Albo gdy w trakcie rozmowy z siostrą usłyszałam śpiew ptaków. Podczas nocy polarnej jest tak mało bodźców, że wszystko odbierasz z niezwykłą mocą.
Bezdzietnik.pl: Co cię najbardziej pociąga na Północy?
Ilona Wiśniewska: Światło, powietrze i ludzie. Moje książki są przede wszystkim o ludziach. Jeżeli na Północy spotykasz człowieka, od razu łapiesz z nim kontakt wzrokowy, jesteś zainteresowana, kim jest. I ty jemu też opowiadasz, kim ty jesteś. Tam człowiek to zawsze jakaś historia. Nie omijasz ludzi, bo jest ich tak niewielu. Poza tym masz czym oddychać i jesteś w naturze, która się ciebie nie boi, zwierzęta same czasem podchodzą albo podpływają cię powąchać. Ten wieloryb, którego spotkałyśmy podczas rejsu, był nami bardzo zainteresowany, pamiętasz? Pływał wokół nas i zaglądał nam do łódki. I to jest piękne. Wracasz do tego, że w naturze jesteś drobnym elementem, zaledwie pikselem.
Bezdzietnik.pl: Twoja ostatnia książka opowiada o niewielkiej wyspie Uummannaq, która wystaje z zamarzającego na pół roku morza. Jak się tam znalazłaś?
Ilona Wiśniewska: Grenlandia jest ogromna, chyba jeszcze większa, niż nam się wydaje, gdy patrzymy na naszą europocentyczną mapę. Mieszka na niej tylko 56 tysięcy ludzie i nie ma dróg. Każda miejscowość czy miasto to osobny świat. Nie da się opisać całej Grenlandii, dlatego pomyślałam, że opiszę jedynie tę maleńką wysepkę leżącą u jej wybrzeży. Usłyszałam o niej od jednej z Norweżek. Powiedziała mi: „Jedź tam, tam są najbardziej otwarci ludzie”. A że nie wiedziałam, dokąd chcę jechać, kupiłam bilet właśnie do Uummannaq. A gdy zaczęłam czytać o wyspie, dowiedziałam się, że jest tam najbardziej na północ wysunięty i przy okazji najstarszy na Grenlandii dom dziecka. W swojej naiwności pomyślałam, że może się tam na coś przydam. Próbowałam skontaktować się z dyrektorką, ale mi nie odpowiedziała. Jednak ludzie, którzy tam byli, przekonywali mnie, że warto jechać, nawet bez zaproszenia. A w końcu jakaś dziewczyna, która tam była na praktykach, podpowiedziała mi, że szefowa domu z grupą dzieci będzie wracała tym samym samolotem, na który mam wykupiony bilet. Spotkałyśmy się na lotnisku. Powiedziałam, że chcę napisać książkę, a ona zgodziła się, bym u nich pracowała.
Bezdzietnik.pl: Przeszłaś tam ciężką szkołę życia. Z jakimi oczekiwaniami jechałaś?
Ilona Wiśniewska: Przede wszystkim myślałam, że z moją znajomością norweskiego jakoś się tam dogadam, ale to było błędne założenie. Grenlandczycy, którzy nie wyjeżdżają poza wyspę, znają tylko duński, i to też nie wszyscy. Duński i norweski są w piśmie prawie identyczne, ale w wymowie bardzo się różnią, więc mój norweski dla wielu mieszkańców Uummannaq był niezrozumiały. Wydawało mi się też, że będę mniej nieśmiała. A ja bałam się tych dzieci, W tym sensie, że one mnie w ogóle nie zauważały, nie były mną zainteresowane. I to całkowicie zrozumiałe. Tam przyjeżdża mnóstwo ludzi, którzy grają, malują, urządzają happeningi… Szefowa jest bardzo otwarta, ma rozległe kontakty na świecie i zaprasza wielu artystów. Ja nie byłam atrakcyjna dla tych dzieci. Nie grałam na żadnym instrumencie, nie malowałam. Robiłam zdjęcia i to był mój sposób komunikacji z Gertem, głównym bohaterem książki. Dlatego nawiązaliśmy jakąś relację.
Bezdzietnik.pl: Wiem, że pobyt na Uummannaq było dla ciebie emocjonalnie bardzo trudnym doświadczeniem…
Ilona Wiśniewska: Było mi ciężko, bo przyjechałam tam jako ukształtowana, dorosła osoba, której się wydawało, że może zrobić coś dobrego. A okazało się, że tam mieszkają nastolatkowie, którzy dorosłych, takich jak ja, spotykają bardzo często, więc ani ich nie zauważają, ani się do nich nie przywiązują. Albo przywiązują się w sposób, którego nie rozumiem. Czułam się tam przezroczysta. Nagle zaczęłam tracić kontur – piszę o tym w książce. To nie jest licentia poetica. Patrzyłam na siebie i mnie nie było. W Uummannaq są dwa sklepy z ubraniami i pierwsze, co zrobiłam, to kupiłam sobie czarne ubrania, żeby mieć jakiś kontur. Mieszkając tam, bardzo często wyobrażałam sobie, że to, na co patrzę, ma twarz. Na przykład kontakty cały czas się do mnie uśmiechały i wtedy czułam się mniej samotna. Wyobraź sobie: jesteś w innej kulturze, którą szanujesz, i o której chcesz się nauczyć jak najwięcej. Mieszkasz w domu dziecka. Masz swoje problemy wyniesione z dzieciństwa, które nagle się odzywają i musisz sobie z nimi jakoś radzić. Sama. W dodatku niewiele rozumiesz, bo nie znasz języka. Dlatego było mi trudno. Bo taką mam wrażliwość. Być może ktoś inny inaczej by to odebrał. A dzieciaki tam są super! To jest bardzo fajna społeczność.
Bezdzietnik.pl: Jakie masz najlepsze wspomnienia z Uummannaq?
Ilona Wiśniewska: Tam było dużo wspólnoty, a to coś, czego nie ma w Skandynawii. Przez wiele lat mieszkałam w Norwegii i nabyłam trochę tego dystansu międzyludzkiego. W Uummannaq podobało mi się to, że ludzie byli blisko siebie. Poza tym miałam wrażenie, że tam jestem niby dziś, a jakby dwadzieścia lat temu. Grenlandia jest, owszem, nowoczesna, ale jednocześnie jakby zatrzymana w czasie. Muzycznie, estetycznie to są lata dziewięćdziesiąte. Byłam wtedy nastolatką, więc czułam, jakbym wróciła do młodości. Z drugiej strony, tam cały czas można było się czegoś uczyć, także o sobie. Na przykład gdy poznawałam nowych ludzi, nawet jeżeli dzieliła nas bariera językowa, pokazywali mi członków swojej rodziny. I chcieli oglądać zdjęcia moich rodziców. I nagle okazuje się, że nie mam ich w telefonie. Mam zdjęcie kota, ale kogo obchodzi kot? I to jest odkrycie! Dociera do ciebie, że masz dobry kontakt z rodziną, ale nie masz jej zdjęć.
Bezdzietnik.pl: W twojej książce można dostrzec pewną bezradność wobec opisywanego świata. Mówisz o tym wprost, nie ukrywasz tego. Masz również świadomość, że na twój odbiór Grenlandii nakładają się twoje własne doświadczenia i wyobrażenia. Bardzo starasz się nie oceniać tej rzeczywistości. Skąd takie podejście?
Ilona Wiśniewska: Nie można oceniać, bo wtedy niczego się nie nauczysz. Gdy jedziesz do innego świata, najfajniejsze jest to, że możesz się czegoś dowiedzieć o mieszkających tam ludziach. Jeżeli nałożysz swój schemat myślenia na to, co oni robią, okaże się, że jest tam mnóstwo dziwnych rzeczy. Ale to nie znaczy, że te rzeczy są dziwne dla nich. Nic nas nie upoważnia do myślenia, że nasze życie jest lepsze od życia innych ludzi, w innych kulturach. Grenlandczycy nie żyją inaczej niż my, dlatego że są źli albo głupi, ale dlatego, że tak żyli od setek lat. Trudno to niektórym zrozumieć. Wielu ludzi dziwi się na przykład, dlaczego na Grenlandii ludzie trzymają psy na lodzie. Trzymają je tak, by obrosły dobrej jakości futrem. Mnie się może to nie podobać, ale nie pojechałam tam, żeby oceniać. Ja tam tylko sprzątałam. To, co myślę, nie ma żadnego znaczenia. Zobacz, ile jest książek, w których ktoś jedzie gdzieś, coś ocenia i sprzedaje własne wyobrażenie świata, w którym był. Po co to robić? Trzeba pojechać i po prostu wysłuchać tego, co ludzie mają ci do powiedzenia. Zresztą, mnie bardzo łatwo przychodzi nieocenianie. Po doświadczeniach wyniesionych z pobytu na Spitsbergenie staram się nie patrzeć na ludzi z góry. Dlatego ostatnia książka ma tytuł „Lud”. Nie mówimy o ludziach z naszego kręgu kulturowego „lud”. Dla mnie to bardzo negatywne określenie. Mówi się na przykład o „ludach Północy”.
Bezdzietnik.pl: Twoi bohaterowie często mają tragiczne doświadczenia: rozłąkę z rodzicami, wykorzenienie z języka. Olbrzymie wrażenie wywarła na mnie historia matki i córki, które rozmawiają przez telefon i udają, że się rozumieją. A jednak w „Ludzie” jest bardzo dużo śmiechu, muzyki i lekkości. Pełno w nim kontrastów: z jednej strony mamy zimny lód, z drugiej strony ciepło bijące od człowieka, mamy śmiech, a jednocześnie falę samobójstw. Tak ten świat odebrałaś?
Ilona Wiśniewska: Tak! On jest pełen kontrastów! Białe morze, czarne kruki. Tam jest wszystko biało-czarne, nie ma jednolitego obrazu Uummannaq. A mówić o jakimś jednolitym obrazie Grenlandii byłoby kompletnym absurdem. Ludzie tam nie są jednowymiarowi, jak wszędzie zresztą. Chichrają się, a jednocześnie mają mnóstwo problemów. To jest śmiech mimo wszystko. Te kontrasty warto pokazywać, ale właśnie bez ocen.
Bezdzietnik.pl: Powiedzmy coś o stosunku do natury. Na Grenlandii człowiek jest jej nieznaczącym elementem. Pikselem. Ma wobec niej pokorę.
Ilona Wiśniewska: Zabija się tylko tyle, ile potrzeba. I zabite zwierzęta wykorzystuje się w całości. Polowania i zabijania zwierząt trzeba się uczyć od dziecka, a przynajmniej bardzo długo, żeby wiedzieć, jak zwierzę podejść i zastrzelić. Podczas takiego polowania myśliwy też ryzykuje. Może wpaść do morza, marznie. W polowaniu nie ma nic romantycznego. Jeden z bohaterów mówi, że jak polujesz, to jest ci zimno i wtedy wiesz, że żyjesz. I to jest bardzo ważne. To jest zupełnie inne myślenie o polowaniach niż u nas. Dla nas to rozrywka, a tam to po prostu sposób, by jeść świeże jedzenie. Zimą w pewnym momencie kończy się świeże jedzenie. Ja jadłam mrożonki, ale to był mój wybór. Ludzie jedli świeże mięso. Ja go też czasem skosztowałam, ze względu na szacunek dla myśliwych i dla tych ludzi, którzy mnie gościli. Tam masz pakt z przyrodą. Nie robisz zapasów, bo wierzysz, że przyroda zawsze będzie. Gdybyś robiła zapasy, oznaczałoby, że w nią nie wierzysz.
Bezdzietnik.pl: Porozmawiałyśmy o Północy, o twojej książce, a teraz pogadajmy o sprawach osobistych. Nie masz dzieci. Mogłabyś powiedzieć dlaczego?
Ilona Wiśniewska: Bo się jeszcze nie złożyło. Z pierwszym mężem ich nie miałam, potem bardzo dużo podróżowałam, ciągle się przemieszczałam i wiedziałam, że w moim życiu nie ma na nie miejsca. Ale mam nadzieję, że będę je miała.
Bezdzietnik.pl: Czy przez ten czas czułaś presję społeczną?
Ilona Wiśniewska: Nigdy. Mieszkałam na Spitsbergenie, gdzie żyje dwa tysiące ludzi pięćdziesięciu narodowości i większość moich znajomych tam nie miała dzieci. Spotykałam ludzi z różnych krajów, po 40., po 50., którzy byli bardzo szczęśliwi bez nich. Z drugiej strony moja najlepsza przyjaciółka na Spitsbergenie ma już czwórkę, ale nigdy nie zapytała, dlaczego ja nie mam. Ludzie na pewnym poziomie nie pytają cię o takie rzeczy. Szanują to, jakie masz życie, szanują twoje wybory i nie zagadują o to. Mnie o to nie pyta rodzina, nikt. Nigdy nie czułam presji społecznej.
Bezdzietnik.pl: A jak to wygląda w Skandynawii?
Ilona Wiśniewska: Tam możesz być, kim chcesz. Nie jestem Norweżką i nie wiem, czy dziewczyny w moim wieku nie czują się jakoś ponaglane, ale na pewno jest tam miejsce dla wszystkich. Nie trzeba realizować jednego życiowego scenariusza. To nie jest katolicki kraj, kobiecie nie przypisuje się jednej tylko roli – roli matki. Ma taką rolę, jaką sobie wymyśli.
Bezdzietnik.pl: A jak wygląda taka wzorcowa norweska rodzina?
Ilona Wiśniewska: Ja mam akurat bardzo niestandardową rodzinę. Norweskie rodziny zwykle mają dużo dzieci, ale ich brak nie dyskwalifikuje cię jako członka społeczności. Tam jest duży przyrost naturalny, bo są świetne warunki do wychowywania dzieci. Jest świeże powietrze, żłobki i przedszkola, rodzice mają wsparcie państwa, urlopy ojcowskie są obowiązkowe. I możesz się rozmnażać, jeśli masz na to ochotę. A jeśli nie masz ochoty, to tego nie robisz, i już. Kiedyś rozmawiałam ze znajomą Polką, która bardzo chciała mieć dziecko. Tak bardzo, że to pragnienie przesłaniało jej wszystko inne. Zapytałam ją: „Czy gdybyś nie miała dziecka, twoje życie straciłoby sens?”. I ona odpowiedziała, że tak. To jest ta różnica. Jeżeli ja nie będę miała dziecka, to moje życie nie straci sensu, będzie po prostu inne.
Bezdzietnik.pl: Dziękuję za rozmowę.
Zdjęcia: Ilona Wiśniewska
Dwa ostatnie – z archiwum domowego Chwatki:)