Foto: Pexels.com
Anioł rzekł do Maryi:
– Nie bój się, Maryjo, znalazłaś bowiem łaskę u Boga. Oto poczniesz i porodzisz Syna, któremu nadasz imię Jezus. (…)
Na to rzekła Maryja:
– Oto Ja służebnica Pańska, niech Mi się stanie według twego słowa (Łk 1, 30-38).
Tak najsłynniejsza matka świata zareagowała na wiadomość o ciąży – z bezbrzeżną uległością. Po prostu oddała swoje ciało i życie tym, którzy tego zażądali. Oczywiście ani Duch Święty, ani Archanioł Gabriel nie zapytali, czy chce urodzić dziecko. Po co? Boski scenariusz nie przewidywał pyskatych, stających okoniem kobiet. A może było inaczej? Może Maryja powiedziała „nie”, a mężczyźni jak zwykle zinterpretowali to po swojemu? Nie odrzucałabym tej wersji, choć milczą o niej najbardziej nawet wywrotowe apokryfy. W końcu „Bóg też chłopem jest”, a chłop – wiadomo: prędzej usłyszy echo po Wielkim Wybuchu sprzed czternastu miliardów lat niż wykrzyczane mu do ucha kobiece „nie” (niech mi chłopy wybaczą uogólnienie).
Jak było – nie odgadniemy. Do Biblii trafiła wersja św. Łukasza, który kazał zmieszanej i zdezorientowanej Maryi pokornie schylić głowę i przyjąć los ukartowany przez wszechwładnego mężczyznę, a obwieszczony głosem pierzastego osobnika w aureoli. O tym, że będzie patrzeć na mękę ukochanego syna, zdejmować go z krzyża i składać do grobu, anielski posłaniec się nie zająknął. W końcu przybył z radosną nowiną, a nie zaproszeniem na pogrzeb! I tak powstała obowiązująca do dziś ściąga z pokornego i rozanielonego przyjmowania wieści o ciąży. Ściąga dla pań, rzecz jasna. Panowie po wysłuchaniu radosnej nowiny mogli po prostu wziąć nogi za pas.
Tak bywało dawniej
Babskie rozanielenie miało swoje racjonalne podstawy. Przez setki lat ciąża była dla kobiety najlepszym certyfikatem moralności i społecznej użyteczności. Szacowne mieszczki, szlachcianki, arystokratki i królowe modliły się żarliwie o potomka, najlepiej męskiego, ale każdy spóźniający się okres przyjmowały jako dobrą nowinę. Ich pozycja społeczna, poczucie sprawczości i jakość życia zależały od wydajności aparatu rozrodczego. Również po wsiach, wśród biedoty, stan brzemienny uważano za błogosławiony. Dar od Boga. Legalna małżonka, pracowita i bogobojna, musiała zaskoczyć. Jeżeli nie zaskakiwała, prawdopodobnie było z nią coś nie tak. Może cierpiała na jakąś wstydliwą chorobę? Może nieobyczajnie się prowadziła albo z pomocą znachorki spędziła płód? Wścibscy sąsiedzi dociekali, a nieszczęsna bezdzietnica wlewała w siebie wódkę z krwią pępowinową, wywar z płodzisza albo łykała drobne rybki (ponoć rewelacyjne na bezpłodność).
Jednak nawet wtedy – w czasach, gdy kobieca rola zaczynała się i kończyła na macierzyństwie – nie każda ciąża była chciana i witana z radością. Pozamałżeńskie wpadki odbierały kobietom widoki na jakąkolwiek przyszłość. A wpadały zazwyczaj te najsłabsze i najbardziej bezbronne – służące i robotnice pracujące z dala od rodziny, zdane na siebie i niełaskę wykorzystujących ich niską pozycję mężczyzn. Kary za nieślubne dzieci były okrutne! Na przykład w XVIII wieku w zaborze pruskim napiętnowane dziewczęta poddawano publicznej chłoście, podczas nabożeństw występowały w słomianym wianku, a duchowny głośno potępiał ich występek. Czasami pod ich oknami grano kocią muzykę. Traciły posady i środki do życia. Źródła milczą, jak traktowano ojców. Pewnie jak zwykle, czyli z niewyczerpaną pobłażliwością. Być może nawet pod ich oknami rozbrzmiewało serdeczne i chóralne: „Nic się nie stało!”…
Desperatki w nieślubnej ciąży, które chciały uchronić się przed społeczną infamią, miały dwa wyjścia: aborcję lub dzieciobójstwo. Do końca XIX wieku częściej wybierały to drugie, ponieważ przerywanie ciąży, choć znane i stosowane, obarczone było olbrzymim ryzykiem zgonu. Dopiero na przełomie XIX i XX stulecia aborcja stała się bezpieczniejsza dla kobiet i zaczęła zyskiwać na popularności. Jednak niezależnie od tego, jak ciężarna próbowała się ratować, zawsze ryzykowała. Sankcje za aborcję były surowe – w różnych miejscach i czasach nieszczęśnicy spędzającej płód groziło kilkuletnie ciężkie więzienie, dożywocie, a nawet śmierć. Z kolei za dzieciobójstwo prawo nakładało kary wręcz sadystyczne. W XVI-wiecznej Polsce oraz w Niemczech dzieciobójczynie grzebano żywcem, przebijano palem lub zamykano je w worku z psem, kogutem, żmiją i małpą (albo kotem), a następnie topiono w rzece lub w jeziorze. Zastanawiacie się, czemu do worka wrzucano pół ogrodu zoologicznego, a nie gostka, który porzucił kobietę i dziecko? To przecież jasne! Mężczyzna nie jest w stanie zapanować nad swoimi namiętnościami. NIE-JEST-W-STANIE i już. Nie czepiajcie się!
Tak bywa dzisiaj
A zatem dla osiemnastowiecznej służącej albo dziewiętnastowiecznej tkaczki ciąża, jeśli nie zaakceptowało jej społeczeństwo, nie była radosną nowiną. Oznaczała infamię, utratę pracy i hańbiące kary kościelne. Każda próba wybrnięcia z sytuacji tylko pogarszała jej położenie. Jednak takie dramaty rozgrywały się na bekstejdżu życia społecznego i nie zakłócały pogodnej celebracji legalnych ciąż. Oczywiście dziś tak brutalne traktowanie kobiet wydaje się grandą, ale dwie kreski na teście ciążowym nadal mogą złamać życie niejednej z nas. Mogą odebrać nam zdrowie, poczucie komfortu i bezpieczeństwa, pracę albo upragniony awans. Mogą skazać nas na macierzyństwo, którego nie chcemy, albo partnera, który nas krzywdzi. I choć to wiemy, wciąż jako społeczność oczekujemy, że na wieść o ciąży każda kobieta rozanieli się, a przynajmniej wzorem Maryi schyli pokornie głowę i całą sobą szepnie: „niech Mi się stanie według twego słowa”. Społeczny wzorzec niecieszenia się z ciąży nie istnieje. Ta, której marker ciążowy zwiastuje koniec świata, w obawie przed surowymi zapisami ustawy antyaborcyjnej sznuruje usta i za plecami społeczeństwa szuka ratunku. Wyrzuca do kosza wszystkie dobre rady wraz z receptami na kwas foliowy oraz skierowaniami na badania, i pisze do dziewczyn z Aborcyjnego Dream Teamu albo od razu zamawia tabletki do domu.
I pół biedy, jeżeli nikomu nie powiedziała o ciąży. Po cichu zażyje mifepriston z misoprostolem albo uda się na wycieczkę do Prenzlau i z uczuciem ulgi wróci do swojego życia. Jeżeli pisnęła choć słowo, bliscy i znajomi do spółki z ginekologami będą traktować ją jak przyszłą matkę, choć ona sama przyszłą matką się nie czuje. I nie chce się czuć! Niestety, raczej nikt o to nie zapyta. „Poszłam do ginekolożki – pisze jedna z czytelniczek. – Zbadała mnie i powiedziała, że przy następnej wizycie założy mi kartę ciąży. To było najgorsze: ta bezradność i brak wyboru. Jesteś w ciąży, to znaczy, że zaraz będziesz miała dziecko i nikogo nie interesuje, że go nie chcesz. Do dziś pamiętam to uczucie przyparcia do ściany”.
Dla wielu lekarzy ciąża to jednoznacznie radosna wiadomość i tę radość – czasami z premedytacją, a czasami mimowolnie – wmuszają w pacjentki, oczekując ich „poprawnej” reakcji: wzruszenia, oznak szczęścia, posłusznego wykonywania poleceń i zaleceń… Ale trudno skakać z radości, a nawet krzywić wargi w uśmiechu, gdy świat rozpada się na kawałki. Dlatego kobiety w niechcianych ciążach stosują emocjonalny kamuflaż albo po prostu zamykają się w sobie – to jeszcze jedna stacja ich aborcyjnej golgoty. Muszą znaleźć środki finansowe na zabieg, ogarnąć logistykę, pokonać swój lęk, wziąć na klatę antyaborcyjną histerię, a wszystko to z czułym uśmiechem przyszłej matki na ustach. W poczuciu schizofrenicznego rozdwojenia.
Nakaz radowania się z ciąży bywa nieznośnym brzemieniem, dopustem bożym w i tak trudnej sytuacji, dlatego trzeba dać kobietom przestrzeń do wyrażania autentycznych uczuć na wieść o podwyższonym poziomie beta hCG, zarówno tych pozytywnych, jak i negatywnych. Przestrzeń wolną od strachu przed samozwańczymi cenzorami i prokuratorami. W gabinecie lekarskim i w domowym zaciszu musimy mieć prawo do zastanowienia się, co ciąża dla nas oznacza. Czy jej chcemy? Czy pojawiła się we właściwym momencie? Czy damy radę? A jeżeli okaże się, że test lub badanie zwiastuje nam katastrofę, nikt nie powinien wymagać od nas fałszywych dowodów radości czy zaangażowania. Niecieszenie się ciążą jest OK. Być może wraz z legalizacją aborcji ta przestrzeń się pojawi, tymczasem weźmy sprawy w swoje ręce! Bezdzietnicy w takich sytuacjach raczej nie pchają się z gratulacjami, ale warto pójść krok dalej. Gdy tylko nadarzy się okazja, szkolmy otoczenie z właściwego reagowania na wieść o ciąży. A jedyną właściwą reakcją jest zapytanie zainteresowanej osoby, jak ona się z tym czuje. Dopiero gdy powie, że się cieszy, można gratulować i wyrażać radość. A jeżeli się nie cieszy, nie narzucajmy się ze swoimi poglądami i dobrymi radami, bo to nie my w przyszłości będziemy ponosić konsekwencje podjętej decyzji. Jakakolwiek by ona nie była.
Przy pisaniu tego posta korzystałam z książek:
* Barbara Ogrodowska, „Polskie tradycje i obyczaje rodzinne”
* Dariusz Łukasiewicz, „Zło niechrześcijańskie i nieludzkie. Historia dzieciobójstwa i inne studia z dziejów codzienności”
Zdjęcie: Pixabay