Rys. T. Fontaine (internet)
Przeczytałam właśnie ważną, choć nienową, bo wydaną w 2011 roku, książkę o aborcji „A jak hipokryzja” i doszłam do wniosku, że wybór bezdzietności, podobnie jak dostęp do antykoncepcji i aborcji, jest przywilejem. Dobrem luksusowym, przeznaczonym dla pieszczochów losu. Oczywiście w myśl rozmaitych mądrych dokumentów „wszyscy ludzie rodzą się wolni i równi”, ale niektórzy z nas dostają tej wolności i równości więcej niż inni. Na przykład moja znajoma lekarka, gdy zaszła w niechcianą ciążę, czuła się znacznie mniej skrępowana restrykcyjnymi przepisami ustawy antyaborcyjnej niż Alicja Tysiąc, której zresztą książka „A jak hipokryzja” jest dedykowana. Kilka kliknięć w internecie, dwa tygodnie czekania, chwila kontrolowanego strachu i życie lekarki, jakby nigdy nic, potoczyło się dalej. Gładko. Bez żadnych postaborcyjnych sensacji. Alicji Tysiąc życiowy scenariusz napisali inni – ustawodawcy, ginekolodzy i prześladujący ją proliferzy. To oni zmieszali ją z błotem, odebrali jej zdrowie, włożyli na barki niewyobrażalny ciężar, licytując się przy tym na święte miny i patetyczne pozy, a następnie umyli ręce. Rycerze niezłomni. Łby zakute w aureole.
Krzywda wyrządzona pani Tysiąc tak głośno wołała o pomstę do Strasburga, że w końcu państwo polskie musiało za nią słono zapłacić, ale to odosobniony przypadek. Na co dzień doświadczamy drobnych, pospolitych szykan, o których nie usłyszy żaden sąd ani trybunał, choć ich niszcząca siła znacznie przekracza wartość 1 chazana. Taką szykaną będzie zarówno brak edukacji seksualnej (przynajmniej 5 chazanów, bo może być przyczyną wielu życiowych katastrof), jak i brak autobusu, który zawiózłby nas do ginekologa (plus, minus 3 chazany, jeśli nie boimy się łapać stopa). Zewsząd słyszymy, że mamy prawo żyć po swojemu, i chętnie w to wierzymy, ale wystarczy wyostrzyć uwagę i przyjrzeć się rozmaitym społecznym naciskom i ograniczeniom, by stracić złudzenia. W jednym ze szkiców poświęconych aborcji Agata Chełstowska przywołuje pojęcie sprawiedliwości reprodukcyjnej. Obejmuje ono:
– prawo do tego by mieć dzieci,
– prawo do tego, by ich nie mieć,
– prawo do opieki nad dziećmi, które już mamy,
– prawo do kontroli nad warunkami porodu.
Ponieważ jesteśmy na Bezdzietniku, skupię się na prawie do wyboru bezdzietnego stylu życia. Czy rzeczywiście każdy z nas – bez wyjątku – może z tego prawa skorzystać? Wielu bezrefleksyjnie przytaknie, bo niby co to za sztuka nie mieć dzieci? Nie trzeba się przy tym ani natrudzić, ani napocić. Wprost przeciwnie! Wystarczy leżeć na kanapie (na plaży, pod palmą, w hamaku) i sączyć drinka – tak to przynajmniej wygląda na zdjęciach i obrazkach oznaczonych hasztagiem childfree. Nie zobaczymy na nich kolejek do ginekologa, astronomicznych rachunków za tabletki antykoncepcyjne czy seksistowskich stereotypów wciskanych dzieciom pod przykrywką wychowania do życia w rodzinie. Niestety, w prawdziwym życiu prędzej potkniemy się o stereotyp niż o drinka z palemką, prędzej wylądujemy w kolejce niż na hamaku, warto więc zastanawiać się nad tym, co nas ogranicza. Dlaczego bezdzietność bywa frykasem, na który nie każdy może sobie pozwolić?
Niedostępna antykoncepcja
Przede wszystkim, żeby zrealizować pragnienie nieposiadania dziecka, trzeba mieć swobodny dostęp do nowoczesnej antykoncepcji, a z tym w Polsce bywa krucho. Jak ustaliło Europejskie Forum Parlamentarne ds. Populacji i Rozwoju, dostęp do środków antykoncepcyjnych wynosi u nas tylko 31,5%. To najmniej na kontynencie! Mniej niż w Kosowie, Andorze, Bośni i Hercegowinie, Grecji, Czarnogórze, Słowacji, Gruzji czy Rosji (więcej na ten temat przeczytacie w Polityce). Być może mieszkankom dużych miast ten wynik wyda się mocno zaniżony, bo tam gabinety ginekologiczne są niemal na każdej ulicy. Można przebierać w nich jak w ulęgałkach. Jednak na prowincji sytuacja wygląda zupełnie inaczej, niekiedy wręcz dramatycznie! Z ubiegłorocznego raportu NIK wynika, że większość kobiet z małych miejscowości i gmin nie ma dostępu do ginekologa. Niektóre, aby skorzystać z konsultacji lekarskiej, muszą pokonać nawet 50 kilometrów (więcej o tym tutaj). To prawdziwe wyzwanie w sytuacji, gdy na wielu obszarach Polski połączenia autobusowe przypominają fatamorganę – pojawiają się w rozkładzie jazdy i znikają, a w końcu znika cały rozkład wraz z przystankiem… Mocno utrudniony jest również dostęp do pakietu badań, bez których trudno przepisać bezpieczną dla zdrowia i skuteczną antykoncepję. Prowincjonalne gabinety zwykle nie dysponują nowoczesną aparaturą, znowu więc trzeba szukać stacji lub przystanku, tankować paliwo albo instalować apkę BlaBlaCar…
Brak gabinetów ginekologicznych i znikające z małych miejscowości przystanki, niestety, nie wyczerpują tematu. Żeby stosować antykoncepcję, trzeba mieć na nią pieniądze. Dużo pieniędzy! W 2010 roku przeciętna cena wizyty w prywatnym gabinecie wynosiła od 70 do 100 zł. Dziś stawki są znacznie wyższe, we Wrocławiu dochodzą nawet do 230 zł. Do tego trzeba doliczyć koszt środków antykoncepcyjnych pomnożony przez trzy, bo na jednej recepcie lekarz wypisuje zwykle trzymiesięczną dawkę (czyli średnio 50 zł x 3). Okazuje się więc, że za pragnienie nieposiadania dziecka co trzy miesiące musimy zapłacić od 300 do 400 zł lub – jeśli wybieramy antykoncepcję długoterminową – jednorazowo wybulić nawet 1000 zł. Taki wydatek dla kogoś, kto zarabia najniższą krajową, jest olbrzymim obciążeniem. Niekiedy wręcz – ciężarem nie do udźwignięcia. Rodzi się wówczas pokusa, żeby zagrać w watykańską ruletkę albo po cichu zgodzić się na kinder-niespodziankę.
Presja pronatalistyczna
No dobrze! Załóżmy, że nie mamy problemu z dotarciem do ginekologa i dostajemy na rękę trochę więcej niż krajowe minimum. Ba, być może zarabiamy nawet w okolicach średniej, możemy więc uważać się za krezuski. Idziemy prywatnie, stać nas! Na wizytę w ramach NFZ liczą chyba tylko największe desperatki i te z nas, które lubią poczuć dreszczyk kolejkowych emocji. Jak pisze Izabela Desperak w szkicu Ile to kosztuje? Edukacja, antykoncepcja, aborcja i rynek: „Opieka zdrowotna nad kobietami w ramach NFZ jest trudno dostępna. Choć nie jest potrzebne skierowanie jak w przypadku innych specjalistów, dostęp do ginekologa jest limitowany, tak jak do leczenia specjalistycznego”. Państwo, które domaga się przyrostu naturalnego i przyznaje krzyże zasługi za wielodzietność, tak naprawdę ma nas w dupie. Nas i nasze zdrowie. Olewamy więc państwo i wywalamy na prywatną wizytę gruby hajs. Za dwie stówy, podczas wywiadu lekarskiego, dowiadujemy się, że… czas odstawić pigułki i zajść w ciążę! Że wybór bezdzietnego życia to niedojrzały bunt i niemądra fanaberia. Powinnyśmy dojrzeć emocjonalnie i się rozmnożyć – ku chwale rodziny, ZUS-u i ojczyzny! W gabinetach ginekologicznych przygnębiająco często – zamiast lekarzy – spotykamy kaznodziei, którzy patrzą na nas nie przez laboratoryjne szkiełko i ultrasonograf, lecz przez pryzmat wyznawanej religii lub ideologii (pisałam o tym tutaj). Polska ginekologia jest przesiąknięta katolicką doktryną. Rzutuje to zarówno na sposób traktowania pacjentek, jak i na dostępność niezbędnych z punktu widzenia sprawiedliwości prokreacyjnej usług. Minister zdrowia z Bogiem na ustach nie przyzna refundacji na pigułki antykoncepcyjne (dziś refundowanych jest tylko kilka preparatów starego typu, w których wysoka zawartość hormonów powoduje dotkliwe skutki uboczne). Państwo, które o prawach kobiet dyskutuje nie z kobietami, lecz z katolickimi hierarchami, nie ułatwi dostępu do bezpiecznej i skutecznej antykoncepcji tzw. grupom wrażliwym, najbardziej potrzebującym wsparcia, czyli na przykład nastolatkom lub kobietom bezrobotnym. Ginekolog zasłaniający się klauzulą sumienia nie wypisze recepty na pigułkę „dzień po”, czyli elleOne, choć w ocenie Europejskiej Agencji Leków jest ona na tyle bezpieczna, że jej zażycie nie wymaga lekarskiego błogosławieństwa. A zatem możemy sobie być bezdzietne, pod warunkiem że mamy dużo czasu, zdrowia, pieniędzy, cierpliwości i samozaparcia. Jeżeli któregoś z tych zasobów nam brakuje, musimy zdać się na łut szczęścia. Państwo nie zagwarantuje nam prokreacyjnej sprawiedliwości, wprost przeciwnie – zafunduje nam fundamentaną, systemową niesprawiedliwość!
Brak dostępu do legalnej sterylizacji
Sprawę załatwiłaby sterylizacja – prosty, stosunkowo bezpieczny zabieg, gwarantujący stuprocentową skuteczność. Niestety, w Polsce jest on nielegalny. „Kto powoduje ciężki uszczerbek na zdrowiu w postaci pozbawienia człowieka wzroku, słuchu, mowy, zdolności płodzenia (…) podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat 10” – głosi artykuł 156 par. 1 pkt. 1 ustawy z 6 czerwca 1997 roku. Zapis ten sięga korzeniami do epoki przedwojennej i wydaje się żałośnie niewspółczesny, a jednak ani nasze władze, ani Polskie Towarzystwo Ginekologów i Położników nie widzą potrzeby jego nowelizacji, mimo że już w 1999 roku Polska podpisała europejską konwencję bioetyczną, która zakłada autonomię pacjenta i jego prawo do decydowania o sobie. Jednak według naszych włodarzy bajki o samostanowieniu mogą opowiada inni, gdzieś na „zdemoralizowanym” Zachodzie, ale nie u nas, w ojczyźnie świętego papieża i jego nieświętych akolitów! Tutaj o mojej płodności wciąż decyduje ustawodawca pod rękę z biskupem i ginekologiem. To oni są władni wypowiadać się w kwestiach mojego życia płciowego i moich życiowych wyborów, nie ja! Ja… No cóż! Jestem wystarczająco dojrzała, by podjąć decyzję o posiadaniu dziecka, lecz najwyraźniej zbyt trzpiotowata na bezdzietność. Polskie ustawodawstwo nie zakazuje wprost sterylizacji jako metody antykoncepcyjnej, lecz konia z rzędem tej, która znajdzie ginekologa wykonującego zabieg salpingotomii, czyli podwiązania jajowodów! Co nam zostaje? Sterylizacja pod osłoną nocy, czyli horrendalnie droga wycieczka na Słowację lub do Niemiec, ustawowo wymuszone krętactwa oraz przykra świadomość, że pragnienie nieposiadania dziecka traktowane jest przez polskie państwo jak przestępstwo.
Brak dostępu do bezpiecznej i legalnej aborcji
Czasami decyzja o bezdzietności zmusza nas do podjęcia jeszcze jednej decyzji – o poddaniu się aborcji, która dla jednych jest OK, dla innych stanowi tragedię, ale zawsze ratuje nas przed udręką niechcianego macierzyństwa. Postawiłam po tym przydługim zdaniu kropkę i już słyszę, jak niektórzy z was bajdurzą coś o odpowiedzialnym seksie, wstrzemięźliwości i szklance zimnej wody. No tośmy sobie pobajdurzyli, a teraz przerzućmy się z bajek na literaturę faktu! Żeby szklanka wody chroniła nas przed niechcianą ciążą, musielibyśmy wyrzec się naszej ludzkiej natury. Od zarania dziejów dwunożne istoty wyposażone w rozrastający się mózg kombinowały, jak by tu czerpać przyjemność z seksu, nie licząc się z konsekwencjami. W prowadzonej przez tysiąclecia rozgrywce między cielesnymi żądzami a wezwaniami do seksualnej abstynencji zwykle wygrywały żądze, abstynencja zaliczała spektakularne nokauty. Tak było, jest i będzie, dlatego w planowaniu rodziny bardziej niż modlitwa i szklanka wody przydaje się solidna edukacja seksualna, ta jednak w naszych szkołach leży i kwiczy. Od czasu do czasu, w takiej czy innej placówce, pojawi się przedmiot, który nie wiadomo dlaczego nazywa się „Przysposobienie do życia w rodzinie” (jakby seks był przywilejem wyłącznie małżonków), choć jego prawidłowa nazwa powinna brzmieć: „Przysposobienie do życia w katolickiej rodzinie”; od wielkiego dzwonu edukatorom seksualnym z Pontonu tu i ówdzie uda się przemycić garść wiedzy o jajeczkach, plemnikach i prezerwatywach… I tyle! Pozwalając na tę edukacyjną katastrofę, musimy przystać na to, że ludziom będą się przytrafiać niechciane ciąże. Zresztą, powiedzmy sobie szczerze – nawet wiedza o rozmnażaniu na profesorskim poziomie nie chroni przed „wpadką”, zawsze coś może pójść nie tak. Dlatego ludzkość wymyśliła aborcję. Tam, gdzie kobiety traktuje się podmiotowo, jest ona prawnie dozwolona – a zatem nie w Polsce. Tutaj ważniejsze niż zdrowie i życie kobiety jest sumienie lekarza, widzimisię ministra zdrowia, strategia partii politycznej czy ideologiczne zacietrzewienie grupki proliferów. Jeżeli więc ktoś nie chce mieć dzieci, a zobaczył na teście dwie kreski, musi zapłacić za luksus życia po swojemu. Ile? Różne źrodła podają różne kwoty, ale przyjmijmy, że od 250 zł do kilku tysięcy. Możemy więc być sobie bezdzietne, pod warunkiem że mamy hajs, dostęp do internetu i wiedzę, gdzie szukać pomocy w razie „wpadki”.
Macierzyństwo jako powinność
„Co by było, gdyby kobieta odmówiła powinności macierzyńskiej. Nie byłoby nas tutaj” – ogłosił w ubiegłym roku Marek Jurek na posiedzeniu sejmowej Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka (więcej o tym tutaj). Nie żartował. Nie cytował króla Ćwieczka ani osiemnastowiecznych moralizatorów. Z pełnym przekonaniem zasugerował (na szczęście nie wpisał tego jeszcze do konstytucji ani kodeksu karnego), że obowiązkiem każdej kobiety jest rodzenie dzieci. Machnęłabym ręką, gdyby chodziło o prywatny pogląd jakiegoś posła. Pewnie nie trzeba długo szukać, by znaleźć takich, którzy wierzą w sukkuby, raptilian i doktora Ziębę. Ludziom w głowach roją się różne fantazje, również posłom! Niestety, poselska wiara w „powinność macierzyńską” to coś więcej niż jednostkowa aberracja. Dorastamy i urządzamy sobie życie w społeczeństwie, które chętnie nas z tej powinności rozlicza. Czytałam niedawno „Czarnobylską modlitwę” Swietłany Aleksijewicz i trafiłam w niej na ciekawy fragment. Ludmiła, bohaterka jednego z pierwszych rozdziałów, próbuje dostać się do szpitala, gdzie leży jej napromieniowany mąż. Zdołała przedrzeć się do ordynatorki oddziału redioterapii i tłumaczy jej, że musi go zobaczyć. „Dzieci masz?” – pyta ordynator Guśkowa. „Mam” – kłamie Ludmiła. „Ile?” – pada kolejne pytanie. „Muszę powiedzieć, że dwoje – myśli zdesperowana kobieta – bo jak jedno, to też mnie nie puści”. Gdy doktor Guśkowa słyszy, że Ludmiła ma dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę, puszcza zdesperowaną żonę do męża, pozwalając, by ryzykowała życiem. Co mnie uderzyło w tym fragmencie? To, że Ludmiła doskonale wiedziała, czego się od niej oczekuje. Radziecka kobieta miała rodzić dzieci – co najmniej dwoje, w tym przynajmniej jednego chłopca. Dopiero gdy wypełniła ten obowiązek, mogła rozporządzać swoim życiem i zdrowiem według uznania. Nie zostało to zapisane w żadnym dokumencie, nie zobowiązywała do tego żadna ustawa, a mimo to wszyscy wiedzieli. I wszyscy się temu niepisanemu prawu podporządkowywali.
Poseł Jurek odwołał się właśnie do takiego społecznego konsensusu – macierzyństwo to powinność kobiety – pomylił jednak epoki. Konsensus ten był niepisanym prawem jeszcze pół wieku temu, lecz dziś dość powszechnie jest kwestionowany. Niestety, pogląd ten wciąż pokutuje w społeczeństwie i może nam odbierać swobodę decydowania o sobie. Zastanówmy się, jak często słyszymy, że kobieta powinna mieć dziecko. Że tylko macierzyństwo da jej prawdziwe spełnienie. Że rezygnując z niego, skazuje się na puste i jałowe życie… Takie teksty słyszymy nagminnie! Przez wiele lat. Oddychamy nimi. Załażą nam za skórę, trafiają do krwiobiegu, krążą w naszych żyłach… Wnikają w nas tak głęboko, że gdy przychodzi moment decyzji, nie umiemy przyznać sobie prawa do bezdzietności. Wydaje nam się, że coś tracimy, że sprzeciwiamy się czemuś potężniejszemu od nas. Że źle robimy. Czasami, żeby uciec przed rodzeniem, szukamy społecznie akceptowalnych wymówek: „Zajdę w ciążę po studiach; po doktoracie; po stażu; najpierw znajdę pracę; kupię mieszkanie; zbuduję dom; napiszę książkę… Wtedy urodzę”. A gdy kurczy nam się czas, gdy wybija czterdziestka, wpadamy w panikę. Fakt, że czujemy się zobowiązane do rodzenia, jest – w moim przekonaniu – przejawem wspomnianej na początku niesprawiedliwości reprodukcyjnej. W sytuacji społecznego przymusu bezdzietność staje się dostępna tylko dla tych kobiet, które mają w sobie gen buntu. Jest to tym bardziej niesprawiedliwe, że dziewczynki nadal przyuczane są do posłuszeństwa i uległości. Jeśli więc, gdy dorosną, chcą wieść życie bez dzieci, muszą nie tylko odrzucić społeczne oczekiwania, ale również wpajane im od dzieciństwa „dobre wychowanie”. Dziś co prawda jest lepiej niż wtedy, gdy chodziłam do szkoły podstawowej (lata temu!), ale wystarczy zajrzeć do zatwierdzanych przez MEN podręczników, by włos się zjeżył na głowie. Cnota uległości plasuje się w nich na bardzo wysokiej pozycji.
Brak wzorca bezdzietności
O tym, że macierzyństwo oficjalnie wychwalane jest pod niebiosa, nie trzeba nikogo przekonywać. Widać to gołym okiem. Wystarczy włączyć telewizor, zajrzeć na Fejsa lub Instagrama, pocztać któryś z blogów parentingowych albo posłuchać polityków. Gdybyśmy chciały upewnić się, że dobrze robimy, zachodząc w ciążę, bliscy i znajomi podsuną nam tysiące argumentów „za”. W wyborze bezdzietności nikt nas raczej nie będzie utwierdzał. Usłyszymy, że jesteśmy niedojrzałe, egoistyczne i krótkowzroczne. Postraszy się nas Życiowąpustką i Szklankąwody – zmorami, które ponoć masowo prześladują bezdzietnych. Na koniec dowiemy się, że jesteśmy tchórzliwe i słabe. Ktoś, w kim pragnienie bezdzietności nie odzywa się z mocą trąby jerychońskiej, może popaść w męczącą niepewność.
Ostatnio czytelniczka podesłała mi okładkę jednej z polonijnych gazet, a na niej tytuł jak wół: KOBIETY SĄ SŁABE, ALE MATKI SILNE! Stereotyp do kwadratu, bzdurny i niesprawiedliwy, niestety dość powszechny nawet w postępowych kręgach. Pozwolę sobie zacytować fragment mojej książki, żeby nie pisać drugi raz tego samego: „W świecie dowartościowanego i rozgadanego macierzyństwa oraz milczącej wstydliwie bezdzietności trudno o kulturę wyboru, o którą postulowała Ann Snitow. Ta znana amerykańska feministka uważała, że zapewnianie nam dostępu do antykoncepcji i aborcji to za mało, byśmy mogły swobodnie decydować o swojej płodności. Potrzebujemy jeszcze atrakcyjnych wzorców bezdzietnego życia, które mogłyby stanowić przeciwwagę dla wszędobylskiego i idealizowanego macierzyństwa”. Jeżeli takich wzorców nie będzie, trudno mówić o sprawiedliwości prokreacyjnej. Chodzenie pod prąd bywa trudne. Pamiętajmy jednak, że uleganie społecznym skryptom może okazać się jeszcze trudniejsze, gdy zdecydujemy się na dziecko wbrew swoim obawom i pragnieniom. Jeżeli podejrzewamy, że nie zostałyśmy powołane do roli matki, pozwólmy sobie cieszyć się życiem bez dzieci!
Ufff, to już koniec
Tym postulatem zakończę moje rozważania o bezdzietności jako przywileju, choć wiem, że nie wyczerpałam tematu. Wiele czynników, o których tutaj nie wspomniałam, może utrudniać nam ten wybór, m.in. szerząca się dezinformacja na temat bezdzietności (szkodzi zdrowiu, wpędza w depresję), przywiązanie do religii, brak finansowanych z publicznych środków stron internetowych, które w obiektywny sposób informowałyby o sposobach zapobiegania ciąży… Jeżeli przychodzi wam coś jeszcze do głowy, podzielcie się tym w komentarzach! Warto zdawać sobie sprawę z tego, co zagłusza nasze pragnienie nieposiadania dzieci (jeśli takie mamy) i co może nam uniemożliwić lub utrudnić jego realizację.
Rysunek: Tallulah Fontaine (ściągnięte z internetu), zdjęcia: archiwum domowe Bezdzietnika