Ten post dedykuję „Dziewuchom”, które wyciągnęły mnie z niebytu, zaprosiły do rozmowy i przypomniały, jaką frajdę dawało mi prowadzenie „Bezdzietnika”.
Wszystkie chciałybyśmy wierzyć, że (nie)macierzyństwo to nasz intymny wybór nieuwikłany w grę politycznych i społecznych interesów. Niestety tak nie jest! Władza zawsze grała macicami, a dziś robi to wyjątkowo brutalnie. Funduje społeczeństwu ciążową rosyjską ruletkę i bezdusznie liczy trupy. W końcu – jak raczył onjaśnić* nam poseł Suski – kobiety przy porodach czasami umierają. Pytanie o to, kto zyskuje, a kto traci na szalbierskich zagrywkach polityków, jest w tym kontekście jak najbardziej zasadne. W dzisiejszym poście spróbuję na nie odpowiedzieć.
Rodzina plusami silna
Z pozoru sprawa wydaje się oczywista – pieszczochami tej władzy są rodziny z dziećmi. Wystarczy rzucić okiem na listę świadczeń przysługujących na oseska, by dojść do wniosku, że w Polsce nie rozmnażają się tylko skończeni frajerzy i matołki, które nie potrafią zliczyć do ośmiu tysięcy. Tyle bowiem – według uśrednionych danych firmy doradczej PwC – dostaje rocznie rodzina z dwójką dzieci. A będzie dostawać jeszcze więcej. Katalog benefitów, jakimi państwo wodzi nas na pokuszenie, jest długi: becikowe, kosiniakowe, zasiłek macierzyński, 500+, 300+, ulga podatkowa, zasiłek rodzinny, dodatek z tytułu urodzenia dziecka, zasiłek wychowawczy, karta dużej rodziny, refundacja kosztów opieki nad dzieckiem i najświeższy wynalazek – Rodzinny Kapitał Opiekuńczy w kwocie 12 000 na drugie i każde kolejne dziecko. Nawet bon turystyczny powiązano z dzietnością, choć urlop, przynajmniej na razie (!), przysługuje zarówno rodzicom, jak i bezdzietnym.
Oczywiście w tym, że państwo wspomaga rodzicielstwo, nie ma nic dziwnego ani zdrożnego. Kształtowanie nowego pokolenia to znój, którego nie zrekompensuje najsłodszy nawet uśmiech bąbelka. Od rekompensat jest Skarb Państwa, bo dzieci – zdrowe, szczęśliwe i dobrze wykształcone – to gwarancja naszej bezpiecznej przyszłości. Powinniśmy w nie inwestować. Problem pojawia się wtedy, gdy wsparcie jednej grupy społecznej pociąga za sobą dyskryminację wszystkich pozostałych. W dzisiejszej Polsce ci, którzy nie chcą mieć dzieci lub z jakiegoś powodu nie mogą ich mieć, mają prawo czuć się obywatelami gorszego sortu, a nawet – nie waham się tego napisać – pariasami! Już w 2019 roku portal OKO.Press opublikował obszerną analizę, z której wynikało, że nasz system podatkowy w rażący sposób dyskryminuje osoby bezdzietne, za to hojnie wspiera rodziców – na niespotykaną w innych krajach skalę. Jakub Szymczak i Bartosz Kocejko, autorzy przywołanego artykułu, stwierdzają:
Bardzo możliwe, że konserwatywna polityka budowania systemu świadczeń i ulg podatkowych wokół rodziny zaszła u nas za daleko. Zapomniano, że Polska to nie tylko rodziny z dziećmi.
Różnica między opodatkowaniem rodziców a bezdzietnych jest u nas wyjątkowo wysoka. Wystarczy sprawdzić, jak kształtuje się udział podatków i składek oraz ewentualnych świadczeń rodzinnych w całkowitych kosztach pracy obu tych grup. I tak na przykład u bezdzietnego, niezamożnego singla sięga on 35,1%, natomiast u niezamożnego singla z dwójką dzieci… -12%! „Oznacza to, że ulgi podatkowe i świadczenia rodzinne pracownika-rodzica są łącznie wyższe niż suma jego podatku dochodowego i składek na ubezpieczenia społeczne” (cytat za OKO.Press). Rozwiązania zapisane w „Polskim Ładzie” tylko tę nierówność pogłębią*. Bezdzietni znowu stracą, rodzice znowu zyskają, m.in.: program Maluch+, tłusty kapitał opiekuńczy, wsparcie kredytowe po urodzeniu drugiego, trzeciego i kolejnego dziecka, zwolnienie z PIT-u dla podatnika wychowującego co najmniej czworo dzieci… Władza nawet nie kryje swoich nierównościowych intencji. Ze strony Ministerstwa Rodziny i Polityki Społecznej dowiadujemy się, że „Polski Ład” przeznaczony jest właśnie dla rodzin. „Rodzina w centrum”, głosi z dumą rząd. Reszta społeczeństwa, ta snująca się wstydliwie po marginesie, na przykład bezdzietni czy seniorzy, dostanie ochłap albo figę z makiem. Zdewastowaną ochronę zdrowia, upadający system ubezpieczeń społecznych, podwyżkę podatków i na dokładkę – inflację. Tak rozumiana solidarność społeczna zakrawa na kpinę.
Przemoc symboliczna
Niestety, niesprawiedliwy system świadczeń i ulg podatkowych nie wyczerpuje wszystkich draństw, jakie serwuje nam ta władza. Wobec obywateli nieposiadających dzieci politycy Zjednoczonej Prawicy próbują stosować tzw. przemoc symboliczną – niepozostawiającą, co prawda, na ciele siniaków, ale równie destrukcyjną dla jednostki i społeczeństwa, jak ta fizyczna. Według francuskiego socjologa Pierre’a Bourdieu ten, kto dzierży władzę symboliczną, może dzielić społeczeństwo według swojego widzimisię, na przykład w oparciu o rasę, religię, płeć lub – jak w tym przypadku – dzietność. Może też ustalać społeczną hierarchię i narzucać swoje przekonania tym, którzy w tej hierarchii uplasowali się najniżej, na przykład bezdzietnym. Służy temu rządowa propaganda, nachalne promowanie „wartości rodzinnych”, zapisywanie ich we wszystkich możliwych podręcznikach i dokumentach państwowych, a także szczucie i dyskryminowanie grup, które nie mieszczą się w rządowej definicji rodziny. Myk polega na tym, by zdominowani uznali narzucone wartości za naturalne i prawomocne, a nawet korzystne dla siebie. Doskonałym przykładem przemocy symbolicznej jest patriarchat. Nawet dziś znajdziemy rzesze kobiet, które z zapałem będą dowodzić, że nie ma nic słodszego niż uległość wobec pana męża.
I tutaj zaczynają się schody! Można oczywiście – ku czci świętej Prokreacji – garściami przekładać forsę z kieszeni bezdzietnych do portfeli rodziców, można nazwać rodzinę „bożą instytucją” i rozliczać społeczeństwo z pobożnego jej kształtowania, można wyrzucić wszystkie podręczniki do wychowania seksualnego i zastąpić je książeczką do nabożeństwa, można uczyć dziewczynki o cnotach niewieścich, można postawić prokuratora przy każdym małżeńskim łożu, można wprowadzić rejestr ciąż, miesiączek i owulacji, można karać dożywociem za poronienia… Ale nie można sprawić – w dzisiejszych realiach – by młode kobiety uznały to za naturalne, prawomocne i korzystne dla siebie. Dlatego władza, która początkowo próbowała z nimi grzecznie, hojnie i po dobroci, dziś się radykalizuje, a propozycje rozwiązań prawnych płynące z prawicowych kręgów brzmią coraz bardziej upiornie. Efekt? Coraz więcej kobiet chce zrezygnować z tego uprzywilejowanego i dopieszczanego przez państwo macierzyństwa, na rzecz pogardzanej i niedofinansowanej bezdzietności. Jak zwykle w przypadku tej władzy – wszystko wyszło na opak. I nie jest to powód do złośliwej satysfakcji, bo wybierana z przymusu bezdzietność może być równie tragiczna w skutkach, jak narzucone macierzyństwo.
Uprzywilejowana bezdzietność
Choć państwo dopłaca do dziecka jak do kilograma żywca czy kwintala pszenicy, a rodzice cieszą się przywilejami we wszystkich ważnych aspektach życia społecznego, na przykład w pracy, bezdzietność wydaje się młodym Polkom coraz bardziej pociągająca – tak przynajmniej wynika z doniesień organizacji kobiecych. Również badacze od lat sygnalizują, że rośnie odsetek kobiet bezdzietnych oraz tych, które ociągają się z macierzyństwem. Wkrótce pewnie tych ociągających się będzie jeszcze więcej. Brak potomstwa, nawet bez dotacji z budżetu, może uchodzić za stan uprzywilejowany z kilku ważnych powodów. Pominę te oczywiste, jak zaoszczędzony czas, nerwy i pieniądze. Skupię się na tych przywilejach, które są powiązane z władzą. Przede wszystkim bezdzietność jest znacznie bezpieczniejsza od macierzyństwa. Nie grozi poronieniem, rzucawką, przedwczesnym porodem, sepsą, depresją poporodową ani wieloma innymi groźnymi powikłaniami. Nie oddaje nas na łaskę i niełaskę lekarzy oraz prokuratorów. Wybierając niemacierzyństwo, nie ryzykujemy zdrowiem ani życiem. To ważne w sytuacji, gdy przerażeni lub natchnieni Duchem Świętym ginekolodzy bardziej niż o zdrowie i życie pacjentek troszczą się o siebie, jak to zdarzyło się ostatnio w Pszczynie czy w Białymstoku.
Poza tym, rezygnując z macierzyństwa, unikamy społecznej kontroli, która wzmaga się, gdy tylko kobieta zostaje matką. Tuż po odcięciu pępowiny trafia taka pod surowy osąd publiczny. Bliscy, znajomi, sąsiedzi, inne matki, eksperci, politycy, pracownicy opieki społecznej, sądy opiekuńcze – wszyscy mają prawo ją pouczać, grzmieć, napominać, zaglądać jej w gary i wydawać certyfikaty życiowego ogarnięcia. Rzecznik Praw Dziecka chce nadzorować jej nałogi, a fejsbukowi cenzorzy – dietę. Oczywiście, społeczeństwo próbuje kontrolować również niematki, ale brakuje mu sprawnych narzędzi i pojęć. Może sobie co najwyżej pobiadolić, natomiast nie jest w stanie ocenić, czy kobieta, która nie urodziła, jest wystarczająco dobrą bezdzietnicą. Nikt nas z tego nie rozliczy – mój Boże, co za ulga!
Brak zainteresowania ze strony władzy – to kolejny powód, dla którego bezdzietni mogą czuć się uprzywilejowani. Powód paradoksalny, ale istotny! Owszem, za życzliwym zainteresowaniem polityków idą zwykle finansowe frukty, udogodnienia, świadczenia i nagrody, ale towarzyszy im twardy zamordyzm i wszechobecna inwigilacja. Władza lubi, gdy obywatele mają jej za co dziękować i gorliwie tę wdzięczność egzekwuje: a to podsunie do wypełnienia rejestr ciąż, a to nie zgodzi się na rozwód, weźmie tęczowe dziecko pod lupę, napuści na nieprawomyślnych rodziców prokuratora, arbitralnie uzna, że ciąża nie zagraża życiu matki… A wszystko pod płaszczykiem serdecznej troski o podstawową komórkę życia społecznego. Troski, która tak hojnie dotowanym komórkom zaczyna wychodzić już bokiem. Dlatego trzymajmy kciuki, by władza jak najdłużej miała nas, bezdzietnych, w dupie. Módlmy się, by nie dawała nam pieniędzy, ulg ani przywilejów. Niech się o nas nie troszczy i nie każe nam wstawać z kolan, a będziemy mogli beztrosko cieszyć się trzema nieodzownymi do życia przywilejami: wolnością, bezpieczeństwem i intymnością. Nawet jeśli drenuje się nam kieszenie i pomija przy rozdawaniu rozmaitych benefitów… Jakie to ma znaczenie w świetle piekła, które władza gotuje matkom?!
* Onjaśnianie: jedna z polskich wersji mansplainingu.
* Choć trzeba zaznaczyć, że w związku z wycofaniem możliwości wspólnego rozliczenia z dzieckiem przy dochodach powyżej 4050 zł brutto miesięcznie samodzielni rodzice skorzystają na reformie mniej (lub stracą więcej) niż małżeństwa nieposiadające dzieci (informacja za GW).
Rysunek: Katarzyna Drewek-Wojtasik